Nasz garbus, czyli o wyższości Konika Garbuska nad Kermitem

 

 

 

            –  Jak się prowadzi taki tryb życia,  jak  my,  to  samochód  jest właściwie niezbędny. Upraszcza życie i w  ogóle.  Wiadomo.  Co  ci zresztą będę tłumaczył. To jasne.

      Tak. Zasadniczo zgadzam  się  z opinią  Mojego  Męża,  ale…  No  właśnie.  Pieniądze…  Co  tam pieniądze. Pieniądze nie są w życiu najważniejsze. Jasne, że  tak. Wszyscy to wiedzą, a niektórzy  nawet  stosują  na  co  dzień.

    Trochę  się  pożyczy,  trochę wpadnie grosza za takie jedno zlecenie (mam coś  na  widoku  dla AGH,  nic  wielkiego,  ale  będzie  z  tego  trochę  drobnych),  w rozliczeniu dołoży się jeszcze ten złoty pierścionek po Mamusi, no i w ten sposób  w  końcu  odjeżdżamy  z  giełdy  samochodem  marki Volgswagen 1300. Hurra! Mamy własnego Garbusa! Zawsze podobały się nam te samochody. Tutaj byłam  z  Moim Mężem  absolutnie  zgodna. Garbusy kojarzyły się nam obojgu z nieskrępowaną swobodą lat  studenckich, z fantazją i niewymuszonym, pozbawionym sztywniactwa stylem życia. Tak garbus to jest stanowczo to, co tygrysy lubią najbardziej!   Dzieciaki  –  Nasza Najstarsza   Pociecha   i   Małoletnia   Córeczka szaleją!

Jaki śliczny! Jaki zielony! Jaki Garbaty! Kermit!  Będzie  się nazywał Kermit!

      Czemu nie? Niech będzie –  Kermit.  No to jazda – do babci! Jedziemy. Naprawdę  jedziemy.  Jeździmy. Naprawdę jeździmy! Wyprawy na działkę (czyli na parę grządek uprawnych pod warszawską skarpą…) – jakież to proste! Odwiedziny u przyjaciół w Międzylesiu… Tak. Auto  daje poczucie niezależności i jakże oszczędza czas! Tylko, co  tam  tak rzęzi?… Te stuki, te chroboty? Trochę to podejrzane. Trzeba by może pokazać jakiemuś fachowcowi… A i owszem. Fachowiec kiwa głową, zagląda tu i tam.

 – No  dobrze,  że  się  państwo  nie  zabili.

      Okazuje się, że jakieś  ważne części  wewnątrz  silnika  byle jak przylutowano  i owiązano sreberkiem. Toż to  się  mogło  rozpaść  w  każdej chwili. Kermit  wędruje  do warsztatu.  Fachowiec  zapracowany.  Długo,   długo   czekamy   na wiadomość. W końcu jest! Można odebrać.  Naprawa…

Cóż,  wiedzą państwo… To jest staary samochód. Trzeba  się  przy  nim  spoooro nadłubać. Mnóóóstwo czasu, mnóóóstwo czasu, baaardzo pracochłonne, baaardzo  czasochłonne.   To   wszystko,   przykro   mi,   muuuuuuuusi kosztować…

 Rzeczywiście. W samej rzeczy. To musiaaaało kosztować… No, ale –  co tam! W końcu pieniądze nie są w życiu najważniejsze.  Troszkę  się dopożyczy, sprzedamy gramofon, i tak chcemy  w  przyszłości  kupić lepszy  sprzęt,  jeszcze  w  perspektywie  jest  jakieś  zlecenie. Wyjdziemy na prostą. Oczywiście, hm, za jakiś czas.

           Tymczasem mkniemy Kermitem na duże, sobotnie  zakupy. Wiatr,  świszcze  koło uszu, wpadając do wnętrza  przez  sprytnie  uchylaną  szybkę. Ciężkie torby, jakieś ziemniaki, jabłka po okazyjnej  cenie,  jaja od chłopa, wybór serów, całe  mnóstwo  dobra  wszelakiego.  Stoimy przy  naszym  pięknym  samochodzie,  a  Mój  Mąż   próbuje   sobie przypomnieć, gdzie podział kluczyki. Czuję, jak  z  wolna  zaczyna ogarniać mnie irytacja. Słusznie.  Kluczyki  zostały  w  stacyjce. Samochód jest zatrzaśnięty.  Nijak  nie  da  się  go otworzyć z zewnątrz. Mój Mąż nie  traci  jednak  głowy.

Okienko, Biedrono, jest  okienko.  Rzeczywiście.  Okienko  da  się  jakoś odchylić, tym bardziej że, jako ludzie dość  beztroscy,  zostawiamy je niedomknięte.

Masz taką drobną  łapkę… –­ Mój  Mąż  rzuca  mi zalotne spojrzenie –­ spróbuj odblokować  drzwi. O tak,  ten  guziczek  do góry, no, jeszcze trochę!! Brawoooo!

Wpycham swoją drobną łapkę, klnąc z  cicha, bo czuję jak powstają bolesne otarcia na naskórku…  No  udało   się.   Drzwi odblokowane. Można wsiadać.

          Spadł śnieg. Mój Mąż ma jakieś sprawy na  mieście,  więc  bierze samochód i po drodze ma mnie podwieźć  do  przychodni.  Czuję  się kiepsko, nasza, nienarodzona jeszcze, Najmłodsza Pociecha daje mi się trochę we znaki. Jestem na zwolnieniu. Pani  doktor  zapisała  mi jakieś zastrzyki. Na dworze ślisko, mnie dręczą mdłości. No jednym słowem –  nieźle, że mamy Kermita. Wyglądam przez okno,  by  rzucić dumnym spojrzeniem właścicielki na nasz romantyczny pojazd. Ale taki on jakiś jakby zmieniony… Wołam męża. – Co on  się  tak przekrzywił?

 – Zawieszenie… – jęknął Mój  Mąż  zgnębionym  głosem. Bez słowa wkładam płaszcz i, tłumiąc odruch  wymiotny,  sprawdzam, czy mam w portfelu bilety autobusowe…

          Jedna naprawa, druga naprawa… No niestety. Nie  da  rady.  Był Kermit, nie ma Kermita. Fachowiec kupił go na  części. Podobno ubiliśmy znakomity interes.

         No ale Mój  Mąż  nie  może  odzyskać   spokoju.   Najmłodsza   Pociecha pokrzykuje już w swoim dziedzicznym  łóżeczku.  Starsze  dzieciaki obrastają w lalki i książki,  bez  których  ani  rusz.  Jak  się zabierzemy z tym wszystkim na  Mazury?  Spokojnie.  Tylko  spokój. Jest. Andrzej! Obiecywał, że zawsze pomoże załatwić  jakąś  pracę. Mój Mąż decyduje się  na  saksy.

            Po  trzech  tygodniach  słyszę charakterystyczny terkot silnika. O Boże! Skąd ja znam ten dźwięk? Z resztką nadziei w struchlałym sercu, wyglądam przez okno,… Ale nie. Słuch mnie nie myli. Mój Mąż zajechał właśnie z  piskiem  opon wspaniałym garbusem. Tym razem w kolorze czerwonym.

Biedrono,  zobacz,  jaki fajowski. Kupiłem  go  za  bezcen,  od  Andrzeja  i,  o,  zobacz, kuchenkę mikrofalową  przywiozłem. Włoska. Niezła! No nie?

 Dzieci skaczą z radości: mamy znowu garbusa, mamy garbusa, ale fajny  Konik Garbusek!!

     No  tak.  Znów  jeździmy  własnym  samochodem.  Jednak fachowca zmieniliśmy. Mój Mąż już się teraz nie daje nabierać. Co to, to nie. Sam  coraz bardziej wprawnym  uchem  rozpoznaje  obce  dźwięki, mogące świadczyć o chorobie Konika Garbuska. Bestia ma się jednak nie najgorzej.

      Przemierzamy więc wcale  niezłe  odcinki  i  to  w dodatku ciągnąc przyczepę  pełną  rowerów, łóżeczek  dziecięcych, butli gazowych i saganów rozmaitej wielkości. A On nic! Jeździ.

      Czasem kółko odpadnie i potoczy się wesoło, acz niespiesznie po szosie, czasem akumulator  nawali  i  trzeba  pomóc Konikowi  ruszyć  z  miejsca,  pchając  go po płaskim (a niekiedy pod górkę) przy akompaniamencie dodających animuszu okrzyków… Przechodnie dołączają się wtedy spontanicznie a panowie prezentują  muskuły, że to niby dla  nich  betka. Czasem  muszę  poprosić jakiegoś kierowcę, by nas pociągnął, bo coś mamy ostatnio kłopoty z zapalaniem… – Jak najbardziej,  jak  najbardziej. A jak się jeździ takim samochodem. Ileż ma latek, jeśli  wolno  zapytać?... – Pełnoletni... – zwykł odpowiadać Mój Mąż w charakterze  dowcipu, ale powtarzany od czterech lat  dowcip troszeczkę się  z czasem zdezaktualizował…

      Spotkane na szosie garbusy przyjaźnie migają do nas światłami. My odmigujemy. To miłe. To się innym  samochodom  nie zdarza. Należymy do jednej wielkiej, garbatej  rodziny. Bywa, że pług wyciąga nas zręcznym szarpnięciem z  zaspy  śnieżnej… Raz na autostradzie między Salzburgiem a  Linzem  światła  zaczynają niebezpiecznie przygasać – za oknami  burza  –  i, żeby było bardziej emocjonująco, wycieraczki  co  jakiś czas  odmawiają  posłuszeństwa. Niby  co  to  dla  nas,  ale   jednak   ta ulewa… Spłoszone samochody przezornych kierowców  austriackich  z przerażeniem ustępują nam miejsca, a  Nasza  Córeczka  na  tylnym siedzeniu  odrabia lekcje z religii, przypominając sobie wszystkie przerobione modlitwy… Jednak, mimo przygód, Konik  Garbusek  zawsze dowozi nas na miejsce. Bywa, że przy skręcie w lewo trąbi wesoło z własnej inicjatywy, wzbudzając za każdym razem wybuchy  entuzjazmu naszej dziatwy. Zdarza się nawet, że od czasu do  czasu  sam  z siebie błyska reflektorami, jakby  chciał  pozdrowić  miłe  swej duszy,  nadjeżdżające   z   przeciwka   samochody…   (Kiedy   mąż spowodował,  że  Konik  Garbusek  zaniechał   swoich   dziwacznych ekscesów, usuwając zwarcia w przewodach  elektrycznych,  wszyscy mieliśmy mu to trochę za złe. No bo jak można pozbawiać  Garbatego należnych  mu  przyjemności?…)

      Wreszcie nadszedł ten dzień. Nieuniknione stało się faktem.  Na tylnej szybie Konika  Garbuska  zawisła  złowieszcza  kartka:  Na sprzedaż.

Czuję się jakbym miał sprzedać przyjaciela – zwierzył się Mój Mąż, na ogół  niespecjalnie  skłonny  do  sentymentalizmu. Telefony. Głównie – młodzi ludzie z niewielką ilością gotówki…

Nie oddam Przyjaciela  za  bezcen.  Niech tam. Jeszcze zapłacę ubezpieczenie, może się trafi lepszy kupiec, a  tymczasem  jeszcze sobie trochę pojeździmy, co nie, Biedrono?

  No i jeszcze trochę sobie pojeździliśmy.

PS. Mimo licznych przygód nie zdarzył nam się żaden wypadek. Za to później, kiedy zaczęliśmy jeździć tzw. normalnymi, w miarę nowymi samochodami, trafiały się stłuczki a raz pewien TIR przerobił naszego poloneza (zgasł mu silnik w ogromnej kałuży) na cinqecento.  Na szczęście wszyscy, jak widać,  uszli z życiem…

2 odpowiedzi na “Nasz garbus, czyli o wyższości Konika Garbuska nad Kermitem”

  1. Wspomnień czar! Miło się czyta, oj miło. To było prawdziwe „garbate” szczęście! A tak na marginesie: ulubionym autkiem wnuka Leonka jest…Garbus w kwiaty!:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.