Dziennik podróży do Gruzji. Dzień dziesiąty. Rajska Zatoka i wieczór pożegnalny.

Wrzesień 2013

Skocz do galerii

 

10 września: Rajska Zatoka czyli luksus na do widzenia, pożegnalny spacer i gruzińska kolacja pod chmurką

 

Przedostatni, a praktycznie ostatni dzień naszej Gruzińskiej Przygody postanowiliśmy spędzić w luksusie…

Gdy dwa dni wcześniej plażowaliśmy w pobliżu betonowego molo dla wariatów, Rysiek namówił mnie na spacer. Odkryliśmy wtedy przejście do Rajskiej Zatoki. Po zardzewiałych schodkach (naprawdę bardzo, bardzo zardzewiałych) kolejny raz podczas pobytu w Gruzji przeszliśmy w inny wymiar. Zobaczyliśmy prześliczną plażę a na niej porozstawiane leżaki i stoliczki, i parasole, i pufy, i… Och!

Było tam czysto, kameralnie i nadzwyczaj malowniczo. Rajska Zatoka oddzielona była od reszty świata niedostępnymi, wysokimi skałami. Jedyna droga wiodła tam przez owe mocno (naprawdę bardzo, bardzo mocno…) przeżarte rdzą strome schodki. Gdy tam zaszliśmy, wychynął ku nam sympatyczny pan Gruzin, uśmiechnął się do nas uroczo i oświadczył, że plaża jest płatna, że w cenę biletu jest wliczona kawa lub soczek i że nas serdecznie zaprasza. Wycofaliśmy się wtedy, ale wypytaliśmy o cenę (dla nas przystępną) i zapowiedzieliśmy, że wrócimy w nieco większym gronie. Pan pożegnał nas promiennym uśmiechem.

No i wróciliśmy. Ubrałyśmy się z Ludką stosownie do luksusowego otoczenia (jak szpan to szpan, a co!!), powyciągałyśmy różne smarowidełka z obowiązkowym filtrem, kapelusze, chusty, ręczniki i tym podobne plażowe akcesoria. Tymczasem obsługa biegała wokół nas, proponując rozstawienie leżaka, przesunięcie parasola. A może wygodniej będzie na pufie?… Uff. Poczuliśmy się jak milionerzy na wakacjach, ale to było uczucie… raczej dziwne. Dostaliśmy kawę (w cenie biletu). Potem zamówiliśmy jeszcze dodatkowo lody. Jak szaleć, to szaleć. Śliczna i bardzo zgrabna dziewczyna z obsługi łypała okiem, czym by tu nam jeszcze dogodzić… Na plaży – całkiem sporej – byliśmy właściwie sami. Oprócz nas rezydowała tam jeszcze pewna obszerna dama. Ktoś z rodziny pracowników. Dama dysponowała kolorowym kółkiem do kąpieli, które pożyczyła od niej Ludka, by się bezpiecznie wypluskać i nie narażać na głupie dowcipy swojego męża: ewentualnie mógłby ją utopić. Oczywiście – tylko dla zabawy. Woda była ciepła, winko, które mieliśmy ze sobą – zimne (względnie), lody nie najgorsze (choć może też nie najlepsze) – jednym słowem nic tylko napawać się życiem, w tym wypadku grzać się na słoneczku, chłodzić w morzu i (od czasu do czasu) rozmawiać. Ludka przeczytała nam nawet na głos kawałek ciekawej książki, ale okazało się, że słońce nie sprzyja poważnej dyskusji. Walec usnął w czasie lektury jak dziecko, a Rysiek i ja nie mogliśmy znaleźć wystarczająco dobrych argumentów, by podważyć kontrowersyjne, naszym zdaniem, przesłanie tekstu.

W końcu skupiliśmy się na kąpielach, pluskaniu, pływaniu, skakaniu przez fale, wymachiwaniu nogami i przetaczaniu się po piasku. Były też piski radości i fotografowanie się na poszarpanych skałach w wystudiowanych, prawdziwie gruzińskich pozach … Po tych ekscesach wróciliśmy do domu, gdzie Ludka wydała nam swoją – jak zwykle pyszną – bogatą w rozmaite warzywka zupę. Odpoczęliśmy trochę (woda wyciąga) i wieczorem znowu ruszyliśmy do wieczornego Batumi. Poszwendaliśmy się po zaułkach i po kamienistych plażach. Znowu trudno się było oprzeć zbieraniu kamieni… Zawędrowaliśmy na uliczkę, gdzie kwitł miejscowy (nie supermarketowy) handel. Okazało się, że gruzińskich produktów jest tam jak na lekarstwo. Były natomiast produkty z Armenii. Cóż, wielowiekowa tradycja handlowa pozostała wciąż żywa. Ludka nabyła drobne prezenty dla rodzinki. My poprzestaliśmy na zaopatrzeniu się w miejscowe (lub prawie miejscowe)  smakołyki spożywcze. Zakupy robiliśmy parami. Kiedy – chwilę – czekaliśmy na Walców w umówionym miejscu, czyli przy aucie, dość zmęczona przysiadłam na murku. W tym samym momencie podeszła do mnie pani handlarka i zaoferowała mi… stołeczek. Trochę się speszyłam, ale podziękowałam i może nawet bym skorzystała, ale Ludka i Walec już się pojawili, więc mogliśmy ruszyć dalej. Wróciliśmy do naszego Makhinjauri, gdzie postanowiliśmy zakończyć dzień tak samo jak go zaczęliśmy, czyli w luksusie. W tym celu udaliśmy się do sympatycznej, sporej knajpki. Częściowo usytuowanej pod drzewami. Wybraliśmy miejsce pod chmurką, choć wieczór okazał się dość chłodny i zamówiliśmy całą masę gruzińskich przysmaków. Obsługiwała nas dwójka kelnerów, doradzając i polecając. Wybraliśmy różne różności, by móc sobie trochę powyjadać z talerzy… Były różne pierożki (wśród których królowały chinkali , pachnące kolendrą; w końcu nauczyliśmy się je jeść prawidłowo, trzymając w ręku za cycuszek i wyciumkując z wnętrza rosołek), mięska, sosy…Walec, konserwatysta, wziął oczywiście chaczapuri. Wszystko popiliśmy winem Mukuzań. Nieco zmarznięci dotarliśmy do domu i wzięliśmy się za pakowanie. Następnego dnia czekała nas pobudka skoro świt. Żal wyjeżdżać…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.