Listy do przyjaciół Dreptaków. Droga powrotna z Grecji. List czwarty (i ostatni)

Wrzesień/październik 2012

Skocz do galerii

Drodzy przyjaciele!

Tak! Minął już niemal rok od zakończenia Naszej Wielkiej Greckiej Wyprawy. Niedługo rozpocznie się nasza Gruzińska Wyprawa (jak wiecie – dedykowana zmarłemu niedawno koledze i współpracownikowi Ryśka, Wiktorowi Domuchowskiemu, pochowanemu w Tbilisi), więc najwyższy czas, by zamknąć temat wyjazdu ubiegłorocznego… Musiało upłynąć sporo wody w Wiśle (i w innych rzekach), bym zabrała się do dokończenia relacji, którą Wam przesyłałam w odcinkach. Lepiej późno niż wcale. Taką mam nadzieję.

        A zatem – ostatnim naszym dniem w Grecji była środa. Wstaliśmy dość wcześnie, choć po uczcie, którą nam wyprawił poprzedniego wieczora właściciel kociej tawerny, gdzie wybraliśmy się na pożegnalną kolację, było to spore wyzwanie. Wciąż mieliśmy w pamięci doskonały smak grillowanej ośmiornicy (przypominała schaboszczaka…), rozmaitych gatunków kąsków mięsnych, owoców morza, przepysznych oliwek i równie przepysznego wina, którego wypiliśmy… niemało. No ale cóż robić… Przed siódmą wkroczyliśmy ochoczo do morza (wciąż ciepłego, choć był to już przecież trzeci dzień października; tak, tak!) i popływaliśmy dość ostro, żeby pozbyć się resztek alkoholu, który chyba jeszcze niecałkiem z nas wyparował.  Przyjemność kąpieli dopełniliśmy przyjemnością porannej kawy. Na śniadanie jakoś dziwnie nie mieliśmy ochoty. Punktualnie o godzinie 8.00 opuściliśmy nasz biały bungalow i stadko kotów, które nam towarzyszyło przy każdym posiłku i każdej kawce. Rozstanie było smutne, ale – nieuniknione. Obie strony o tym wiedziały…

    Ruszyliśmy do Thesalonik (zwanych też po prostu Salonikami) i przyjechaliśmy tam po niespełna dwóch godzinach już trochę głodni. Oczywiście pobiegliśmy obejrzeć słynną Białą Wieżę, gdzie Ryśkowi przypominały się różne sytuacje z podróży poślubnej, którą – jak większość z Was wie – odbył w towarzystwie swego przyjaciela Bubka. Chłopcy byli wówczas między innymi w Salonikach (ja wróciłam do Polski z Budapesztu). Na bulwarze poprosiliśmy o zrobienie wspólnej fotki (tyle przynajmniej mi się należało po 34 latach…). Sfotografował nas pewien starszy pan (jedyna osoba w pobliżu; o tej porze wokół Białej Wieży było, o dziwo, pustawo). Pan ów sprawił, że ważnym, choć na szczęście drugoplanowym, bohaterem fotografii stał się jego duży palec.

    Thesaloniki zaskoczyły nas spokojem (nie było widać demonstracji, o których donosiły stacje TV), unoszącym się w powietrzu zapachem cynamonu i dającym się odczuć żywym tętnem południowego, białego miasta. Powłóczyliśmy się chwilę uliczkami, strzeliliśmy parę fotek z różnymi widoczkami, w kawiarence w parku miejskim zjedliśmy tosta, popijając go, rzecz jasna, kawą. Pozostało jeszcze wyprowadzić auto z parkingu, co uczynił zdziwiony pracownik. Zdziwił się, a właściwie mało nie zemdlał, gdy zrozumiał, że klient  w tamtą stronę wjechał na podziemny parking samodzielnie, a było naprawdę wąsko i stromo, czyli z pieca na łeb. Cóż – Polak potrafi!

    Rzut oka na Saloniki i z łezką w oku ruszamy ku granicy z Bułgarią. Koniec… Wyjście… EXODUS…

    Jechaliśmy skrajem Rodopów, obserwując po drodze nieprawdopodobnie malownicze tereny. Przez dłuższy czas posuwaliśmy się wzdłuż niezwykłej urody przełomu rzeki, kamienistej i bardzo zakręconej (w typie naszego Dunajca), z wyznaczonym na niej szlakiem kajakowym. Po drodze zauważyliśmy miejsce, gdzie można wypożyczyć kajaki, co natychmiast zostało odnotowane, jako ciekawostka warta zapamiętania! Dla odpoczynku zatrzymaliśmy się na chwilę przy wiszącym, dość wąskim mostku i zaczęliśmy się przeprawiać na drugi brzeg. Ja doszłam chyba do połowy, ale przy powrocie musiałam zamykać oczy i korzystać z prawicy mojego dzielnego Kolegi Małżonka. Mostek bujał się, wcale nielekko, a kilka metrów pod nogami wesoło chlupotała woda. Widać ją było poprzez szerokie szpary między deskami. Jednym słowem wiało grozą!

    Po tej pełnej wrażeń chwili relaksu ruszyliśmy dalej, wciąż ciesząc oczy pięknymi górskimi krajobrazami, ale, niestety, widzieliśmy też opustoszałe, jakby wymarłe wsie i pordzewiałe miasteczka, z rozpadającymi się blokowiskami… Przepiękna przyroda i  towarzyszący jej stan straszliwej dewastacji substancji stworzonej przez człowieka… Trudno się było oprzeć uczuciu przygnębienia…

    W końcu dotarliśmy do Sofii. Uff! Zaparkowaliśmy w bocznej ulicy (blisko historycznego centrum), tuż pod wejściem do wypasionego klubu dla miejscowych (a może i zamiejscowych?) nowobogackich. Obeszliśmy to miejsce szerokim łukiem, stwierdzając, że obiad zjemy w lokalnej knajpce ulokowanej w nieco mrocznym, ale fajnie wyglądającym podziemiu. Tymczasem ruszyliśmy obejrzeć cerkiew Aleksandra Newskiego.

    Cóż, o gustach się nie dyskutuje, ale nic nie mogliśmy na to poradzić, że ta, tak ważna dla Bułgarów, świątynia sprawiła na nas (byliśmy tu całkowicie zgodni) wrażenie wyjątkowego wręcz paskudztwa… Połączenie koloru zielonego ze złotym stanowczo nie jest połączeniem szczęśliwym… Zupełnie inaczej odnieśliśmy się do bizantyjskiej świątyni Agia Sophia. To prawdziwe cudo, gdzie czuło się aurę duchowości zamkniętej w surowych, nagich murach.  Co prawda parę detali udało się jednak popsuć. No ale może to jeszcze będzie poprawiane (na co są szanse, bo trwa właśnie rewitalizacja obiektu). Pokręciliśmy się trochę po mieście, patrząc na nieźle ubranych przechodniów, zabudowę, sprawiająca wrażenie dość chaotycznej i odnajdując w bocznej uliczce architektoniczne ciasteczko, uroczą małą cerkiewkę… Pstryknęliśmy trochę zdjęć na pamiątkę.

    Obiad w upatrzonej wcześniej knajpce był… ciekawy. Rysiek jadł móżdżek polecony przez właściciela lokalu, chcącego nam przychylić nieba. Móżdżek jednak był w smaku co najmniej, hm, dziwny… Ja – wybrałam bezpieczny panierowany ser, którego nie zjadłam, gdy jechaliśmy przez Słowację, więc musiałam to naprawić. Chyba dobrze zrobiłam. Na szczęście wszystko zapiliśmy doskonałą kawą…

    W tej właśnie piwnicznej izbie podjęliśmy decyzję o dalszej trasie. Zdecydowaliśmy się na wariant malowniczy, w miejsce wariantu wygodnego. Postanowiliśmy, zgodnie z naszymi upodobaniami, porzucić raczej bezpieczną drogę międzynarodową i ruszyć przed siebie wiodącą przez góry drogą z milionem zakrętów… Wiedzieliśmy, że będzie malowniczo, ale nie sądziliśmy, że aż tak. Okazało się, że droga była momentami w trakcie przebudowy (mijaliśmy walce drogowe), więc tylko momentami rozwijaliśmy oszałamiającą prędkość 40 – 50 km na godzinę… Poza tym jechaliśmy na ogół … wolniej.

    Droga była, co prawda, piękna widokowo, ale po zachodzie słońca widoki zaczęły szarzeć aż w końcu odeszły w niebyt. Za to zaczęły się naprawdę mocne wrażenia zupełnie innego rodzaju. Różnych rozmiarów dziury i wyrwy, poprzeczne uskoki, niemal schody, liczne spotkania (na ogół na bardzo ostrych zakrętach) z tirami, które także, choć zapewne z innych niż my powodów, wybrały właśnie tę trasę.        Jechaliśmy i jechaliśmy. Wydawało się, że malownicza skądinąd droga nigdy się nie skończy. Myśleliśmy już nawet, żeby przenocować Gdziekolwiek. Nie wiedzieliśmy jednak zupełnie, gdzie też to Gdziekolwiek jest… Na pewno nie było nim żadne z dwóch niewielkich miast, które okrążała nasza urocza droga. Wyglądały tak mało zachęcająco (przeżarte rdzą, straszące sterczącymi z betonu drutami domy), że brnęliśmy dalej, chcąc mimo wszystko dojechać do Vratsy, miasteczka, o którym wiedzieliśmy, że jest tamtejszym Zakopanem… W końcu dotarliśmy. Kolejny raz gratulowałam sobie, że wyszłam za mąż za człowieka, który, obok innych talentów, posiada też dar prowadzenia auta w warunkach ekstremalnych.

    Na skraju miasteczka przywitał nas mocno podejrzany lokal z neonowymi palmami nastawiony (chyba) na kierowców TIR-ów. Minęliśmy go jednak (odnotowując na wszelki wypadek jego istnienie i położenie), z nadzieją, że, mimo ciemności, znajdziemy coś nieco bardziej odpowiedniego dla zdrożonych amatorów malowniczości. Resztki dzielności zaczęły mnie pomału opuszczać. Już wyobrażałam sobie, że będziemy się chyłkiem przemykać do pokoju  pośród blasku czerwonych latarni i dźwięków bułgarskiego disco… Na szczęście po paru kilometrach trafiliśmy na usytuowane przy drodze SPA  o dźwięcznej nazwie ZARA, gdzie stanęliśmy obozem… Byliśmy gotowi zapłacić każdą cenę, ale zażądano od nas marnych 26 euro… Uff. Rysiek mruknął coś o wieczornym spacerku, ale ja padłam na łóżko prawie nieżywa. Chyba nawet nie weszłam pod prysznic. Ubranie zdejmowałam z siebie w nocy (bo zasnęłam zanim zdążyłam się rozebrać).

    Za to ranek przywitał nas bardzo sympatycznie. Słoneczko i cudny widok z okna – panorama gór. Po chwili – niespodzianka. Gdy wyszłam na obszerny taras i spojrzałam w dół, zobaczyłam… slumsy. Cóż… Pokój był  jednak całkiem przyjemny… Mieszkaliśmy w końcu w SPA, miejscu nastawionym najprawdopodobniej na poprawianie kondycji różnym raczej zamożnym szychom… A slumsy były już poza granicami luksusowego ośrodka…

 Po zjedzeniu hotelowego śniadania, niezbyt smacznego, tzw. kontynentalnego (co na ogół oznacza symulację śniadania) ruszyliśmy dalej. Vratsa okazała się ładnym miastem,  miejscami niestety popsutym przez brzydką socrealistyczną  i blokową, w dodatku dość chaotyczną, zabudowę. Na szczęście udało nam się trafić  w parę uroczych zakątków (kamienna wieża, koncertnyj zał) i nacieszyć oko cudną okolicą. Można się domyślać, że miasto było kiedyś prawdziwym kurortem. Ślady dawnej świetności  wciąż dawało się tu dostrzec.

    Po opuszczeniu Vratsy jechaliśmy przez bardzo ładne przyrodniczo okolice, ale mijaliśmy wsie, do których, na miejsce dawnych mieszkańców, wprowadzili się Cyganie, czujący się wszędzie dobrze i najwyraźniej nie pragnący ani luksusu, ani porządku… Wrażenie opuszczenia znowu było dość ponure. W końcu dojechaliśmy do Vidina, miasta od wieków leżącego na skrzyżowaniu szlaków i kultur.  Zjedliśmy lunch w ładnym, pastelowym barku, nastawiając się, stosownie do miejsca, na dania multikulti. Zamówiliśmy więc turecko-grecko-bułgarską musakę, słowiańsko-germańską golonkę, węgiersko-słowackie palaczinki z czekoladą (która okazała się… nutellą), herbatę i kawę. Po tym obżarstwie udaliśmy się na spacer, podczas którego odkryliśmy prześliczną Bramę Istambulską, turecką fortecę Baba, resztki ruin rzymskiego miasta Bononia (oraz paskudny hotel-klocek noszący tę samą dumną nazwę),  pałac biskupi – we wściekłym kolorze wiśniowym (czyli biskupim), przyozdobiony ceramicznymi ozdobami i tkwiącą w oknie klatką z kanarkami, meczet z minaretem i kilka cerkwi… Można powiedzieć, że spacer, choć z konieczności niezbyt długi, dość się udał. W dodatku było niezbyt upalnie, choć słonecznie. Połaziliśmy trochę po szerokich i miłych naddunajskich bulwarach. Od wody powiewał przyjemny wietrzyk. Znowu byliśmy najedzeni, wypoczęci i syci wrażeń. Z werwą ruszyliśmy w dalszą drogę.

    Początkowo wymyśliliśmy, żeby dostać się na prom (co miało być kolejną atrakcją; wszak lubimy promy!), ale okazało się, że jest z tym kłopot. Prom, co prawda stał, ale  nie pływał (!) i był drogi (26 euro za auto). W takiej sytuacji postanowiliśmy znaleźć inną drogę… Jednak, jak się można było spodziewać, pogubiliśmy się trochę i przez jakiś czas snuliśmy się w kółko, szukając przejścia granicznego do Serbii. W końcu trafiliśmy i  udało się nam przejść dość szybko, omijając ogromną kolejkę TIR-ów. Bułgarski pogranicznik zalecił nam co prawda stać, stanowczo pokazując i groźnie wykrzykując: tuka  staci, tuka!!, ale Serb machnął do nas i zaprosił do przejazdu. Oczywiście z chęcią z tego zaproszenia skorzystaliśmy.

     Przejazd przez Serbię okazał się miłym zaskoczeniem. Odnieśliśmy uderzające wrażenie lepszego wyglądu wszystkiego; wsie schludniejsze niż w Bułgarii. Widać było budujące się domy, sklepy, jakieś warsztaty, przy których kręcili się ludzie. Było czysto, jakoś tak porządnie. Po pewnym czasie dotarliśmy do usytuowanego na tamie na Dunaju przejścia granicznego z Rumunią. Miejsce było oszałamiające. Niezwykły krajobraz industrialny (tama jest ogromna) i zapierająca dech w piersiach przyroda. Połączenie jak ze snu o kosmicznej przyszłości…

    Potem dość długo jechaliśmy wzdłuż Dunaju, wydając okrzyki zachwytu, ponieważ droga prowadziła wzdłuż przełomu tej niezwykłej rzeki. W końcu trzeba było jednak zjechać z wysokości i wjechać na niziny.

    Przejazd przez Wielką Nizinę Węgierską nie należy do specjalnych atrakcji: to nuda krajobrazowa i łykanie kilometrów. Za to przejazd przez Timiszoarę był całkiem miły. Miasto zaskoczyło nas niebrzydką architekturą i wielkością (spodziewaliśmy się czegoś znacznie mniej okazałego). Po drodze trafiło nam się paru (nie całkiem typowych) autostopowiczów: pani policjantka i jakiś młody człowiek (w odróżnieniu od przedstawicielki władzy dobrze mówił po angielsku). Oboje chcieli nam koniecznie płacić, ale, rzecz jasna, nie zamierzaliśmy przyjmować pieniędzy za wyświadczenie tego rodzaju normalnej przysługi.

    Na nocleg dojechaliśmy jeszcze za jasnego, co było naprawdę niezłym osiągnięciem. Zatrzymaliśmy się w największym chyba historycznie węgierskim mieście, znajdującym się dziś na terenie Rumunii, czyli w Aradzie. Hotel Arad, w którym zanocowaliśmy, był miejscem gustownie i wygodnie urządzonym. Nosił ślady (na szczęście wciąż jeszcze bardzo dobrze widoczne) dawnej świetności a mieścił się w secesyjnym budynku, z mnóstwem saloników, paradnych sal, ponadto dysponował przestronnymi pokojami i pięknymi łazienkami. Cena była zupełnie przystępna (choć niespecjalnie okazyjna). Po szybkim zainstalowaniu się w hotelowym pokoju, w czym mieliśmy całkiem sporą wprawę, udaliśmy się oczywiście na spacer.

    Okazało się, że nocleg przypadł w dzielnicy wyższych uczelni, gdzie, choć to nie weekend, było, jak to w takich miejscach bywa, trochę ruchu. Pod miejskim ratuszem posłuchaliśmy przez chwilę (długo się nie dało) dziwnego pana grającego na jeszcze dziwniejszej maszynce do grania. Nie mam pojęcia, co to było, ale było to straszne!

    Szukając jakiejś przyjemnej knajpki, oglądaliśmy eklektyczną architekturę tego potężnego za czasów Austro-Węgier miasta. Musiało ono być zamożne. Wciąż jeszcze na licznych budowlach widać było ślady dawnej świetności. Napisy (zwłaszcza na lokalach gastronomicznych) często były po węgiersku. Mijaliśmy sporo dobrze wyglądających knajpek, do których nas serdecznie i w różnych językach zapraszano. Wystrój wielu z nich był naprawdę nęcący. Jednak Rysiek się zaparł, stwierdzając, że miejsca te muszą być wysoce podejrzane, ponieważ są puste! Cóż, przyznałam mu rację i radzi nie radzi wróciliśmy w końcu do naszej restauracji hotelowej, w której… były po prostu tłumy gości. Być może, nie wiedząc o tym, trafiliśmy do hotelu, chlubiącego się najlepszą kuchnią w mieście… Kolacja była zupełnie smaczna, choć niespecjalnie wymyślna. Ja zjadłam grillowanego pstrąga z dobrze doprawioną zieloną sałatą a Rysiek – wieprzowinę w ostrym sosie. Po kolacji odwiedziliśmy jeszcze zabytkowy, malowniczy dla nas pub w stylu londyńskim (takich się u nas  widuje niewiele), gdzie masa wesołych facetów cieszyła się – dość głośno, ale sympatycznie – smakiem miejscowego piwa (cioc) i własnym towarzystwem. Po piwku odbyliśmy romantyczny spacer przy księżycu po pobliskich bulwarach. Niestety było dość chłodno, więc trzeba było się wycofać. O czwartej nad ranem obudził nas zmasowany atak komarów. Cierpieliśmy jednak na własne życzenie, ponieważ w widocznym miejscu zostawiono nam zabezpieczające przed komarami wtyczki do kontaktów… Nie użyliśmy ich, więc mieliśmy za swoje. Humory poprawiło nam doskonałe śniadanie pięknie podane w uroczym, ozdobionym kwiatami  salonie. Przy sąsiednim stoliku siedziała para starszych państwa – Węgrów. Pewnie przyjechali do miasta swej młodości…

    Muszę wyznać, że z niejakim żalem opuszczałam to miłe i wygodne miejsce… Nieco się ociągając, ruszyliśmy w końcu w drogę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w niewielkim miasteczku (którego nazwy nie pamiętam), by kupić jakieś rumuńskie wina. Zamiar przeistoczył się w czyn.

    Droga do Oradei nie odznaczała się niczym szczególnym. Nie było na czym zawiesić oka – płasko, że aż strach! Po wypiciu szybkiej kawki dotarliśmy wreszcie do znanego wielu Polakom (nam też) węgierskiego kurortu Hajduszoboszlo. Pomoczyliśmy się trochę w rozmaitych leczniczych wodach. Podobno brunatna woda  (jodowa) pomaga na wszystko… W niektórych basenach temperatura sięgała 38 stopni i miało się nieodparte wrażenie, że się człowiek za moment ugotuje. Obiekt uzdrowiskowy był bardzo wielki, ale okazało się, że tam jest najwyraźniej po sezonie: znaczna jego część była nieczynna. Można było dzięki temu obserwować dość zabawne obrazki: w pustych basenach siedzieli sobie ludzie na leżaczkach. To musi być rzadka frajda posiedzieć sobie na leżaku i poopalać się na dnie basenu! Pokręciliśmy się trochę po całym terenie, oglądając różne urządzenia i strzelając pamiątkowe fotki, ale upału raczej nie było a my w mokrych kostiumach, okryci, czym się dało: Rysiek – ręcznikiem , ja – polarkiem. Trzeba się było w takiej sytuacji wycofać na z góry upatrzone pozycje, czyli udać na ostatni węgierski obiad.    Okazał się, co nie było niespodzianką, całkiem smaczny. Ja zaordynowałam sobie pieczeń cygańską a Rysiek rosołek i jakiś niezły sznycel. Ponieważ lubię Węgry, wypiłam dwa kieliszki białego wina. Chodziło o to, żeby mi było mniej smutno wyjeżdżać. Zadziałało. Było mi zdecydowanie mniej smutno. Mogę powiedzieć, że zrobiło mi się wręcz całkiem wesoło! Rysiek – jako kierowca – bohatersko znosił wybuchy mojego entuzjazmu i okrzyki radości. W miłym nastroju ruszyliśmy w stronę słowackiej granicy, zatrzymując się jeszcze w jakimś przydrożnym TESCO, gdzie (z jakiegoś bliżej nieznanego powodu) mieliśmy nadzieję kupić jagnięcinę, co okazało się niemożliwe. Na pocieszenie kupiliśmy przepyszne pomidory i jeszcze od nich pyszniejszą paprykę. Chcąc miło i smacznie wydać ostatnie forinty, zatrzymaliśmy się jeszcze w przydrożnej (bardzo sympatycznie wyglądającej) cukierni, gdzie wypiliśmy po espresso i zjedliśmy po ciastku miejscowego wypieku.

    Przez Koszyce i Preszov (oba miasta pamiętamy z poprzednich wypraw) dojechaliśmy do znanego nam z czasów wypraw narciarskich Sabinova. Usiłowano tam zedrzeć z nas skórę w jedynym w miasteczku motelu. Zażądano 70 euro za nocleg. Nie było mowy o jakichkolwiek negocjacjach, choć motel świecił pustkami. Być może mieliśmy do czynienia z miejscową pralnią pieniędzy. Nie daliśmy się nabrać i dość dziarsko (choć zmęczenie dawało się już solidnie we znaki) ruszyliśmy w stronę miejscowej mekki narciarskiej (byliśmy tam przed laty), czyli Drienicy. To była dobra decyzja, bo po drodze trafiliśmy na bardzo przyjemną miejscówkę: gustownie urządzony hotelik (z kamienia i drewna) nastawiony na narciarzy. Pachniał jeszcze nowością. … W barku wypiliśmy miejscowe piwko (Szarisz) i udaliśmy się na spoczynek. To był nasz ostatni nocleg poza granicami ojczyzny.

    Następnego dnia rankiem przekroczyliśmy granicę słowacko-polską, wypiliśmy kawkę w Starym Sączu (nie ustępuje urodą  i malowniczością zagranicznym atrakcjom!) i syci chwały ruszyliśmy w stronę naszej ukochanej stolicy.

 Nasza Wielka Grecka (i nie tylko!) Wyprawa dobiegła końca.

Było pięknie.

Uściski, drogie Dreptaki!

Hania ( w roli korespondenta)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.