A PAMIĘTACIE, jak Urb dobił po północy do biwaku na Nidzkim z okrzykiem „bania!” ?

 

       Rzecz działa się na Jeziorze Nidzkim, a ściślej mówiąc, na jednym z jego malowniczych biwaczków, nazwanym później Okiem Urba (ale to już całkiem inna historia). Przy brzegu jest tam płytko, dzieci mogą się taplać bezpiecznie, nawet Ludka, która potrafi żeglować, ale jakoś nie nauczyła się pływać wpław (wszystko przez męża, tego złośliwego Walca!), kąpie się tam z przyjemnością, bo można iść i iść w głąb jeziora i ciągle woda sięga po kolana. W pobliżu brzegu majestatycznie snują się łabędzie, zwane żebrakami (okrutny Walec chwyta je za dziób, by nie wyjadały żeglarzom smakołyków, no i, żeby w przyszłości radziły sobie same bez pomocy człowieka).

        Wieczorem, leżąc pod sosnami, kontempluje się zachody słońca. Niektórzy twierdzą, że większego kiczu nie sposób sobie wyobrazić, ale mimo tych zastrzeżeń, co roku jak zaczarowani obserwują płonące różnymi barwami niebo i słońce majestatycznie kryjące się za koronami odległych drzew. Woda ciepła. Przy brzegu zdarzają się raki. Rybki skubią w łydki podczas brodzenia po jeziorze. Może to najpiękniejsze miejsce do nocowania na całych Mazurach?…

       Właśnie tam umówiliśmy się z Urbem – owym duchem z przeszłości. Zamierzał dołączyć później, bo i później wyruszył w rejs. Miał wtedy na jachcie, oprócz dwójki swych synów, pełną temperamentu Małgosię, czy też może uroczą, trochę tajemniczą, skrywaną zazdrośnie pod pokładem Romę… Czy ktoś to pamięta? No ale ognisko dogasa, nawet komary pomału wybierają się spać a Urba i jego załogi ciągle nie widać. Ciemność nad Jeziorem Nidzkim coraz głębsza. Nagle Zbycho słyszy dochodzący z bardzo daleka okrzyk: bania!. Okazuje się, że absolutny słuch reżysera dźwięku przydaje się również na Mazurach. Bania!!!  Głos przybliża się niespiesznie i po chwili również i inni słyszą nawoływanie. Rzeczywiście Zbycho ma rację – coś jakby bania… Jest to hasło z czasów prehistorycznej, żeglarskiej przeszłości. Nie uchodzi tu przypominać, jak brzmiał oryginalny, studencki odzew… Dobrze nie brzmiał, toteż, dla uproszczenia i dla elegancji (a także ze względu na dzieci i damy), zmieniono nieco zwyczaj i odzew brzmi od jakiegoś czasu tak samo jak hasło. W końcu ktoś zauważa, że na środku jeziora kołysze się niespiesznie samotny, biały żagiel i, co dziwniejsze, jakoś płynie. A było to jeszcze w czasach, gdy o cichych silnikach elektrycznych nikt nie myślał. O komórkach też nie.  Zbliżała się północ. Pomarańczowy kapok wywieszony na maszcie jednego z jachtów miał sygnalizować koledze, że my to my. Patrzymy. Dziwujemy się. Czy to Urba niesie po wodzie o tak późnej porze i czy to dla naszego kolegi wieczorna bryza okazała się aż tak łaskawa? Czy to on, nasz dzielny żeglarz, tak ambitnie płynie do brzegu bez pomocy pagajów? W końcu do naszych uszu dociera, tym razem już z całkiem bliska, rozdzierający okrzyk: bania!. Poznajemy naszego kolegę. Po tej Urbowej bliskiej bani zaczyna  się zwykły ruch na brzegu – zawijanie spodni, wskakiwanie do wody,  okrzyki: lewiej, lewiej, uważaj, na gałęzie, rzuć cumkę… A Urb, jak się umówił, tak dobił. Na pełnych żaglach. Mocno po północy.  Na kolegę można liczyć.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.