Bazar i inne atrakcje, czyli wyprawy do Uzbekistanu część trzecia

Październik  2018

 

              Poranek w Taszkencie okazał się bardzo chłodnym, czy też, mówiąc bardziej radośnie (o radość podróży wszakże nam chodziło), rześkim porankiem. Na szczęście świeciło słońce, co spowodowało, że, nie bacząc na niską temperaturę, w oczekiwaniu na śniadanie umościliśmy się przy znanym już stole-łożu, centralnym elemencie patio. Przy drzwiach rosło drzewo z malowniczymi owocami kaki (jeszcze niedojrzałymi), przy innych drzwiach – jako ozdoba ściany – tkwiły,  piękne ceramiczne talerze. Snuł się tam też dziwny, straszliwie chudy osobnik o gorejącym spojrzeniu… Potem się okazało, że był to sam MASTIER

              Po lekkim śniadaniu (ciepły omlet, trochę wędliny, sera i jakichś konfitur) zdecydowaliśmy się przedsięwziąć pierwszą wyprawę na miasto.

          Za dnia kurz i piach wzbijał się w niebo jeszcze obficiej, bo ruch był większy. Rowy wzdłuż jezdni ukazały nam swą głębię, ale to nie były, jak się okazało, wszystkie czyhające na pieszych pułapki. Przekonał się o tym nasz Zbycho, który wykonał malowniczy lot po potknięciu się na jakimś sterczącym z chodnika w absurdalnym miejscu pręcie (niewiadomego pochodzenia).

           Znów przemaszerowaliśmy koło pamiętnej farmy krasnali, która za dnia robiła jeszcze większe wrażenie. Zamierzaliśmy dojechać metrem do taszkenckiego bazaru.

            Chorsu Bazar to zlokalizowany w starej części stolicy Uzbekistanu tradycyjny bazar. A od czego typowy turysta z Europy zaczyna oglądanie orientalnego miasta? No właśnie… Okazaliśmy się jak najbardziej typowi.

              Zanim jednak ruszyliśmy w miejską dżunglę (po upadku Zbycha, który doświadczył bolesnego kontaktu z uzbecką ziemią, wiedzieliśmy już, że to może być odrobinę niebezpieczne), postanowiliśmy wydobyć z jakiejś ściany miejscowe pieniądze, bo nie mieliśmy pewności, czy wszędzie będzie można płacić, jak wczoraj, walutą amerykańską… Panowie zaopatrzyli się w opróżnione zawczasu portfele i plecaczki, by zrobić miejsce na walutę uzbecką – tzw. nowego suma. W 1993 roku na miejsce radzieckiego rubla wprowadzono uzbeckiego suma, w 1994 roku wprowadzono nowego suma, który jest w obiegu do dziś, tyle, że w roku 2017 zniesiono sztywny kurs i wartość nowego suma, jak to się obrazowo określa, poleciała na łeb, dlatego miejsca w portfelach i plecaczkach potrzeba było naprawdę bardzo dużo.

             Panowie udali się więc na poszukiwania bankomatu, zaś panie zasiadły na wygodnej ławeczce i oddały się obserwacjom ulicy.

                Wzdłuż chodników ciągnęły się niespecjalnej urody niewysokie domy i parterowe pawilony (przypominające trochę sklepy dawnych gs-ów na naszych wsiach), wśród których królowały salony mody ślubnej. Te przybytki widać było dosłownie co krok (Uzbekistan najwyraźniej przeżywa okres wzmożonych miłosnych zachwytów) . Na chodniki wyległy smukłe manekiny (na ogół, nie wiadomo dlaczego, pozbawione głowy) we wspaniałych kreacjach, które prezentowały się przebogato. Było w czym wybierać! Sukienki słodkie jak bezy, sukienki księżniczek, sukienki dam… Nic tylko spełniać marzenia!

             Po ulicach przemykali młodzi ludzie w wyprasowanych na kancik garniturach (studenci) i kobiety w różnym wieku. Moda damska tego pierwszego poranka nie wywarła może na nas piorunującego wrażenia, ale od razu można było zauważyć, że panie luźno tutaj traktują wymogi religii., choć byliśmy przecież w kraju, znajdującym się w kręgu islamu. Owszem zdarzały się chusty i chustki na głowach, ale nie wyglądały one na … nakrycia grzesznych kobiecych głów (których widok zarezerwowany jest tylko dla męża), lecz po prostu na osłonę, mającą chronić przed warunkami atmosferycznymi. Można nosić chustki, berety (moherowe lub inne), czapki, kapelusze itp… U nas chustki wyszły po prostu z mody. Może i szkoda, bo bywa, że są całkiem twarzowe. Na pewno zaś są praktyczne również w różnych turystycznych sytuacjach (rzadko zdarzają się kapelusze, które można włożyć do plecaka…). Niektóre panie przyodziane były w błyszczące spódnice, sukienki, tuniki… Dość, prawdę mówiąc, dziwne dla europejskiego oka. Ale zdarzały się też panie ubrane tak, że nie wyróżniałyby się specjalnie na ulicach naszych miast (tych, trzeba przyznać, było zdecydowanie mniej). Ogólnie ulica, wraz z przechodzącymi po niej ludźmi, prezentowała się raczej dość biednie. Jeśli chodzi o kolory, to zdecydowanie szaro-buro. A przecież byliśmy w stolicy.

               W końcu panowie wrócili z plecaczkami wypchanymi po brzegi grubymi milionami (znów, podobnie jak przed laty w PRL, zostaliśmy milionerami…) i wszyscy (w tym nieco obolały Zbycho) ruszyliśmy do metra. Taszkenckie metro w porównaniu z petersburskim wydaje się skromne. Spore przestrzenie, niezłe oznakowanie, szerokie perony. Nie kapie, jak w Pitrze, od złota. Nie poraża blaskiem kryształów. Pełni swoją funkcję. Dojechaliśmy nim do samego bazaru.

               Chorsu bazar… Chorsu to słowo pochodzące z języka perskiego. Oznacza skrzyżowanie dróg lub cztery strumienie i rzeczywiście skrzyżowało się w tym miejscu wiele dróg, przepływały też przez nie z pewnością strumienie ludzi (więcej niż cztery, ale nie bądźmy drobiazgowi).  Według tradycji to właśnie tutaj zatrzymywali się kupcy, ciągnący wraz ze swymi towarami Szlakiem Jedwabnym. Co do architektury to główny pawilon bazarowy nie przedstawiał się może pięknie, ale (zapewne) dość oryginalnie. Przypominał bowiem kształtem olbrzymią jurtę, tyle że betonową. Nie zapuściliśmy się zbyt głęboko w jej wnętrze z powodu unoszącego się w powietrzu fetoru surowego mięsa, które zwisało z belek. Udźce baranie oraz inne fragmenty zwierzaków… Wyglądało to dość przerażająco. Prawdę mówiąc, betonowa jurta  Chorsu Bazaru nie zapisała się zbyt mocno w mej pamięci, bo chyba wolałam tego nie zapamiętywać…

Cóż –   ruch, gwar, jak to na bazarze. Towary różne: od sznurków, rozmaitych narzędzi i drobiazgów, których przeznaczenie często było nie do odgadnięcia, poprzez odzież, obuwie, wszelaką galanterię, meble, po wyroby bardziej szlachetne, jak na przykład muzyczne instrumenty. Ludzie, tj. sprzedawcy, byli  znacznie mniej ekspansywni niż w Turcji (choć, oczywiście, czasem proponowano nam rozmaite towary). Za to okazali się nadzwyczaj uprzejmi. Udzielali nam, ciekawskim turystom z Zachodu, informacji, choć raczej nie liczyli na to, że kupimy u nich na przykład zrobioną ze sklejki specjalnie skonstruowaną kołyskę (o której już była tutaj mowa). To na bazarze poznaliśmy system osuszania wschodnich niemowląt… Pan sprzedawca zademonstrował nam przedmiot (dość groźnie wyglądający) do osuszania chłopców i inny (równie maleńki) do osuszania dziewczynek. Nie wiedzieliśmy też do czego służą dziwne przedmioty, przypominające stemple. Fascynowały nas, bo leżały wszędzie. Wzorki na tych stemplach wyglądały nadzwyczaj ciekawie. Gdy zapytałam, młody sprzedawca wyciągnął komórkę i pokazał nam filmik. Okazało się, że stemple służyły do stemplowania, czyli zdobienia chleba poprzez wyciskanie w środku chlebowego okrągłego placka pięknego, geometrycznego wzoru. Taki non (uzbecki chleb) jest smaczny, zwłaszcza świeży (gorący), choć mnie smakował nawet po ostudzeniu. Jest też miniaturowym dziełem sztuki. Nie nastawialiśmy się na zakupy. Chcieliśmy tylko pooddychać atmosferą bazaru… Nie było tu przepychu, z jakim (miejscami) mieliśmy do czynienia na bazarze w Stambule. Tutaj wyraźnie wiało jeszcze postkomunistyczną biedą, pokrywaną niekiedy cienką warstwą zachodniego blichtru. Lokalne produkty wykonano zwykle z lichych materiałów (tak jak na przykład wspomniane już kołyski ze sklejki).

             Mieliśmy też z konieczności do czynienia z bazarowymi toaletami. Ale ten wątek pominę… Zbyt bolesne wspomnienia… A przecież chodzi o radość w podróży!

             Za to bazarowy barek szybkiej obsługi był (w odróżnieniu od toalet) dość czysty, całkiem wesoły, choć lekko zatłoczony miejscowymi klientami. Wzięliśmy coś w rodzaju naleśnika z jakimś warzywno-mięsnym farszem. Taka przekąska, drugie śniadanie (nie chcieliśmy się przejadać). Smaczne to było. No i – oczywiście – tanie jak barszcz.

               Przy wyjściu z bazaru spotkaliśmy też jedną z nielicznych w Uzbekistanie żebraczek. Siedziała pod płotem. Bardzo młoda dziewczyna. Karmiła maleńkie, paromiesięczne niemowlę. Wyglądało na to, że rozgrywa się tu jakiś dramat.

                    Na koniec (już poza ścisłym terenem bazaru) Ludka kupiła u fajnej babuszki dzikie szparagi. Kobiecina nie miała swojego straganu. Siedziała na niskim stołeczku i sprzedawała towar z ręki. Dzikie szparagi u nas zdarzają się rzadko. Była to zatem ciekawostka. (Elmira ugotowała nam je na kolację: były smaczne, delikatne, przypominały szparagi, tyle, że były cieniutkie jak makaron).

                     Dość zmęczeni włóczeniem się po bazarze wróciliśmy metrem do centrum, gdzie pospacerowaliśmy przez chwilę po ulicach, nie bardzo wiedząc, na co patrzymy. Parę biurowców, imponujący budynek banku, wejście do jakiegoś dużego parku… Wielka brama prowadząca na teren okalający Pałacu Sportu.  Skwerek z drzewami, ławeczkami i urokliwą rzeźbą ogrodową (nie pochodziła, na szczęście, z naszej farmy krasnali…).

                      Mijane domy to były raczej domki. W Taszkencie przeważa bowiem niska zabudowa. Może ma to związek z tragicznym trzęsieniem ziemi, które w 1966 roku pozbawiło dachu nad głową ponad 300 tys. mieszkańców (jak podaje strona: www.ekologia.pl – dotąd nie opublikowano danych dotyczących ofiar śmiertelnych…). Może po tej tragedii uznano, że lepiej nie budować wysokich gmachów…

                  W końcu, dość już wygłodniali, dotarliśmy do restauracji, w której pachniało przyjemnie i – uwaga –   był wystrój!!! Nawet ładny… Orientalny lub… coś w tym rodzaju. Ponieważ był wystrój, było też drożej niż pierwszego wieczora, ale wino (choć słodkawe, bo takie się pija w tym rejonie) wydało się zdecydowanie lepsze. Panienka z obsługi władała językiem rosyjskim i uwijała się wokół nas z gracją, serwując coraz to nowe smakołyki, łącznie z lodami, bo tego dnia zrobiło się całkiem ciepło, nawet – gorąco. Pojedliśmy, popiliśmy, odpoczęliśmy nieco i ruszyliśmy do hostelu Elmiry, by chwilę odsapnąć.

                     Tego dnia zamierzaliśmy jeszcze trochę poznać boczne uliczki, bo spacerowanie po naszej przelotówce z tumanami piachu i farmą krasnali uznaliśmy za zaliczone. Wśród niskich, parterowych bądź piętrowych domków ciągnęły się klomby wonnej bazylii, traktowanej tu jako roślina ozdobna. Dzieci jeżdżące na rowerkach śmiały się do nas i pozdrawiały radosnym helouu, bardzo dumne ze swojej angielszczyzny! Niektóre, odważniejsze pytały: wer ar ju frooom? Ale na ogół było dość pustawo. Podobnie jak to bywa popołudniami u nas w małych miasteczkach.

               Dzieciaki, jak to dzieciaki, zostawiły po sobie różne ślady swoich zabaw. Wśród śladów znalazł się tak zwany Chłop czyli gra w klasy, którą wszyscy pamiętaliśmy z dzieciństwa. Nie mogliśmy się opanować, by sobie nie poskakać. Szło różnie. No ale spróbowaliśmy… Jak przystało na prawdziwych turystów! No bo przecież chodzi o radość podróży…

 

 

 

2 odpowiedzi na “Bazar i inne atrakcje, czyli wyprawy do Uzbekistanu część trzecia”

  1. Opis podróży jest bardzo interesujący,napisany żywym językiem i ładną polszczyzną.Czuć pióro rasowego reportera(ki).Zdjęcia dosonale ilustrują tekst.Czekamy na kontynuację!

Skomentuj ? Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.