Listy do przyjaciół Dreptaków. Wyprawa do Grecji. List drugi.

Wrzesień/październik 2012

Skocz do galerii

Meteory – czyli klasztory zawieszone pod niebem; droga przez Tesalię

Drodzy Przyjaciele!

    Niestety nie udało mi się zachować dyscypliny i pisać do Was z Grecji…  Cóż… Wolałam sobie wieczorkiem popływać w towarzystwie Kolegi Małżonka w ciepłym morzu a potem ( dla odmiany – w towarzystwie Kolegi Małżonka…) napić się winka… Jednak odpowiadam na zamówienie wszystkich zainteresowanych i – zmobilizowana po dzisiejszym spotkaniu rowerowym z Wacką i Przemkiem pod sosnami, gdzie (nadzwyczaj pokojowo) świętowaliśmy Dzień Odzyskania Niepodległości – przesyłam kolejny odcinek relacji z naszej  GRECKIEJ WYPRAWY.

     Przypominam, że stanęłam na planach dotyczących wycieczki do Tesalii, gdzie zamierzaliśmy obejrzeć znane na całym świecie i obecne we wszystkich chyba przewodnikach Meteory.

   To miała być wyprawa samochodowa, czyli – teoretycznie –  mniej wyrypiarska (zamierzaliśmy odpocząć po pięknej, lecz dość męczącej drodze do Prionii i zebrać siły do ataku na główny masyw Olimpu). Okazało się jednak, że trochę przeliczyliśmy się z siłami, bo po prostu odległość od nas do tzw. Meteorów, czyli monastyrów podwieszonych na skałach, była większa niż się spodziewaliśmy (trochę nieuważnie popatrzyliśmy na mapę). Jednak –  mimo zmęczenia (na które miała wpływ nie tylko konieczność przemierzenia sporej odległości, ale przede wszystkim temperatura –  w leżącej w interiorze Tesalii było wtedy, dość nietypowo, jak na tę porę roku, aż 33 stopnie!!) – nie żałowaliśmy trudu.

    Meteory są czymś absolutnie niepowtarzalnym. Ogromne wrażenie robi samo ich położenie: klasztory stoją na szczytach skał; wchodzi się do nich po stromych, kamiennych schodach: wydaje się, że się wkracza do nieba (co prawda tego dnia było to niebo piekielnie ciepłe…). Równie wielkie wrażenie czyni także to, co można zobaczyć i przeżyć wewnątrz. Ja oniemiałam wielokrotnie. Zastygłam na przykład nad rękopisami z X wieku… Patrzyłam też na starodruki i pierwsze wydania dzieł zebranych Arystofanesa i Platona (druki bazylejskie z XV wieku, czyli w parę lat po wynalezieniu druku przez Gutenberga). Wytrzeszczałam oczy i nie mogłam uwierzyć, że widzę to, co widzę. Bardzo mi się podobały zbiory etnologiczne: na przykład  stroje górali i góralek greckich. W monastyrze św. Barbary kupiłam od mniszek szary kamień (malutki) z wyrysowanym na nim miniaturowym (z oczywistych względów) wizerunkiem Meteorów. Na odwrocie kamienia młoda mniszka wypisała moje imię i datę. No i mam naprawdę oryginalną (zupełnie niemarketową) pamiątkę…    Sama podróż przez Tesalię była też sporym przeżyciem, bo patrzyliśmy na różne różności – wspaniałe przestrzenie – góry (niekiedy łyse i spalone przez słońce, niekiedy porośnięte dzikimi oliwkami i makią, podobną do tej, którą oglądaliśmy razem na Sardynii), pola (mijaliśmy pola bawełny i kukurydzy), a także obrazki robocze. Raz minął nas pasterz na osiołku. Był to starszy, ładnie opalony pan (bardzo przyjaźnie się do nas uśmiechał), który pędził skrajem szosy stado kóz (z dzwonkami na szyjach, a jakże!). Raz w miasteczku, gdzie zatrzymaliśmy się na kawę, zauważyliśmy chłopaka na koniu (jechał wierzchem, dumnie świecąc obnażoną, muskularną piersią) – chyba był to  pasterz, ale, niestety, nie zauważyliśmy, co pędził, bo pędził szybko… Raz drogę przecięło nam stado dorodnych baranów (i musieliśmy cierpliwie czekać aż przejdzie – co było robić). Tutejszą ciekawostką są też kapliczki (o których już wspominałam w poprzednim liście). Jest ich mnóstwo i robią je  chyba z czego popadnie. Widać kapliczki kamienne (zdarzają się – takie zupełnie spore – w ogrodach przy domu) – one są najczęściej małymi (lub większymi – bo są w różnych rozmiarach) dziełami sztuki architektonicznej; takie bardzo pierwotne w formie – proste i piękne (przypominały mi trochę świątynie, które widzieliśmy na Sardynii; też wyglądają jakby wyrastały prosto z ziemi, ascetyczne i zrośnięte z naturą). No ale są też kapliczki z gipsu (tych jest chyba najwięcej) pomalowane na biało i stojące niemal na każdym zakręcie (a zakrętów było tego dnia wyjątkowo dużo). W Tesalii widzieliśmy też całą masę kapliczek zrobionych z blachy – to prawdziwe straszydła, niektóre pordzewiałe i obdrapane. W kapliczkach miejscowa ludność pali lampki oliwne (zwykle ludzie zostawiają tam zapałki i zapalniczki i dodatkowe pojemniki z oliwą) i – co jest dość zaskakujące –  zostawia się tam maleńkie pudełeczka z czymś, co wygląda jak przynęta do ryb a są  to miniaturowe ciasteczka dla świętych (czy też Matki Boskiej). Taki zwyczaj, jak pamiętam z filmów, jest też w krajach Ameryki Południowej i Środkowej. No niech sobie święci (i Najświętsza Panienka) pojedzą – a co!
Inną ciekawostką zaobserwowaną tego dnia były tutejsze szałasy góralskie – czyli blaszaki (niektóre niewyobrażalnie przerdzewiałe), wyglądające naprawdę upiornie. Rysiek zauważył, że Grecy, jak już coś postawią, to tego nie rozbierają, dopóki się samo nie rozpadnie… Tak chyba rzeczywiście jest. Trwają, stapiając się powoli z przyrodą, pozostałości kamiennych miast (co widzieliśmy w Muzeum Archeologicznym, w Dionie), trwają też (póki co) paskudne blaszaki. Trwanie tych ostatnich nie napawa radością. Nie wiem, czy to wynik biedy, czy prostego niechlujstwa… A może kryje się za tym jakaś myśl?… W każdym razie w porównaniu z tym paskudztwem nasze chatynki pasterskie przypominają prawdziwe arcydzieła.

    Wróciliśmy dość zmęczeni, ale – po pożywnej kolacyjce (jasna rzecz – z winem, nieodstępnym towarzyszem naszego stołu) – animusz trochę nam wrócił i wykąpaliśmy się w cieplutkim morzu. Obserwował nas campingowy dziadek, jak go nazwaliśmy. Nieważne, że był prawdopodobnie w naszym wieku! My czuliśmy się jak Młodzi Bogowie!

   Następnego dnia obudziłam się wczesnym rankiem (nastawiłam alarm na szóstą), ale  –  po spacerze na plażę –  i obiegnięciu paru uliczek naszego campingu, stwierdziłam, że jednak się nie kwalifikuję na atak olimpijski. Postanowiłam (z wielkim żalem) zostać w naszym bungalowie, poczytać, popływać i poleżeć na plaży (ale bez dotykania podłoża, bo było brudne, że aż strach!). Rysiek spakował tymczasem plecaczek, wsiadł do auta i wybrał się (tym razem szosą) do Prionii. Jak wiecie wdrapał się na Skalę (skąd do mnie – bardzo zadowolony – zatelefonował), czyli drugi co do wysokości szczyt masywu Olimpu. Z wejścia na Mytikasa zrezygnował.

      Nie jestem pewna, czy napisze relację ze swojej wyprawy… No – chyba, że go namówicie…

    Teraz kończę.  Może jeszcze, jeśli będzie zapotrzebowanie, napiszę ciąg dalszy.

            Tymczasem pozdrawiam ciepło w ten ciepły listopadowy, piękny wieczór.

Hania

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.