Samarkanda – miasto z tajemnicą, czyli wyprawy do Uzbekistanu część trzynasta

 

Październik 2018

        Poranek powitał nas słońcem. Śniadanie (trochę wędliny, ciekawy w smaku ser i owoce) zjedliśmy w niewielkiej jadalni hostelowej w towarzystwie dwóch eleganckich biznesmenów z Chin, z którymi wymieniliśmy poranne uprzejmości.  Ich obecność specjalnie nas nie zdziwiła. Chiny są przecież blisko. O rzut beretem. Towary made in China, które tutaj też są obecne, wyglądają jednak zupełnie inaczej niż u nas. Jakieś porządniejsze, lepszego gatunku. Może to bliskość Chin sprawia, że tutaj docierają produkty lepszej jakości?…

        Było dość ciepło (27, może 28 stopni…), więc – przyodziani wreszcie w lekkie szatki – ruszyliśmy do pobliskiego historycznego kompleksu Registan. Po dziesięciu – mniej więcej – minutach zabłysła przed nami (nie wiadomo skąd, bo deszcz nie padał) dziwna kałuża. Właściwie – plama wody na chodniku. Była kusząco lśniąca, rozległa, ale płytka.

Najprawdopodobniej stanowiła pozostałość po działaniach służb dbających o zieleń. No i tak się stało, że natychmiast po dotknięciu stopą mokrego podłoża pojechałam do przodu niczym łyżwiarka. Tyle że figura, którą wykonałam nie przypominała efektownego pirueta… Wylądowałam w błotku. Było żółto-brązowe. Przypominało… Hm… Gdy wstałam (a miałam na sobie jasne, lniane spodnie), wyglądałam jakby mi się przytrafił nie upadek, ale zupełnie inna, powiedzmy eufemistycznie, gastryczna przygoda… Dość wkurzona, klnąc szpetnie pod nosem, musiałam wrócić do domu – wykąpać się i wyprać spodnie. Na szczęście upadek nie miał żadnych (poza ubłoceniem) konsekwencji. Z pewnym opóźnieniem dotarliśmy (Kolega Małżonek solidarnie mi towarzyszył) do historycznego centrum.

                    Zanim doszliśmy (mieszkaliśmy, na szczęście, blisko) do obecnego we wszystkich opisach kompleksu Registan (powstawał między XV a XVII wiekiem), z wielkim placem zalanym słońcem, wspaniałymi medresami, z których spoglądały na nas złociste niby-lwy o ludzkich twarzach, białe jednorożce (islam nie pozwala na przedstawianie zwierząt, ale to nie zwierzęta, tylko twory mityczne) a także dwa wspaniałe słońca, poczuliśmy się jak w teatralnym foyer, w którym, wraz z nami, znalazły się w jednym czasie wszystkie królewny świata…

         Była niedziela… Mieszkanki Samarkandy i – być może – przybyszki z innych uzbeckich miast (czyli uzbeckie turystki) wystroiły się w najbardziej błyszczące suknie i szale, na stopy wsunęły buty na najwyższych obcasach, w uszy wpięły najdłuższe kolczyki. Niektóre miały na głowach ozdoby – mniejsze i większe korony. Wszystkie były mocno umalowane. Podkreślone grubymi kreskami oczy spoglądały nieco uwodzicielsko, ale i jakby odrobinę niepewnie… Niedzielne królewny rozglądały się z wolna wokół, z godnością przechadzając się grupkami, niekiedy z dziećmi (dziewczynki przypominały miniaturowe mamusie, z czego były w widoczny sposób zadowolone). Obok błyszczących królewien przemykały niekiedy beztroskie małoletnie panienki w dżinsowych ubrankach… Uzbecka kobieca moda uliczna jest dziwnym połączeniem tradycji i współczesności.

        Niekiedy dziewczęta (i starsze kobiety w sukniach o ciemniejszych barwach, ale również dość błyszczących…) podchodziły do Cyganek, które stały na schodach, usytuowanych w pobliżu pomnika ojca narodu, czyli Isloma Karimowa (był pierwszym prezydentem wolnego Uzbekistanu, przedtem, za czasów ZSRR, pierwszym sekretarzem Uzbeckiej Partii Komunistycznej). Cyganki – jak to Cyganki – podobnie jak na Rynku naszego Kazimierza nad Wisłą próbowały zarobić wróżbami. Tyle, że tutaj – zamiast kart – trzymały w dłoniach klatki. W klatkach siedziały papugi. Papugi wyciągały wróżebne losy… Nas też zaczepiły Cyganki… Do dziś żałuję, że nie skorzystałam z usług Cyganki i jej papugi…

        Nie sposób było nie zauważyć, że teren (rodzaj alei) pod pomnikiem Karimowa był dla mieszkańców i uzbeckich turystów miejscem szczególnym. Pod pomnikiem ojca narodu fotografowały się nieprawdopodobnie liczne młode pary, po promenadzie pomykali młodzi cykliści na bajeranckich rowerach (z wypożyczalni) i na … wrotkach. Atmosfera niedzielnego luzu i napawania się wolnym, niespiesznie płynącym czasem…

        Poddaliśmy się tej atmosferze, uprawiając powolne snujstwo i nienerwowe oglądactwo… Wielokrotnie przemaszerowaliśmy przez Registon, zadzierając do góry zachwycone głowy. Barw i zdobień nie sposób opisać… Trzeba je zobaczyć i przeżyć całe to turkusowe piękno.

        Większości z nas nie chciało się wdrapywać na wysoki (i mocno przekrzywiony!) minaret (jeden z dwóch minaretów usytuowanych przy medresie ufundowanej przez Uług Bega)… Było gorąco i ciągle mieliśmy jeszcze w pamięci zakwasy po wycieczce na minaret w Chiwie… Zrobił to (niejako w imieniu pozostałych Dreptaków) długonogi Zbyszek. Powiedział jednak potem, że niewiele zobaczył, bo na zewnątrz można było zaledwie wystawić głowę (ja pewnie nie miałabym szansy i na to…), a więc widok był bardzo ograniczony…

          Zlekceważyliśmy minaret, ale weszliśmy jednak do cienistego wnętrza medresy Uług Bega. Została wzniesiona w latach 1417-1420 (zatem była zabytkiem naprawdę dawnym) według projektu architekta-artysty Kavomiddina Sherozi i odznaczała się swoistą ascezą – w kolorystyce wnętrza przeważały biele, błękity, odcienie piasku. Zdobienia były subtelne, nienarzucające się oczom obserwatorów. Obejrzeliśmy wystawę ceramiki i tablice edukacyjne, informujące o dokonaniach i sławie fundatora –  Uług Bega. Znajdowały się w miejscach dawnych sal wykładowych, usytuowanych w czterech rogach budynku. Na jednej z tablic  widoczna była informacja, że Uług Bega cenił wysoce polski astronom Jan Heweliusz. W obszernym wnętrzu medresy działali też handlarze. Można tam było kupić i torby, i czapeczki, i szale, i obrazki, i różne różności. To właśnie tam, jedyny raz, mieliśmy do czynienia z nachalnym sprzedawcą, który dosłownie wetknął nam pamiątkę…  Kolega Małżonek nie wykazał się asertywnością… Ja nie chciałam robić awantury. Efekt – kolejny magnes na lodówce… Obeszliśmy cichy dziedziniec, skąd można było przedostać się do krzywego minaretu (jak powiedziano powyżej, skorzystał z tej możliwości tylko Zbyszek).

          Drugie wnętrze, któremu przyjrzeliśmy się uważniej, znajdowało się po północnej stronie placu, było złociste i lekkie. Była to (młodsza o około dwieście lat od medresy Ulug Bega) medresa Tilija Kari (to jest Pokryta Złotem). Z taką złotą lekkością, bardzo niezwykłą (na ogół przyzwyczajeni jesteśmy do obcowania ze złotem barokowym – ciężkawym, teatralnym i przytłaczjącym) spotkaliśmy się parę lat temu na Sycylii (https://szufladkiszuflady.pl/?p=1505#more-1505), w bazylice w Monreale, w której lekkie złoto  jakby przenikało powietrze… Tu, w Tilija Kari, kłębiły się tłumy turystów, co trochę utrudniało spokojne podziwianie bajecznych, złoconych stiuków. Medresa ta była nie tylko szkołą, pełniła też inną funkcję – meczetu piątkowego (trzeba by się dowiedzieć, co to znaczy…), co mieliśmy okazję zaobserwować. W miejscu, które nam wydawało się zwyczajne, przystawali miejscowi mieszkańcy i modlili się… Obok błyskały flesze japońskich turystów.

         Do medresy Szir Dar (to jest Z lwami lub Posiadającej Siłę Lwa), usytuowanej naprzeciwko medresy Ulug Bega (czyli po wschodniej stronie Registanu) i nawiązującej doń wystrojem i układem (wnętrze z salami wykładowymi w czterech rogach, dziedziniec z czterema niszami) tylko zajrzeliśmy.

         Podobnie jak w Bucharze i tutaj bywaliśmy obiektem zainteresowania a niekiedy niemal… adoracji. Podeszła do mnie dziewczynka – 13-14 lat. Nieśmiało wzięła za rękę i jeszcze bardziej nieśmiało zapytała (po angielsku), czy może zrobić sobie ze mną zdjęcie. Zgodziłam się! Była szczęśliwa, bo w bonusie otrzymała jeszcze dwoje innych podróżników z dalekiej Polski!

          Po placu Registon i w pobliżu promenady Karimowa kręciło się mnóstwo młodych ludzi (chłopcy – przeważnie w garniturkach, dziewczęta – też tak bardziej w strojach galowych…) z dyktafonami. Odrabiali lekcje, próbując nagrać wywiady z turystami (których kochają)! Cały młody Uzbekistan uczy się w tej chwili na potęgę angielskiego! Ależ miło było patrzeć na te przejęte, inteligentne, młode buzie! Było to (dla mnie) równie niezwykłe przeżycie jak podziwianie cudów architektury.

         W końcu zgłodnieliśmy. Ponieważ w Samarkandzie (inaczej niż w Chiwie i w Bucharze) kompleksy zabytkowe są rozrzucone na dość dużym obszarze i trzeba się porządnie nachodzić, postanowiliśmy spacerować po mieście – mniej więcej – w podgrupach, żeby się wzajemnie nie krępować. Z tego powodu w sympatycznej restauracji, w pobliżu Registonu, znaleźliśmy się najpierw tylko my (to jest ja i Rysiek, mój niestrudzony Kolega Małżonek). Powitała nas  uśmiechnięta  restauratorka, ubrana oczywiście w lśniącą sukienkę. Była pulchna, co u restauratorki można uznać za zaletę… Uśmiechała się nieustannie, połyskując wspaniałym garniturem złotych zębów. Uśmiechem wyrażała wszystko (nie mówiła w żadnym obcym języku; dysponowała zaledwie paroma rosyjskimi słowami) i szło to jej nie najgorzej, ponieważ wszystko zrozumieliśmy a zasugerowane przez nią dania bardzo nam smakowały. U Złotoustej było tak fajnie, niedrogo, smacznie, lokalnie i pusto (żadnych turystów!), że wpadaliśmy tam (potem również w gronie pozostałych Dreptaków) jeszcze parę razy. Ostatnia wizyta zakończyła się poczęstunkiem od firmy i wspólną fotografią. Był to interes rodzinny. Pomagała również babuszka (ta mówiła po rosyjsku), która, usłyszawszy, że jesteśmy z Polski, natychmiast dała wyraz swojego uwielbienia dla Anny German – jej cudownego głosu i piosenek…

         Popołudnie przeznaczyliśmy na spacer ulicą Taszkencką (z klimatyzowanymi, europejskimi sklepami, których wystawy wypełniały sukienki –   można by w nich spacerować po Warszawie, a także rozmaite – droższe i tańsze pamiątki) do kompleksu Bibi-khanym (Bibi Chanum). To nie tylko ciekawe, ale i specyficzne miejsce. Mniej tu gwaru, nie docierają niedzielne królewny ani młodzi uczniowie.

         Meczet powstał na zlecenie samego Timura Wielkiego, podobno na cześć jego ukochanej żony. Tej najbardziej ukochanej… Jest to budowla monumentalna, ciężka, wysoka (35 metrów). Przy wznoszeniu meczetu wykorzystano…słonie, które dźwigały materiały. Nie potrafiono jednak wznosić budowli z tak ciężkich i olbrzymich kamieni, coś zostało źle obliczone, czy też, być może, źle traktowani robotnicy pracowali niedbale,  tak czy inaczej – doszło do katastrofy i część meczetu się zawaliła (rysy są wciąż widoczne). Wnętrze meczetu jest miejscami lekko podmalowane olejną farbą (konserwatorzy zabytków, o ile taka funkcja istnieje, działają widocznie bardziej dla efektu i pod turystów, których kochają, a na ich artystycznych zdjęciach drobiazgów nie widać; takie działania rewitalizacyjne zauważyłam już wcześniej, na przykład we wspaniałym skądinąd kompleksie Shahisabaz).

               Wraz z nami po dziedzińcu spacerowała niewielka grupka turystów z Włoch. Panowała cisza, przerywana szmerem rozmów i delikatnymi dźwiękami miejscowego instrumentu, na którym grała sprzedawczyni pamiątek. Nakręciłam tam film, ale w złej pozycji. Może jeszcze kiedyś uda mi się go obrócić i podzielić się w nieco bogatszy sposób ulotnymi wrażeniami z tego miejsca…

         W pobliżu kompleksu Bibi-khanym (Bibi Chanum) znajduje się też bazar, na który zamierzaliśmy się wybrać następnego dnia (do czego w końcu, ku naszemu żalowi, nie doszło; zajrzeli tam natomiast Ludka i Walec, zaopatrując się w rozmaite pamiątki i liczne egzotyczne – jak to na orientalnym bazarze – wrażenia) oraz przyjemna kawiarnia (wyraźnie nastawiona na łaknących egzotyki turystów, których – jak już tu wielokrotnie wspominano – Uzbekistan kocha). Mnóstwo tam było stołów-łóżek (czyli, jak się dowiedzieliśmy, tak zwanych sori), które ustawiono w zacisznych niszach. Były też (na szczęście) zwykłe stoliki, z wygodnymi krzesełkami, na których można posiedzieć w zwykłej dla posilającego się Europejczyka pozycji. Wybraliśmy krzesełka… Co prawda mój Kolega Małżonek trochę narzekał, bo jemu ucztowanie na modłę uzbecką (czyli w pozycji półleżącej) bardzo się podobało. Wystrój obfitował w bogato zdobione lampy i lampiony, w rozmaite ozdoby i zawieszki. Wypiliśmy jakiś napój (chyba herbatę) i przekąsiliśmy baklawę… Nasyceni orientalną atmosferą ruszyliśmy z powrotem, by jeszcze trochę nasycić oczy budowlami Registonu.

         Registon… Tak wymawiają to słowo Uzbecy. Na tablicach (i w przewodnikach) było napisane Registan (Przysypany Piaskiem) To miejsce wyglądało niezwykle zarówno w ostrym, białym świetle słońca, jak i w świetle łagodnym, popołudniowym, czy o zmierzchu. Ponieważ mieszkaliśmy blisko, przechodziliśmy tamtędy wielokrotnie. Turkus i złoto… Świetne proporcje, subtelne i precyzyjne ornamenty. Złote słońca, spoglądające z wysoka i złote niby-lwy o ludzkich twarzach… Przed snem wciąż pozostawały pod powiekami.

 

Jedna odpowiedź do “Samarkanda – miasto z tajemnicą, czyli wyprawy do Uzbekistanu część trzynasta”

  1. Tak się składa, że dwa razy wybraliśmy się za Wami w tym samym kierunku (Neapol, Rzym). Twoje zapiski z podróży są dla mnie (pewnie nie tylko) inspiracją. Może więc Samarkanda? Czemu nie?

Skomentuj malg Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.