Listy do przyjaciół Dreptaków. Wyprawa do Grecji. List trzeci

Wrzesień/październik 2012

Skocz do galerii

Błogie leniuchowanie, Leptokaria,  miejsce kultu świętej Paraskewii, senne miasteczka w interiorze, pożegnalna kolacja w kociej tawernie

Drodzy Przyjaciele,

zaniemogłam. Leżę jak – nie przymierzając – dętka. Nie stać mnie na żadną poważniejszą pracę intelektualną ani jakąkolwiek inną (prasowanie się nie powiodło, próbowałam…) a co może być lepszego w takiej sytuacji niż wspomnienia z wakacji? No właśnie. Dlatego przesyłam Wam kolejny odcinek wspomnień z naszej GRECKIEJ WYPRAWY. Mam nadzieję, że zdołam się z tym zadaniem uporać przed kolejnym atakiem gorączki…

                Przypominam, że skończyłam sprawozdanie na powrocie z Tesalii, gdzie oglądaliśmy Meteory – klasztory zawieszone na skałach. Następnego dnia rano (o czym już pisałam) ja przeżywałam rozterki związane z formą i ostatecznie zdecydowałam się zostać na campingu a Rysiek odbył – niestety samotną – wyprawę na Skalę (drugi co do wysokości szczyt w masywie Olimpu). Ponieważ nikt nawet nie próbował namawiać go na opisanie tejże, więc wszyscy jesteśmy zdani na dość ulotny przekaz ustny…

             Następnego dnia stwierdziliśmy, że przyszła pora na kawkę na plaży, więc wzięliśmy po kubeczku i udaliśmy się popatrzeć, co tam dobrego słychać wśród muszli i kamieni. Mówiąc krótko oddaliśmy się błogiemu leniuchowaniu. Pływaliśmy i taplaliśmy się. Robiliśmy zdjęcia i zbieraliśmy kamienie.

                  W końcu, zmęczeni leniuchowaniem (bo ileż można…), pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka – Leptokarii, miejsca typowo turystycznego. Łaziliśmy po uliczkach i jedliśmy lody. Sprawdzaliśmy pocztę (bo na campingu, nie wiedzieć czemu, zaczęły się kłopoty z Internetem) i piliśmy kawę. Zajrzeliśmy też do paru sklepów, ale nie było w nich nic takiego, co chcielibyśmy mieć na pamiątkę z Grecji (jeśli nie liczyć wizyty w tamtejszym Lidlu, gdzie nakupiliśmy masę oliwy i różnych takich…). W drodze powrotnej mieliśmy spotkanie z żółwiem, któremu uratowaliśmy życie, przenosząc go na pobocze. Zwierz – całkiem pokaźnych rozmiarów – dreptał sobie ślamazarnie przez dość ruchliwą drogę. Na szczęście sokolooki Rysiek wyhamował, stanął i przeniósł!

         Wieczorkiem spacerowaliśmy po okolicach naszego campingu w poszukiwaniu przyjemnego miejsca, bo zamierzaliśmy napić się wina. Było sporo przyjemnych miejsc – wszystkie puste lub niemal puste. Trafiliśmy w końcu do fajnej tawerny, która (właściwie nie wiadomo dlaczego) najbardziej nam się spodobała. Oprócz nas, gospodarza, chłopaczka, który tam pomagał i paru miejscowych, stacjonowało tam jeszcze całkiem sporo… kotów, spacerujących majestatycznie po czym się dało (np. po niektórych stołach i po cembrowinie studni, zdobiącej dziedziniec). Pan właściciel przyniósł nam (po dość długim czasie oczekiwania) karafkę wina i do tego pyszne przystawki (oczywiście gratis, bo był to  poczęstunek od firmy). Wyjaśniła się sprawa oczekiwania: trzeba było przecież przygotować przystawki. Wino było smaczne, przystawki (tzatziki, oliwki, ogóreczki, papryczki itp) – też, koty nam się podobały. Wobec powyższego już wtedy wiedzieliśmy prawie na pewno, że przed wyjazdem zajrzymy tu jeszcze na kolację…

            Następnego dnia postanowiliśmy powłóczyć się troszkę (bez specjalnego planu) po interiorze… Ruszyliśmy przed siebie, ale stwierdziliśmy, że trzeba zacząć od wymycia naszego mocno już przykurzonego auta: przecież następnego dnia zamierzaliśmy rozpocząć podróż powrotną i trzeba było zrobić to z fasonem.

                    Po tym nadzwyczaj ważnym akcie ruszyliśmy malowniczą drogą przed siebie i już w trakcie jazdy przypomnieliśmy sobie, że, jadąc do Meteorów, mijaliśmy po drodze (ale blisko nas) dziwne miejsce z jakimiś kramikami. Zauważyliśmy, że sprzedawano tam ceramikę. Ponieważ przywozimy zwykle na pamiątkę coś do kuchni albo coś do słuchania, postanowiliśmy sprawdzić czy nie trafi się tam czasem jakaś  atrakcyjna skorupka. No i się parę trafiło – całkiem ładnych i poręcznych… Pani sprzedająca nam te garnuszki bardzo wdzięcznie nam za zakup podziękowała: skłoniła z gracją głowę, kładąc jednocześnie prawą rękę na sercu. To naprawdę piękny gest. Nigdzie dotąd go nie widziałam. Wydaje mi się, że zachował się tylko na greckiej prowincji (w ten sam sposób dziękował nam też właściciel kociej tawerny, u którego piliśmy wino).

                  Okazało się, że za kramikami są kolejne kramiki, a za nimi most (czy też raczej kładka), a za nią spory obszar związany z kultem świętej Paraskewii (czyli – chyba –  Praskowii)… Była cerkiewka, prawdę mówiąc niespecjalnie atrakcyjna budowla z XIX wieku. Była niewielka kapliczka (dość ciekawa, choć – jak na nasze gusta – odrobinę trącąca kiczem, bo pomalowana na wściekłe kolorki). Był też pawilon z pamiątkami (gdzie królowały różne drewniane przedmioty: deski, deseczki, łyżki, wałki, tłuczki, koszyczki itp.), a także barek (dla wycieczek, których w sezonie bywa tu, jak się później dowiedzieliśmy, bardzo wiele) i to, co stanowiło samo jądro tego obszaru: ukryte w malowniczych, białych skałach źródełko; oczywiście święte…

              Do owego źródełka docierało się ciasnym, skalnym korytarzem. Skosztowaliśmy wody, przemyliśmy lekko spocone twarze i wróciliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie pospacerowaliśmy jakiś czas (wcale nie taki krótki, ale z zasady postanowiliśmy się nigdzie nie spieszyć) wśród przecudnej przyrody – wysokie, stare drzewa, rwący strumień ze słonecznymi plamami…  Ładnie – to za słabo powiedziane… W końcu jednak duch wędrówki zwyciężył.

                Ruszyliśmy dalej i zajechaliśmy do niewielkiego miasteczka, gdzie zamierzaliśmy napić się kawy, bo już była po temu pora najwyższa. Okazało się jednak, że nie jest to wcale takie proste. Miejscowa ludność (wyłącznie męska) siedziała w licznych knajpkach popijając uzo (tak, tak – zupełnie jak nasi znajomi – Turcy) i spożywając coś tam (chyba coś w rodzaju lunchu). Ludność (męska) przyjaźnie machała do Ryśka, zapraszając go, by się przysiadł i zachęcająco wskazując na szklaneczki (wypełnione znanym Wam paskudnym, mętnym płynem). Mnie kompletnie ignorowano! Cóż. Jesteśmy na południu (tak samo zachowują się Węgrzy na prowincji; być może teraz to się zmieniło, ale gdy jeździliśmy stopem po Węgrzech w latach siedemdziesiątych, byłam zupełnie przezroczysta).

                 W końcu znaleźliśmy miejsce, gdzie nam podano kawę (pyszną i na dodatek – tanią). Obeszliśmy miasteczko, zachwycając się głównie przecudnym, potężnym platanem (dał nazwę pobliskiemu barowi, gdzie nam… nie dano kawy) i panującym tam, wręcz fizycznie dającym się odczuć, luzem w jestestwie. Kompletnie już zatem wyluzowani (bo to się, jak wiadomo, udziela) ruszyliśmy do kolejnego miasteczka.

                     Leżało u stóp wzgórza ze starożytnymi ruinami. Choć było zupełnie nieduże, przy centralnym placu znaleźliśmy – wcale potężnych rozmiarów – pinakotekę. Widać Grecy (nawet na głębokiej prowincji) mają solidną potrzebę obcowania ze sztuką. Można narzekać na rozpierduchę i lekkomyślność, na błędy i potknięcia gospodarcze Greków, ale tam się po prostu oddycha pięknem. To jest naturalne. Brak zadęcia i nadęcia jak na Zachodzie (w słusznie minionej epoce nazywanego zgniłym…)

                            Był czas sjesty, więc tylko połaziliśmy po sennych, skąpanych we wciąż bardzo gorącym słońcu uliczkach, obserwując porzucone na ciężarówce melony (obok samochodu umieszczono przepiękną wagę do ważenia tychże) i rozglądając się po zaułkach. Nie muszę dodawać, że były malownicze… W jednym z nich trafił się niewielki otwarty sklepik, gdzie ładna panienka (na pewno spodobałaby się Tomkowi) namówiła nas do kupna baniaka z winem z miejscowej winnicy. Nie byliśmy pewni, czy to nie będzie jakiś kwas, więc postanowiliśmy się co nieco dopytać. Rozmowa odbywała się z pomocą rąk, uśmiechów i okrzyków, ale dowiedzieliśmy się, że wino jest ok. i że na pewno będzie smakować naszym przyjaciołom. Nabyliśmy! Okazało się, że panienka (z grubsza) miała rację… Piliśmy je razem na imprezie greckiej. Było ok.?…

               Wreszcie dotarliśmy z powrotem. Założyłam na siebie najładniejsze ciuszki (a co!) i ruszyliśmy do znanej nam z poprzedniego wieczoru kociej tawerny.

                  Pan właściciel powitał nas jak starych znajomych i polecił  półmisek dla dwojga. Rysiek na początku poprosił bohatersko o uzo… Zostało to przyjęte z zauważalną satysfakcją. Nie wiadomo, czy z powodu uzo, czy z jakiegoś innego (a może Grecy tak mają?) podjęto nas iście po królewsku. Półmisek był wyśmienity. Najbardziej smakowała nam grillowana ośmiornica – solidny kawał pysznego mięska! Na koniec uczty, do której wypiliśmy sporo wina, przyszedł nasz pan właściciel i postawił przed nami… karafkę wina – jako poczęstunek od firmy… Co było robić. Po tej rozpuście z niejakim trudem dotoczyliśmy się do naszego uroczego bungalowu. Następnego ranka wstaliśmy wcześniej niż zwykle, żeby ostatecznie wytrzeźwieć w czasie ostatniej już (och, jaka szkoda!) kąpieli. Pławiliśmy się dość długo, ale w końcu, niestety, trzeba było zakończyć tę przyjemność… Spakowaliśmy manatki i, pożegnawszy liczne stadko zaprzyjaźnionych z nami kotów, ruszyliśmy w drogę powrotną.

  To tyle!

               Jeśli Was jeszcze nie znudziły te spóźnione kartki z podróży, to może (za jakiś czas) napiszę o tym, jak to się nam wracało. A wracało się ciekawie…

Uściski dla wszystkich miłych Deptaków –

Hania i Rysiek (który sprawdzał) też!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.