Droga do Samarkandy – podróż przez pustynię i góry, czyli wyprawy do Uzbekistanu część dwunasta

Październik 2018

           Przed nami kolejny dzień… Serdecznie pożegnaliśmy się z młodymi, przejętymi swą rolą gospodarzami. Ich hotel o dźwięcznej nazwie Balfira (jak się okazało, nazwa była jednocześnie imieniem najmłodszej córeczki) pozostanie w pamięci jako symbol uzbeckiej, hotelarskiej malowniczości…

        Po śniadaniu ruszyliśmy do dwóch aut, mających nas powieźć do Samarkandy. Tereny pustynne. Droga, nie ma co kryć, monotonna… Ale i podczas monotonnej drogi zdarzają się niespodzianki! Parę razy stawaliśmy dla rozprostowania nóg, no i raz, w czasie krótkiego postoju,  zaskoczył nas (i zachwycił) niezwykle malowniczy obrazek…

          Zobaczyliśmy mianowicie dzieweczkę-pastereczkę, odprowadzającą do domu wielbłądy. Dzieweczka-pastereczka miała może ze dwanaście lat. Przyodziana była w efektownie błyszczącą szatkę, spowijającą ją dość szczelnie. Na kształtnym nosku spoczywały modne okularki w czerwonych oprawkach. Sunęła dumnie za swoimi wielbłądami a nas (choć cykaliśmy zdjęcia jak szaleni) nie zaszczyciła nawet jednym spojrzeniem…

         Pustynia jak to pustynia. Już trochę przywykliśmy… Od czasu do czasu zdarzają się oazy… My również minęliśmy takie miasteczko-oazę Karalbazar. Wokół rozciągały się pola uprawne (wcześniej niewidoczne).

         W końcu dotarliśmy do  Shahrisabaz. Miasto liczy obecnie około 80 tysięcy mieszkańców. W centrum znajduje się polski cmentarz, który  w przeszłości częstokroć bywał wykorzystywany, ponieważ to właśnie tutaj, w pobliżu   Shahrisabaz formowano 6. Dywizję Piechoty Armii Andersa. Formowanie dywizji przeciągało się w czasie. Ludzie czekali. Wielu z nich przybyło z sowieckich gułagów. Chorowali, umierali… Nie odwiedziliśmy, niestety, tego miejsca. Gonił nas czas.

           Nasi kierowcy (trochę nas informowali o różnych miejscach, choć nie byli zawodowymi przewodnikami) zawieźli nas natomiast w miejsce niesłychanie ważne dla Uzbeków. Na oczach współczesnych powstaje obecnie swoisty mit założycielski państwa. Mieszkańcy Uzbekistanu dokładają wielu starań, by się oderwać od wciąż widocznej tradycji sowieckiej. Mit ów budowany jest przede wszystkim wokół postaci Timura Wielkiego/Chromego czyli Tamerlana (jego imię, o czym wcześniej nie miałam pojęcia, to zniekształcona w Europie wersja Timur Lenk, czyli Timur Chromy; wybitny władca, założyciel dynastii Timurydów, kulał…). Jest to poniekąd zrozumiałe, bowiem Timur Wielki, panujący w latach 1370 – 1405 zapisał się w historii jako zdobywca większości Azji Środkowej, Iranu, Iraku i Zakaukazia. Był też budowniczym i opiekunem artystów, myślicieli i poetów. Za jego czasów ukształtował się styl architektoniczny, który potem wpływał na gusta kolejnych pokoleń mieszkańców zdobytych przez Timura Wielkiego ziem. Do tej pory, nawet w powstających współcześnie budynkach widać jego wpływy. Uzbecy są dziś dumni ze swojego Timura Wielkiego. Odczuliśmy to już w Taszkencie (podczas zwiedzania Muzeum Narodowego). Są też dumni z jego wnuka – astronoma Uług Bega. Słyszeliśmy o nich ciągle. Dzisiejsi Uzbecy (nie wiem, czy wszyscy, ale – zapewne – wielu z nich) czują się spadkobiercami Timurydów.

            Nie odwiedziliśmy współczesnego miasteczka, ale odbyliśmy spacer po zabytkowym kompleksie Shahrisabaz. W pobliżu tego miejsca urodził się Tamerlan. Ponoć bardzo je lubił. Gigantyczną bramę  wjazdową i Pałac Ak-Saraj, gdzie widnieje napis: „Jeśli wątpisz w naszą potęgę, spójrz w górę” (poinformował nas o tym nasz kierowca, który nie był przewodnikiem, ale mam nadzieję, że wiedział, co mówi)   podziwialiśmy, prawdę mówiąc, ze sporej odległości. Całe historyczne  Shahrisabaz jest rozległe. Nie zdołaliśmy z bliska zobaczyć wszystkiego. Ach, ten pędzący czas! Zawsze umyka, gdy jest potrzebny… Ale – co robić? Takie życie…

           Obejrzeliśmy za to kompleks Dor Us-Siyadat (Dorus-Saodat) powstały, jak głosi tablica, w latach 1380 – 1404, gdzie można podziwiać meczet Hazrat-i Imam. Jest tam również mauzoleum, w którym znajduje się (m.in.) grób najstarszego syna Tamerlana.

       Towarzyszyła nam głęboka, trochę niesamowita cisza, której nie zakłócała nawet obecność  nielicznej grupy turystów. Cienista przestrzeń, stare drzewa (niektóre zasadzone w czasach Timura, a więc w wieku XIV  lub na początku wieku XV) i gruchanie gołębi… To najmocniej utkwiło mi w pamięci…

         Żałuję, że temu miejscu nie mogliśmy poświęcić więcej uwagi i czasu… Na pewno byłoby warto. Na szczęście udało się uchwycić (trochę w locie) jego atmosferę. A to już jest coś.

        Z niejakim żalem ruszyliśmy dalej. Nie można się było jednak ociągać zbyt długo, bo przed nami wciąż były góry – boczne pasmo Pamiru. Jechaliśmy krętą drogą pnącą się coraz wyżej i wyżej. Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, bo widoki zapierały dech w piersiach. Fotki robili nawet nasi kierowcy, co oznaczało, że dla wszystkich uczestników podróży była to wielka atrakcja.

        W końcu – przystanek tuż pod przełęczą! Tam nasi cicerone zaprowadzili nas do knajpki, w której już (chyba…) na nas czekano. Obiad składał się z bardzo lokalnych smakołyków… Rysiek złamał ząb na pieczonym w specjalnym piecu baranim mięsie (przyznał się do tego później… Kolega Małżonek jest osobą subtelną i nie chciał robić przykrości gospodarzom). Ludka i ja spożyłyśmy dość smaczne danie z ładnie wyglądającymi przepiórczymi jajami. Obiad był niezły, ale stosunkowo drogi (trochę rozpuściła nas dotychczasowa taniość uzbeckiej kuchni), co pewnie było uzasadnione położeniem lokalu. W końcu to góry… Cóż…

             Spore wrażenie wywierało nadzwyczaj ekologiczne WC. Szło się doń dość stromo pod górkę, po piaseczku i rozmaitych ziołach. W niewielkich rozmiarów szalecie umieszczono wiadome otwory, poprzedzielane niskimi przepierzeniami. Drzwi brak. Ręce myło się na zewnątrz, pod chmurką, polewając wodą z dzbana. Czerpało się ją z większego pojemnika. Proste i – w sumie – higieniczne.

         Pewnym zgrzytem stało się to, że kierowcy (bez uzgodnienia z nami) doliczyli koszty swojego, dość obfitego, posiłku do rachunku, który przedstawili gospodarzom. Zapłaciliśmy, ale Zbycho zwrócił uwagę, że nie jest to postępowanie, które nam się podoba. Sprawy finansowe należy jasno uzgadniać. Uzbekistan kocha turystów, ale dopiero uczy się ich podejmowania. To był taki drobny, ale widoczny ślad postsowiecki – zakombinować, ile się da, jeśli się da…

       W dalszej drodze przez góry z wolna zanurzające się w mroku towarzyszył nam księżyc… Po drodze można było zauważyć widoczne w gęstniejącej ciemności domostwa przyklejone do skał  –  z kamieni, drewna i –  zapewne – jakichś przygodnych materiałów. To nie były zabytki. Chaty pasterskie wciąż były użytkowane, świadczyły o tym porządne okna i narzędzia widoczne w obejściach.

                 Do Samarkandy dotarliśmy późnym wieczorem. Tutaj również, podobnie jak w Bucharze, czekał na nas bardzo specyficzny labirynt ulic i uliczek. Miał wyprowadzić w pole (często dosłownie) wrogów. Nie było żadnego wyraźnego punktu odniesienia.

                Kręciliśmy się w kółko po uliczkach biegnących bez ładu i składu  przez czas dłuższy, ale w końcu jakoś trafiliśmy do hostelu. Mieścił się w starym budynku ciekawie zaadaptowanym do nowej funkcji. Wewnątrz znajdował się obszerny dziedziniec. Joasia ze Zbychem i Ludka z Walcem znaleźli się po jego jednej stronie. Rysiek i ja – po drugiej. Tym razem to nam trafił się najlepszy pokój. Był olbrzymi (przeznaczony dla sześciu osób, ale my – siłą rzeczy – zajęliśmy tylko dwa miejsca…). Przylegała do niego iście królewska łazienka, wyłożona przepięknymi, błękitnymi kaflami, z olbrzymią wanną… Ach… Co za raj po tak długiej podróży!

                Teraz my zostaliśmy gospodarzami wieczornych kolacji! Jedliśmy je wspólnie, siedząc na puszystym dywanie. Za stół służyły szafki nocne odsunięte od nieużywanych łóżek. Miło było patrzeć na gustowne ozdoby, które zawieszono na ścianach. Pokój wyglądał naprawdę ładnie.

                Gospodarze, którzy zastali nas  kiedyś na podłodze, przy szafkach, pełniących  rolę stołu, zdziwieni naszą ostrożnością (nie naruszyliśmy pozostałych posłań; nikt na nich nawet nie siadał) podarowali nam (chyba w dowód sympatii) różne drobne prezenty – figurki Nasredina, śmieszne magnesy na lodówkę. Było to ostatniego wieczora.

                Tymczasem wciąż czekała na nas owiana mgłą tajemnicy, niewiadoma Samarkanda…

 

 

 

 

 

2 odpowiedzi na “Droga do Samarkandy – podróż przez pustynię i góry, czyli wyprawy do Uzbekistanu część dwunasta”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.