Tatry – podróż sentymentalna (wspomnienia część pierwsza)

Wrzesień 2016

 

Po co są marzenia? Od marzeń do planów.  W Zakopcu można zwariować…, ale wspomnieniom trudno się oprzeć. Zakopiańskie miejsca – rozwodzić się nie ma co, ale trochę powspominać można. To nie grzech.

 

          Po co są marzenia?  Dobre pytanie! – tak się zwykle mówi, gdy nie bardzo wiadomo, co odpowiedzieć… No ale – ostatecznie – można udzielić jakiejś roboczej odpowiedzi. Roboczej, to jest takiej, która pasuje do mającego nastąpić wspomnienia. Zatem  powiedzmy, że  marzenia są po to, żeby je spełniać. Inaczej tracą swoją podniebną moc i zamieniają się w zwykłe mrzonki… Wiem, że nie zdołam znaleźć się na Księżycu (mogę najwyżej popatrzeć na księżyc namalowany na obrazku). Myślenie o tym to mrzonka. No ale w Tatrach znaleźć się mogę…

         Od lat marzyłam o tym, by jeszcze raz wrócić na tak dobrze znany tatrzański szlak. Marzyłam, by spojrzeć na panoramę Tatr z Rusinowej Polany… Marzyłam, by odpocząć w schronisku w Starej Roztoce (pilnie bacząc, czy znad strumienia nie wychyla się miś).  Marzyłam, by przemierzyć Dolinę Roztoki, poczuć na twarzy krople Siklawy, stanąć u jej szczytu, na  ścianie stawiarskiej i zobaczyć Dolinę Pięciu Stawów.

        Tatry to nieodłączna część wspomnień późnego dzieciństwa i wczesnej młodości. Mamusia – przedwojenna harcerka (odeszła stanowczo za wcześnie; jestem od niej starsza już o dziesięć lat) wpoiła nam (siostrze i mnie) szacunek dla tych niesamowitych gór, gdzie wszystko wygląda i pachnie inaczej. Zapach tatrzańskiego powietrza, strumieni i roślin (zwłaszcza łopianów, z których robiłyśmy kapelusze) śnił mi się po nocach. O tatrzańskich zapachach i ich niepowtarzalności przeczytałam niedawno w przepięknej książce Lechosława Hertza Świsty i pomruki. Sceny tatrzańskie. Przeczytałam i oniemiałam: to są dokładnie moje odczucia!

   – Do Doliny Pięciu Stawów, do Doliny Pięciu Stawów jęczałam.                             Roztokaaa,  Siklawaaa – biadoliłam.

No co tak lamentujesz zapytał retorycznie Mój Mąż. – Weź się za booking.com, znajdź jakiś sensowny nocleg (tylko nie w Zakopcu, bo tam można zwariować!) i możemy przecież jechać we wrześniu. A potem wpadnie się do rodziny… No a potem zawiniemy o Domeczek, przejedziemy się na rowerach i coś tam się jeszcze pomajstruje… Proste!

     Urlop we wrześniu… Niemożliwe stało się możliwe. Odkąd przestałam pracować w szkole, urlop we wrześniu stał się realny. A więc w tym roku wycieczka w Tatry, odwiedziny u rodziny (na Ziemi Sądeckiej, gdzie wyrastał mój tata) i na koniec skok na Ścianę Wschodnią (co to dla nas!), do naszego ukochanego siedliska nad Bugiem… Całkiem niezły plan.

          Wzięłam się więc za booking.com i znalazłam – jak się okazało – całkiem fajną miejscówkę odsuniętą od Zakopanego, położoną stosunkowo blisko miejsca, z którego zamierzaliśmy wystartować.

         Prawdę mówiąc trochę żałowałam, że Mój Mąż tak wyraziście i jednoznacznie zamanifestował swą awersję do Zakopca… Ja ciągle mam w głowie różne zakopiańskie miejsca (wiele z nich zapewne zniknęło…), w których się tyle razy bywało… Na przykład?

      Na przykład  Chramcówki z willą Gladiola, koło której skręcało się w wysypaną żwirem uliczkę, by dojść do Naszego Domu, z Naszą Gospodynią, jej mamą i pekińczykiem o imieniu Kibi…

         Dworzec Autobusowy – tam sterczało się w kolejce, by w końcu załapać się na autobus do Kir, czy Palenicy (potem jazda – jak w puszce z sardynkami).   Do Kuźnic chodziło się zwykle na piechotkę – bagatela: Kościuszki, Krupówki, Zamoyskiego do pomnika Chałubińskiego i Sabały, do Ronda, a potem –  w górę, koło Księżówki  i dalej, idąc szosą pod starymi modrzewiami i jesionami (z widokiem po lewej stronie  na Nosal, potem przełęcz Obłaz ) mijało się (po stronie prawej) rzeźbę Władysława Hasiora. To dziwny (i wprawiający mnie wtedy w przerażenie) pomnik polskich zakładników rozstrzelanych przez hitlerowców.

         Spod Dworca PKS ruszały też góralskie dorożki – fiakry. Były zbyt drogie…

          Bar FIS – naprzeciw Dworca PKS, tam spożywało się obficie polane stopionym masełkiem i osypane cukrem  leniwe pierogi. Do tego – herbata z cytryną.

         Równia Krupowa, z której rozciągał się widok na Tatry (można je było podziwiać bez opuszczania miasta!), lekko, co prawda, przysłonięte kilkoma klockowymi blokami… Pamiętam, jak kiedyś usłyszałam przewodnika, który zatrzymał grupę na ulicy Kościuszki i pokazywał zdumionym turystom nieistniejącą panoramę Tatr. Nazywał kolejne szczyty, machając ręką w powietrzu. Turyści patrzyli za jego ręką. A tam – co? Nic! Mgła. Tatrzańska mgła.

         No i jeszcze jakby wrośnięta w ziemię karczma U Wnuka (gdzie wpadało się przy wyjątkowych okazjach) w starej chałupie na Kościeliskiej (ponoć zbudował ją w połowie XIX wieku brat Sabały), blisko cmentarza na Pęksowym Brzyzku, gdzie zapalałam lampkę Kornelowi Makuszyńskiemu i zatrzymywałam się przed grobem Jana Długosza z taternicką liną przewieszoną przez kamienny obelisk.

         Dom Turysty, w którym spałam parę razy, wyposażony, ot, tak sobie, w prawdziwe dzieła sztuki: przepiękne meble – rzeźbione krzesełka i zydle, dostosowane do anatomii człowieka (meble projektowano – zdaje się  –  w położonym nieopodal Liceum Plastycznym Antoniego Kenara).

          Poraj na Krupówkach, gdzie wchodziło się po paru schodkach i zawsze było tłoczno (a miejsca na trzy niewielkie stoliczki). Tata zaprosił mnie tam na śledzika i wódeczkę, gdy już wreszcie byłam całkiem dorosła i było mi wolno…

      Kino Giewont – właśnie tam, jako dziewczynka, wzruszałam się przy  Sabrinie (ze zjawiskową Audrey Hebpurn) Viva Maria! ( z trzpiotowatą Brigitte Bardott i uwodzicielsko-dostojną Jeanne Moreau).

         Atma… Ulica Kasprusie… Wtedy, gdy co roku bywałam w Zakopanem, walczył o nią Jerzy Waldorff, prowadząc zbiórkę środków na uruchomienie w tej pięknej willi muzeum Karola Szymanowskiego; akcja się, na szczęście, udała.

         Cocktail Bar na Krupówkach – miejsce prawdziwych rozkoszy dla podniebienia. Tam,  w długich kolejkach, czekało się na stolik, by zjeść najlepszy na świecie deser z lodów, owoców i bitej śmietany (kalorie mnie w ten szczęsny czas  w ogóle nie obchodziły).

         Bar mleczny w górnej części Krupówek (a może już na Zamoyskiego?), gdzie nasza węgierska przyjaciółka, Jutka, którą mamusia zabrała wraz z siostrą i ze mną do Zakopanego, nie mogła wyjść z podziwu, że jajko można łączyć ze słodkim smakiem; chodziło o omlet z dżemem; kak eto? kukryku i dżem?? nem ertem!!-– wykrzykiwała w rosyjsko-polsko-węgierskiej mieszance językowej, popartej mową ciała.

          Łaźnie miejskie  –  bardzo pożyteczne miejsce, gdzie można było wykąpać się porządnie, w ogóle nie oszczędzając wody (po górskich wycieczkach było to konieczne a w Naszym Domu na Chramcówkach było – co prawda – malowniczo, ale łazienka – pożal się Boże…).

         Muzeum Kornela Makuszyńskiego (na ul. 15 Grudnia) ze statuetką Koziołka Matołka, gdzie mogłam oglądać pamiątki po Słonecznym Pisarzu…

         Wielka Krokiew, pod którą odbywały się koncerty Tatrzańskiej Jesieni… Pamiętam, jak kiedyś zbójnicy  z płonącymi pochodniami zeszli spod samego progu skoczni na scenę, ustawili pochodnie w stos i odtańczyli zbójnickiego; to był wieczór – nad głową sierpniowe gwiazdy; chłonęłam w zachwycie…

         Mogłabym wymieniać całe mnóstwo zakopiańskich miejsc, które zapisały się  głęboko w świadomości. Ale cóż… Wspomnienia wspomnieniami,  a teraz przyszedł czas na realizację marzeń! Otóż to!

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.