Mała kobietka

 

           Leżę na tapczanie. Strasznie bolą mnie wszystkie możliwe kości, w gardle powstaje jakaś koszmarna kluska. Dusi mnie i ściska. Coś piecze nieludzko. Nie. Tylko nie to. Przecież nie mogę się teraz rozchorować. Na jutro zapowiedziałam sprawdzian, w środku dnia mam umówionego dentystę, po południu muszę być z Małym u ortopedy, a wieczorem koniecznie, ale to koniecznie muszę pojechać do Danki i oddać jej dług. Odkładałam to już od paru dni. Jeszcze sobie pomyśli, że się wymiguję.

           Zza drzwi słychać jazgotliwy hałas muzyki rockowej, którą właśnie zaczęła odkrywać Nasza Najstarsza Pociecha. Syneczek-odkrywca leży sobie na  podłodze. Upaja  się  pięknem  głosu staruszka Jaggera i nieśmiertelnymi  pojękiwaniami  Morrisona… Cóż. Mam, czego chciałam. To kiedyś były nasze taśmy…

                Najmłodsza Pociecha wali do taktu łyżką w metalowy kubek, dzielnie asystując Starszemu  Bratu  w  owym  dziwnym  i  trochę niezrozumiałym,  ale  jakże  fascynującym   obrządku   słuchania muzyki…

            Nie mam na dziś obiadu. W ogóle niczego w domu palcem nie tknęłam i w dodatku się tym nie przejmuję. Głowa pęka  z bólu. Mam ochotę wstać  i  przemówić  jakoś  do  sumień  dwóch młodszych  mężczyzn  mojego  życia,  ale  nogi dziwnie odmawiają posłuszeństwa. Po chwili oczy same się  zamykają.  Gdzieś  na dnie świadomości łomocze jeszcze aj ken get nou satysfakszon w wykonaniu  Naszej  Najstarszej  Pociechy,  dzielnie  sekundującej  seksownemu Jaggerowi… Trudno –  śpię,  czy  też  raczej  przez jakiś niezbyt długi moment mam takie wrażenie.

          Walenie do drzwi.  Wrócił mąż…  Wali  tak,  bo  odgłosy  muzyki  słychać   na korytarzu, więc obawia się, pewnie nie bez  racji,  że  normalne stukanie  nie  zostanie  przez  nikogo   zauważone.   Najstarsza Pociecha otwiera drzwi Tatusiowi i, nie  czekając  na  awanturę, potulnie biegnie przyciszyć magnetofon. Słyszę, jak  mąż  krząta się nerwowo po kuchni, szukając czegoś do jedzenia. Będzie  miał kłopoty, biedaczek, nawet ziemniaków dzisiaj nie ugotowałam.  Po przyjściu do domu zwaliłam się z nóg i leżę  tak  już  chyba  ze dwie godziny. A może i więcej? Kto to wie? Dreszcze telepią  mną coraz  bardziej.  Tysiące  krasnoludków  i  Muminki,  o  których czytałam  wczoraj wieczorem Maleństwu,  łomocą  w  moją  czaszkę  małymi, rozpalonymi do czerwoności  kowadełkami…  Boże,  co  zrobić  z jutrzejszym dniem?… Zresztą, czy  to  ważne?  Pewnie  nie  tak bardzo… W tej chwili  jest  mi  wszystko  dokładnie  obojętne. Nareszcie się nie przejmuję…

 Gdzie mama?   słyszę pytanie.

 Chyba w pokoju.

 Hej! A co ty tak zaległaś? Myślałem, że cię w domu nie ma!

 Chyba się rozłożę.  Własny głos  dociera  do  mnie  ze  sporej odległości.

 No nie żartuj. Chcesz herbaty?

  Uhmm.

       Po chwili do pokoju wkracza Mój Mąż  i,  z  bohaterską  miną Samarytanina, wręcza mi SZKLANKĘ wypełnioną smolistym napojem (herbatą),  co  zazwyczaj wywołuje  atak  agresji. Na  szczęście  przejściowy. 

         Nie znoszę herbaty w szklance. Lubię pić  ją  ze  swojej  filiżanki, takie mam niewinne przyzwyczajenie, którego Mój  Mąż  z  jakichś sobie tylko znanych powodów, nie jest w stanie respektować.  Tym razem jednak czuję się tak kiepsko, że stawiam szklankę wraz z niemal czarnym, narkotycznie mocnym płynem na parapecie   i z obojętną miną przymykam oczy. 

                Mój Mąż wychodzi z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Słyszę, jak uspokaja chłopaków. Po chwili krzątanina w kuchni, postukiwania garnkami i niezbyt głośne rozmowy naszych synów zaczynają działać  usypiająco. 

                Coś mi jednak przeszkadza. Przekręcam się z boku na bok. Jakaś myśl, nie mogę jej wydobyć na  powierzchnię świadomości, nie pozwala mi  się  wyłączyć  i  nareszcie  poddać wszechogarniającej, rozgorączkowanej  senności. 

                O  Boże! Mam!… Gdzie jest Córeczka? Przecież już dawno skończyła lekcje. Powinna  być w domu. W jednej sekundzie wyskakuję z pokoju. Wpadam do kuchni. Mój Mąż niespiesznie podnosi głowę i łypie na mnie smętnie  znad talerza zupy ogonowej  (uchowała  się  jeszcze  jakaś  wakacyjna, mazurska torebkówka).

 Córeczka! Jeszcze nie wróciła! Nie mam  pojęcia,  gdzie  jest! Leć jej szukać! Coś się stało!

– Nic się nie stało. Mój Mąż  z  niezmąconym  spokojem  siorbie zupę ogonową.

Jak to nic!   wrzeszczę, czując, że ogarnia mnie histeria.  Dziecka nie ma!!!!! Dziecka!!

Coś ty taka agresywna? Myślałem, że znalazłaś…. No,  popatrz.  Tutaj jest kartka.

       Wpółprzytomna spoglądam lekko  błędnym  wzrokiem   na  koślawe literki: Tatuś! Mama jest chyba chora. Jak przyszłam do domu to LEŻAŁA NA TAPCZANIE i chyba ma gorączkę.  Poszłam do cioci Basi, żeby zawołała do niej lekarza. Wrucę z ciocią i z lekarzem. Na  obiad zjadłam jajko. Daj mamie herbaty W FILIRZANCE.  Ja.

          Czytam kartkę jeszcze raz i jeszcze raz,  i  jeszcze…  Wzrok mam coraz bardziej zamglony. Może to gorączka? Tak   to na pewno gorączka. Rośnie z  minuty  na  minutę…  Jednocześnie czuję, że kluska w gardle gwałtownie się  powiększa,  dusi  mnie tak, że już nie jestem w stanie pohamować łez. Chyba ją zapiszę  na  te wymarzone lekcje tańca…

             Moja córeczka, moja panieneczka,  moja mała kobietka…

 

 

 

 

 

 

 

 

Jedna odpowiedź do “Mała kobietka”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.