Buchara świętuje,  czyli wyprawy do Uzbekistanu część dziesiąta

 

        Poranne zetknięcie z Bucharą w słońcu było co najmniej tak samo poruszające jak pierwszy, niezwykły wieczór w Bucharze pod księżycem…

         Gdy zbliżyliśmy się do historycznego centrum (mijając po drodze wykopki i krzywe chodniki, zamieniające się na naszych oczach w chodniki proste za sprawą licznych ekip robotniczych, działających w lekkim popłochu i nie zawsze składnie…), usłyszeliśmy donośne dźwięki muzyki, brzmiącej dla europejskiego ucha dość egzotycznie.

             Muzyka dobiegała do naszych uszu już na wysokości szesnastowiecznej cytadeli Ark, ale kiedy zbliżyliśmy się do centralnego placu, pomiędzy medresą Mir-i-Arab (wciąż czynną, kształci się tam obecnie około 50 słuchaczy, więc zwiedzać jej nie można) a meczetem Kalon i leżącym obok minaretem Kalon, rozbrzmiewała naprawdę gromko. Znajdowaliśmy się w sercu historycznej Buchary, w kompleksie Poyi Kalon. Miasto przygotowywało się do świętowania Dni Buchary. A jest co świętować. To tutaj spotykały się karawany ciągnące Jedwabnym Szlakiem (Buchara była jego największą ozdobą). Podobno ze zbudowanego na początku XII wieku minaretu Kalon, którego pięknem zachwycał się wojowniczy Czingis-chan, a na który właśnie patrzyliśmy, dawano sygnały karawanom, paląc na jego szczycie ognisko. To tutaj, w wielkich sukach, prowadzono handel na olbrzymią skalę (oglądanie bazarów, w tym najsłynniejszego szesnastowiecznego bazaru Zargaron, i towarów na nich zgromadzonych wciąż było przed nami). Tu wytwarzano wspaniałe dywany (zwiedziliśmy bucharskie Muzeum Dywanów). Tu modlono się i kształcono duchownych w licznych medresach. Buchara była miastem świętym – Buchoro-ij-szafir, do którego, tak jak do Mekki, wstęp dla niewiernych był zabroniony i karany śmiercią.[i]  Burzono ją i odbudowywano. Wznoszono budowle, wzbudzające zachwyt do dziś. Jej zabytkowe centrum od 1993 roku znajduje się na liście UNESCO. To wcale nie dziwi…

           Zauważyliśmy, że drzewka owinięto ozdobnymi materiałami, które zwieszały się również z ogromnych murów cytadeli (wieczorem ich nie było, musiały zawisnąć całkiem wcześnie, kiedy my raczyliśmy się śniadaniem serwowanym nam przez miłych gospodarzy w ogromnym holu naszej Balfiry). Muzyka wydobywała się z głośników. Przed medresą, na naturalnej scenie, na tle barwnych ścian, pokrytych przecudną mozaiką dziewczęta i chłopcy ćwiczyli układy taneczne. Dowodziła nimi trzydziestoparoletnia, niezwykle urodziwa, poruszająca się z urzekającą gracją a jednocześnie energią maestra (właśnie tak się do niej zwracano!).

             Przed sceną kłębiły się całe masy uzbeckich małolatów, które były po próbie albo przed próbą, albo odrabiały (na kolanie, pod jakimś murem) prace domowe (czy może wykonywały szkolne zadania), albo wgapiały się z zachwytem w otoczenie (przyjechały często z jakichś niewielkich miasteczek), albo przyglądały się z zupełnie nieukrywanym zaciekawieniem turystom (europejskim, to znaczy nam i jakiejś grupie niemieckiej, i japońskim). Zaczepiano nas – z uśmiechem, grzecznie, choć dość bezceremonialnie, wykrzykując donośnie: hellouuu. Jakieś trzynasto- czternastoletnie dziewczątka złapały mnie za rękaw, lekko przytrzymały i zaczęły się ze mną fotografować (selfie!). Trochę speszona nie wyrywałam się specjalnie i dawałam się uwieczniać, za co obdarowywano mnie wieloma czarującymi uśmiechami i donośnymi okrzykami senkju. Kto wie, może stałam się jednodniową gwiazdą uzbeckiego facebooka?…

          Nieco oszołomieni  energią młodości odpoczęliśmy chwilę w kawiarni (o  wystroju miłym, choć wyraźnie zaprojektowanym  pod turystów).

        Wyszłam nieco wcześniej i zaczęłam (zupełnie od niechcenia, z czystej ciekawości) rozglądać się po straganach bazaru, znajdującego się wzdłuż bocznego muru meczetu Kalon. Dotknęłam szala. Był piękny. Natychmiast – jak spod ziemi (bo wcześniej jej nie było) – pojawiła się przede mną właścicielka straganu. Zaczęła zachęcać do kupna. Właściwie nie zamierzałam na razie nic kupować, co próbowałam wytłumaczyć. Ona nie chciała przyjąć moich wywodów do wiadomości, uznając, że cena szala, którą mi podała, jest zapewne zbyt wygórowana. Suma rzeczywiście była dość wysoka (choć szal wydał mi się oryginalny, co jest wartością trudną do przeliczenia na pieniądze). Wciąż próbowałam tłumaczyć, że tylko oglądam, że szal jest piękny, ale ja chcę wyłącznie popatrzeć i nie muszę go mieć… Nic z tego! Kobieta obniżała cenę i obniżała… W końcu, gdy zeszła do sumy, która była wręcz śmiesznie niska (równowartość około 20 zł), nie wytrzymałam nerwowo i kupiłam szal. Sprzedawczyni zaczęła mi rzewnie dziękować, przykładać rękę do serca i kłaniać się, tłumacząc, że to jej pozwoli zapewnić byt rodzinie. Czułam się okropnie głupio. Miałam nawet ochotę dopłacić jej, ale… zniknęła. Cóż…

          Tymczasem na placu wciąż zmieniały się grupy taneczne i, prawdę mówiąc, trudno było oderwać się od tego miejsca i tej świątecznej (a właściwie – przedświątecznej, zatem trochę bałaganiarskiej, ale za to całkiem luźnej) atmosfery. Dzieciaki i nastolatki chyba na każdej szerokości geograficznej mają w sobie tyle czaru, że trudno od nich oderwać oczy, które nie mają nic przeciwko temu, by się śmiać nieustannie.

          Snuliśmy się (w podgrupach) po okolicznych zaułkach, obserwując wspaniałe budowle, którym piękne, białe światło jeszcze dodawało urody.

             W końcu zgłodnieliśmy. Nie wystarczyły gorące bułeczki – poczęstunek od Walca (utkwiły mi w pamięci nie tyle z powodu smaku, ile z powodu opakowania; zostały bowiem zawinięte w kartki wyrwane z zeszytu do matematyki!). Trzeba było koniecznie znaleźć jakiś lokal i spożyć porządny posiłek. Szukając odpowiedniego lokalu, trafiliśmy w miejsca (nieodległe) pamiętające czasy zamierzchłe; mury wyglądały na naprawdę stare. Budynek (zamknięty) karawanseraju (Karvonsaroy Olimjon), czyli motelu  dla karawan, wyglądał na budowlę pamiętającą czasy jeszcze sprzed dynastii Timurydów, kiedy to doszło do największego rozkwitu tych ziem. Jedna z restauracji umiejscowiona została jakby pod poziomem ulicy, w budynku (zapewne) starej medresy. Mury, którym przypatrywałam się z zachwytem, zwracały uwagę misternym układem cegieł i wspaniałą ornamentyką, cieszącą oko bezwarunkowo (nawet, gdy nie bardzo było wiadomo, jak nazywa się cenny zabytek, na który się akurat patrzy…).

          W końcu wybraliśmy miejsce posiłku, kierując się sprawdzoną zasadą, że dobrze karmią tam, gdzie jest tłoczno… Znaleźliśmy się w kompleksie Lab-i-Hauz (Nad Stawem), który funkcjonuje obecnie jako uroczo położona restauracja-kawiarnia bardzo lubiana zarówno przez mieszkańców, jak i przez turystów, otoczona starymi drzewami. Drzewa są tam naprawdę stare… Najstarsze z nich, drzewo morwy, zostało zasadzone, jak głosiła tabliczka, w roku 1477! Staw wyglądał romantycznie, dziś był ozdobą, lecz kiedyś pełnił zupełnie inną rolę. Dawniej istniał w Bucharze system zaopatrywania mieszkańców w  wodę, polegający na gromadzeniu jej a potem czerpaniu z około pięćdziesięciu dużych, sztucznych zbiorników (stawów). Podczas spaceru widzieliśmy takie obramowane murami wyschnięte stawy. Można sobie wyobrazić, że taka woda nie była raczej zdrowa. Musiało się w niej lęgnąć mnóstwo bakterii. Woda, nad którą teraz siedzieliśmy, była całkiem mętna. Trudno sobie dziś wyobrazić, że ludzie musieli pić podobną ciecz… (teraz, jako atrakcja, pływały w niej wielkie amury, podobne do tych, które oglądamy w warszawskich Łazienkach a do stolików podchodziły w odwiedziny sprytne kaczki). Bucharskie zbiorniki wody były źródłem zakażeń i epidemii, powodujących, że mieszkańcy miasta nie mogli zbyt długo cieszyć się życiem (ponoć do XIX wieku, kiedy to Rosjanie zbudowali nowoczesny system nawadniania, średnia długość życia mieszkańców Buchary wynosiła 35 lat).

         Dość długo szukaliśmy zacienionego miejsca (ruch był niemały) a potem zamówiliśmy sporo uzbeckich przysmaków. Wśród nich znalazł się (znany nam z pożegnalnej kolacji w Taszkencie) plov. Był smaczny, ale – trzeba przyznać – nie tak znakomity, jak danie, które przygotował specjalnie dla nas nasz Mastier. Były też uzbeckie pierogi  samsa (chrupiące ciasto) i manty (w kształcie sakiewek, trochę przypominające, znane nam z wyprawy gruzińskiej, chinkali, tyle, że bez rosołku w środku…).

           Nasyceni jedzonkiem i wzmocnieni kawą ruszyliśmy niespiesznie ku położonej całkiem niedaleko, zbudowanej w XVII wieku medresie, znanej jako medresa Nadir-Divan-bega. Jak dowiedzieliśmy się, budynek ten, z fasadą ozdobioną zjawiskowymi rajskimi ptakami i innymi dziwnymi postaciami niby-zwierząt (to wyjątek uczyniony w sztuce islamu, zabraniającej przedstawiania wizerunków istot żywych; mógł się zdarzyć, ponieważ przepiękne stwory… są stworami fantastycznymi, a zatem dziełem wyobraźni a  nie odzwierciedleniem rzeczywistych istot!) był pomyślany jako karawanseraj. Rzeczywiście, jego wnętrze na to wskazuje. Jednak ówczesny chan Buchary Imakuli uznał, że miastu bardziej jest potrzebna kolejna medresa niż karawanseraj (a może się po prostu pomylił?) i podziękował swojemu ministrowi Nadir-Divan-begowi za piękną medresę. Postawiony pod ścianą (co prawda dość elegancko…) urzędnik kazał przerobić budowlę tak, by mogła pełnić, zgodnie z niepodważalną wolą władcy, funkcję szkoły. Wróciliśmy tam ponownie wieczorem. Wewnątrz trwał koncert; dobiegały do naszych uszu dźwięki wykonywane na instrumentach ludowych. Rajskie ptaki błyszczały dziwnie w świetle reflektorów…

           Przed gmachem (zachwycającym wizualnie a jednocześnie pełnym życia, bo wewnątrz toczył się handel; ja też kupiłam sobie tu maleńką torebeczkę, haftowaną jedwabiem) spacerowali i turyści, i mieszkańcy. Prawie wszyscy chcieli mieć fotkę w towarzystwie Nasredina, którego rzeźbę usytuowano nieopodal, na niewielkim, ocienionym drzewami skwerze. Nie jest pewne, czy  mędrzec, filozof, twórca zagadek i  prześmiewca  – hodża Nasredin istniał naprawdę. Pewne jest natomiast, że był słynny już od XIII wieku – przede wszystkim na całym Bliskim Wschodzie, ale również na Bałkanach i Węgrzech (z powodu wpływów tureckich). Pamiętałam z zamierzchłego dzieciństwa książeczkę rosyjskiego pisarza Leonida Sołowiowa Zaczarowany książę. Wynikało z niej, że humor jest nie najgorszym sposobem na odróżnienie dobra od zła, że biednym należy pomagać a bogatym patrzeć na ręce… Plątała mi się też po głowie jakaś animacja (zapewne produkcji radzieckiej), gdzie bystry i sprytny hodża zapędzał w kozi róg różnych mądrali. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wydano u nas, za sprawą Zdzisława Nowaka, znanego autora książek dla dzieci (zachęcających do łamania głowy), całą serię książeczek o figlach i zadaniach Nasredina (w latach 1992 – 1993 autor serii był redaktorem popularnego Świerszczyka).

          Rozdzieliliśmy się, by dać sobie więcej swobody. My zwiedziliśmy Muzeum Dywanów, gdzie można było nie tylko podziwiać zachwycające wyroby, ale i prześledzić tradycyjne środkowoazjatyckie wzory.

           Potem pospacerowaliśmy po zaułkach, znajdujących się poza najbardziej uczęszczanymi szlakami. Trafiliśmy dzięki temu na tajemniczą piwniczkę, która wyglądała na miejsce odosobnienia, pustelnię,  gdzie, być może, jakiś pobożny sufi oddawał się swoim medytacjom (niestety tabliczka na piwniczce była wyłącznie w języku uzbeckim…). Mijaliśmy (niezmiernie rzadko; wokół było pustawo) miejscowych mieszkańców, którzy nas pozdrawiali i – czasem – zagadywali, ciekawi, skąd przybyliśmy. Raz wzięto nas za turystów z Izraela…

          Udało nam się również spotkać ciekawą osobę, mianowicie bardzo elegancką i przystojną Francuzkę (około pięćdziesiątki), zadomowioną w Uzbekistanie, zajmującą się międzynarodowym projektem (wiodącą rolę odgrywała w nim jednakże Francja) rewitalizacji karawanserajów na dawnym Szlaku Jedwabnym. Rewitalizacja małego karawanseraju, który nam pokazała nasza przewodniczka (świetnie władała rosyjskim i odetchnęła z ulgą, gdy dowiedziała się, że nie musi mówić do nas po angielsku…) była zaawansowana na tyle, że można było wewnątrz urządzić niewielką wystawę, ukazującą kulturę… francuską. I oto nagle, w środku Azji, spojrzał na nas z fotosu uśmiechnięty Belmondo!. W przedsięwzięciu uczestniczyli młodzi ludzie, którzy, pracując na rzecz projektu, jednocześnie uczyli się francuskiego i poznawali kulturę Francji. Co roku odbywał się konkurs znajomości języka. Zwycięscy zapraszani byli do kraju Moliera na wycieczkę! Wspaniale! Naszej eleganckiej Francuzce towarzyszyła dziewczynka (16, 17 lat?), uczestniczka projektu i – chyba – wyróżniająca się w postępach nauki francuskiego uczennica. Patrzyła w swoją mistrzynię jak w obraz…

      Pod koniec dnia, już porządnie zmęczeni, postanowiliśmy jednak (we dwoje) odwiedzić cytadelę. Słońce wkrótce miało zajść. Światło było takie, że dech zapierało w piersiach. Z zachwytu… Żółte mury Ark wciągnęły nas w swoje wnętrze. Razem z nami do cytadeli weszła grupka starszych mężczyzn w paradnych garniturach i  czarnych, tradycyjnych nakryciach głowy. Panowie wyglądali na prowincjuszy, którzy przybyli na zakładową wycieczkę do stolicy regionu. Towarzyszył im przewodnik, który wodził ich po kolejnych komnatach i dziedzińcach, przemawiając monotonnym, przewodnickim głosem…

           My ograniczyliśmy się do podziwiania sali tronowej (pod chmurką). No i, rzecz jasna, jakoś trudno pominąć wzrokiem  stare księgi – na przykład osiemnastowieczny rękopis Koranu, czy manuskrypt siedemnastowiecznego poety… Ciekawe były też zdjęcia ukazujące Bucharę z początku XIX wieku. Było widać, że dawna ozdoba Jedwabnego Szlaku stopniowo pogrążała się w postępującym rozpadzie… Poddanie się ekspansji Rosjan było dla miasta w pewnym sensie ratunkiem.

        Zmęczeni długim, pełnym wrażeń dniem dotarliśmy w końcu do naszej wspaniałej, błyszczącej  Balfiry, gdzie ja padłam na hotelowe łóżko jak nieżywa, ale reszta dreptactwa spędziła w olbrzymimi hotelowym holu interesujący wieczór w towarzystwie gospodarzy i dwóch bardzo miłych mieszkanek hotelu (okazało się, że to jakieś dalekie kuzynki właścicieli). Jedna z nich – trzydziestoparoletnia, elegancka bizneswoman opowiadała ciekawe historie o kraju, z którego przybyły (a przybyły z Tadżykistanu) i zachęcała, by koniecznie odwiedzić jej ojczyznę. Druga, starsza, ubrana, zgodnie z miejscową modą, w powłóczystą, lekko błyszczącą szatę była znacznie bardziej powściągliwa. Jednak i ona śmiała się gromko i dorzucała różne uwagi do opowieści koleżanki.

       Polegiwałam sobie w pokoju. Patrzyłam na kryształowy żyrandol i, chcąc nie chcąc (a właściwie to całkiem nie chcąc, ale co było robić…) uczestniczyłam w  głośnym brataniu się towarzystwa polsko-uzbecko-tadżyckiego. Owemu brataniu się i opowieściom różnej treści towarzyszył, rzecz jasna, uzbecki koniak, którego nie brakowało. Poza tym był dobry i/bo tani…

 

 

 

 

 

 

 

[i] https://echodnia.eu/swietokrzyskie/uzbekistan-buchara-miasto-jak-z-bajki-zdjecia/ar/8784359).

 

3 odpowiedzi na “Buchara świętuje,  czyli wyprawy do Uzbekistanu część dziesiąta”

  1. Bardzo ciekawe, kolorowe i pełne drobiazgów zapiski z podróży, do kraju, w którym nigdy nie byłam i w sumie mało o nim wiem. Nie zapamiętałam wszystkich szczegółów, bo nie sposób, ale w głowie powstał piękny obraz.
    Do tego wszystkiego zdjęcia – ilustracje . Tym chętniej się czyta.
    Czytając czuje się, że to pisała prawdziwa podróżniczka, a nie zwykła turystka.
    Dziękuję.
    Pismo Radar pamiętam.
    Postanawiam, że od jutra każdemu napotkanemu wcześnie rano mężczyźnie pierwsza będę mówiła „dzień dobry.”

  2. Z ciekawością przeczytałam, jak również wcześniejsze, bardzo plastyczne i zmysłowe refleksje z podróży. Aż chce się jechać…!

Skomentuj Maria Letki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.