MOJE ŚWIĘTO

     Szelest papierków, poszturchiwania, jakieś przepychanki… Leżę z mocno zaciśniętymi powiekami. Nie mogę  ich  otworzyć  w  żadnym wypadku dopóki, dopóki…

 – Sto lat! Sto lat! Niech, żyje, żyje nam!

No, teraz już można. Otwieram oczy. Przy tapczanie stoi w szeregu cała czwórka, ustawiona przepisowo według wzrostu, i śpiewa z  zapałem.  Pieśń skończona. Odbieram życzenia według ściśle  określonego  porządku. Najpierw Tatuś (to jest  – mój mąż), potem Najstarszy Syn,  później Moja  Jedyna  Córeczka,  wreszcie   –  Nasza Najmłodsza  Pociecha.  Ręce, schowane dotąd tajemniczo za plecami,  wyciągają  się  ku  mnie  z prawdziwą  ulgą.  No  nareszcie  można  pozbyć  się  tego  ciężaru tajemnicy! Jak trudno ukryć coś przed mamą w  ciasnym  mieszkaniu. W dodatku ciągle coś sprzątasz i wszędzie  musisz  zaglądać!  (Jak zwykle   –  pretensje!).  Oglądam  laurki  i  prezenty.  Najmłodsza Pociecha ofiarowuje mi aż dwa obrazki wraz z licznymi komentarzami autorskimi: o, tutaj to jest taka, no wiesz,  to  jest  abstrakcja (wymawia   to   słowo   nadzwyczaj   wyraźnie   i   z   prawdziwym namaszczeniem…),  a  tutaj  namalowałem  morze,  słońce  świeci, płynie statek, taki duzi, duuuzi, leci bocian, trochę mi  się  nie udał, dziób ma taaaki duzzi, o taaaki i jeszcze sroka za bocianem, ładnie? Cieszę się szczerze ze wszystkiego. Całuję ofiarodawców (kolejno, według  ściśle  określonej   hierarchii…).   Wstaję.   Łazienka. Przyrządzam śniadanie. Naczynia do zlewozmywaka i już mnie nie ma.

       W szkole nikt nie wie o moim święcie, więc lekcje toczą się  jak zwykle. Za to po powrocie do domu rzucam się do robienia sałatek i pieczenia ciasta. Na szczęście urodzinowy tort  dostaję  zwykle  w darze od teściowej, więc poprzestaję na jakimś  zwykłym  murzynku, który się zawsze udaje i w dodatku jest ulubionym  ciastem  mojego męża. Na szczęście na czas przypominam sobie, że trzeba dokupić chleba. Nie zwlekam ani chwili ( no, na to nie mogę sobie dzisiaj pozwolić w żadnym wypadku!), tylko galopuję do najbliższego  sklepu  i  jak zwykle  oprócz  chleba  przynoszę  cały  olbrzymi   kosz   różnych różności. Bo to i majonezu chyba nie mam za dużo i  jakieś  oliwki do przybrania sałatki, rodzynki też się już chyba kończą… Biegam po kuchni  –  dosypuję,  kroję,  odmierzam,  rumienię.  Tak. Chyba zdążę. Teraz myk, myk –  po  Małego  do  przedszkola.  Tymczasem  starsze dzieci, które wróciły już do  domu,  snują  się  po  mieszkaniu  i zachowują tak, jakby chciały mi coś powiedzieć. O  co  im  chodzi? Skąd te dziwne miny? Wracam zziajana z przedszkola,  wlokąc  lekko opierającą się Naszą Najmłodszą Pociechę (właśnie spadł  pierwszy  śnieg, więc wcale nie chce się tak szybko pędzić  do  domu,  na  podwórku jest fajniej, czemu ta mama tak dzisiaj leci?…) Zostały  mi  jeszcze  porządki.  Przetrzeć  podłogę.  Wyglansować szkło. Lampa nad stołem też dawno nie była odkurzana. O, jeszcze  i tutaj  przydałoby  się…  Dzieci  pętają  się   po   pokojach   z podejrzanie ponurymi minami. W końcu pytam:

– Co się dzieje? Czy coś nie tak?

– Mama, wszystko fajnie. Urodziny i tak dalej. Ale tak w ogóle  to będzie dzisiaj jakiś obiad?

 O Matko, chwytam się za głowę.  Spoglądam  na  zegarek.  Jest  po czwartej. Dzieciaki  od  siódmej  rano  nic  nie  jadły.  Drugiego śniadania  – w związku z przyjmowaniem prezentów i życzeń – też  im nie zdążyliśmy  zrobić…  Coś  tam  przekąsiły,  kiedy  poszłam  po Małego (poznaję to po okruchach i porozkładanych wokół sztućcach) – pewnie jakieś parówki  na  zimno… Ależ  ze  mnie  wyrodna  matka.  Obieram naprędce ziemniaki. Do tego po jajku  sadzonym  i  jeszcze kiszony   ogórek   z   dyżurnego   słoika.    Tak,    to    będzie pewnie najszybciej. Dzieci w czynie społecznym rozkładają talerze i widelce. Siadają  do  stołu.  Woń  jajek  w  koszulkach  uderza  w nozdrza. W tym momencie czuję, że kręci mi się  w  głowie.  Zmiana ciśnienia? Ale skądże znowu. Uświadamiam sobie, że po prostu i  ja także jeszcze dzisiaj nic nie jadłam. Najnormalniej  w  świecie  o tym zapomniałam. Przysiadam na brzegu krzesła. Córeczka podsuwa mi szklankę wody  a  mój  domyślny  Pierworodny  wydobywa  z  lodówki parówkę na zimno…

 Tak, teraz już prawie dobrze.  Dzieci  jakoś  radzą  sobie  same. Zbierają ze stołu, wyjmują odpowiedni obrus. Wycierają obsmarkanego noska Małemu Braciszkowi… Wpadam do łazienki. Maluję oczy. Nie, nie  za  mocno.  Nie  lubię nachalnego makijażu… Co by tu na siebie włożyć? W końcu muszę dzisiaj wyglądać szczególnie  szałowo.  No  tak,  jak  zwykle  –  jest  to problem, nad którym należałoby  się  zastanowić  poważniej…  Ale czasu mam  już  niewiele.  Za  chwilę  ktoś  się  na pewno zjawi. No, ostatecznie, jeśli na te obcisłe legginsy ( ile  razy  już  w nich występowałam?)  narzucę tę  jedwabną bluzkę… Czarna chusta, motyl z muszli. Ujdzie. Wychodzę z łazienki. Dzieciaki otaczają mnie kołem.

– Mama, uau! Ale ekstra! Wyglądasz super! Nikt by nie pomyślał, że kończysz dzisiaj 38 lat!

– Tak? Naprawdę? – cieszę się jak  dziecko.

– Według was wyglądam młodziej?

– Jasne!

– No to na ile, waszym zdaniem ?

– No, bo ja wiem. Młodziej!

– No, ale na ile? – domagam się uparcie jednoznacznej odpowiedzi.

–  Nnnie… Nie wiem. Na jakieś trzydzieści cztery!

– Nie przesadzaj! Na trzydzieści osiem!

– Ale przecież mama właśnie kończy trzydzieści osiem, ty ofermo!

– Aha, no to, no… na trzydzieści siedem… i pół…

Spoglądam na moje dzieci i próbuję się uśmiechnąć. Tak w końcu  te pół roku, które mi ujęły, to jest całe sześć miesięcy!

 Słyszę, że dzwoni domofon. Dzieci podnoszą  słuchawkę.  Spryskuję się jeszcze delikatnie swymi ulubionymi perfumami.  Ich  dyskretny zapach zawsze poprawiał mi samopoczucie. Rzut oka do lustra.

 Zerka z niego ku  mnie  lekko  zarumieniona  z  wrażenia  całkiem  JESZCZE młoda kobieta.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.