Rumunia we wrześniu. Turda. Nocleg w winnicy. Salina. Spacer po mieście. Wąwóz Turda.

 

 

Wrzesień 2019

    Do Turdy dotarliśmy po południu. Jadąc autostradą, obserwowaliśmy z oddali imponujący ogromem Wąwóz Turda, który miał się stać naszym celem następnego dnia. Byliśmy pełni nadziei i ciekawości…

    Jednakże, po przyjeździe do miasta, okazało się, że nic nie jest proste… Zwłaszcza dotarcie do zarezerwowanego wcześniej noclegu… Współtowarzysze wyprawy, którzy przyjechali poprzedniego dnia wieczorem, powiadomili, że nie zdołali, niestety, odnaleźć kwatery i skończyło się na noclegu w miejscowym hotelu. My byliśmy w lepszej sytuacji, bo w Turdzie znaleźliśmy się za dnia. Pod wskazany adres dojechaliśmy (też z rozmaitymi kłopotami, ale te pominę, bo spowodowane były naszymi własnymi zaniedbaniami w postaci nieaktywnych map). Adres był, ale nic poza nim. Brakowało… domu. W końcu, wiedzeni instynktem podróżnika (i wskazówkami Zbycha, który zdołał tymczasem umiejscowić nocleg), postanowiliśmy wjechać w wąską, szutrową drogę, dość ostro pnącą się pod górę.

         Jechaliśmy i jechaliśmy… Z obu stron pochylały się ku nam gałęzie drzew – jabłonek i śliw. Walec wrzeszczał z radości i zrywał jabłka prosto z gałęzi. Mój mąż zachowywał się podobnie, ale nazbierał mniej owoców, bo od czasu do czasu (z powodu zakrętów) trzymał jednak kierownicę… Ja siedziałam pomiędzy panami… Pięliśmy się pod górę, dając się prowadzić drodze, która (takie było wrażenie) po prostu nie miała końca. Lepiej było nie myśleć, co będzie, gdy z przeciwka wyjedzie jakiś pojazd, ale wydawało się to niemożliwe. Droga wyglądała na nieuczęszczaną. A może źle zrozumieliśmy wskazówki Zbycha?… To naprawdę tu?!!

       Po tej szalonej jeździe (jakiś kilometr, a może i więcej) okazało się jednak, że jesteśmy u celu! Znaleźliśmy się na szczycie sporawej górki. Z jednej strony rozciągał się olbrzymi sad, przez który właśnie przejechaliśmy, z drugiej – winnica. Na szczycie znajdowały się dwa budynki – jeden piętrowy, ze schodkami, prowadzącymi na rozległy, drewniany taras, drugi –  niski, kamienny, w kształcie litery L. Nasza trójka została ulokowana w dwóch sypialniach, połączonych wspólną łazienką, w krótszej części litery L. W jej części dłuższej znajdowała się obszerna jadalnia, gdzie wszyscy mieszkańcy hostelu spotykali się na śniadaniach i (chyba) część prywatna. Przed obydwoma domkami była trawka, krzewy, kwiaty i kwiatuszki, rozmaite hamaki i ławeczki. Zbudowano nawet, ku uciesze gości,  niewielki basen, ale nikt z niego nie korzystał, bo było dość chłodnawo.. Wszystko razem wyglądało niezwykle malowniczo.

     Na kolację wybraliśmy się jednak do miasta, bo na miejscu serwowano wyłącznie śniadania. Joasia i Zbycho upatrzyli wcześniej bardzo ładne miejsce (w pobliżu głównego wejścia do saliny; my mieszkaliśmy niedaleko wejścia bocznego). Zjechaliśmy drogą z pieca na łeb i udaliśmy się na drugi koniec miasteczka, które miało (jak się okazało następnego dnia) również nieco płaskich miejsc. My, jak dotąd, wciąż poruszaliśmy się po tych wypukłych…

        Kolacja była lekka i smaczna, wino przyjemne, przestrzeń – pomyślana estetycznie, widok na wejście do saliny i zieleń – malowniczy, spędziliśmy więc miły wieczór. Jednakże rozmowę zdominował temat trudności w dotarciu na szczyt naszej winnicy. Zbycho był  wkurzony, bo gdy wreszcie z dużym trudem dowiedział się (miejscowa ludność nie włada żadnymi językami poza językiem ojczystym), o co chodzi z tym adresem bez domu i jak tam trafić (właściciele nie odbierali telefonu), przywitano go w winnicy napastliwie i nikt gości nie przeprosił za kłopot. To było niemiłe. Zbycho i Joanna złożyli skargę przez booking.com. Otrzymali później zwrot należności za pierwszy, niewykorzystany nocleg, ale nie byli w stanie napawać się urokiem miejsca, w którym zostali tak niefajnie przywitani.

        Nas to nie spotkało. My, choć rozumieliśmy rozżalenie naszych współtowarzyszy i teoretycznie solidaryzowaliśmy się z nimi, nie potrafiliśmy się oprzeć urokowi tego miejsca… Nic to, że w naszej sypialni, przy próbie zaciągnięcia zasłony, spadał na podłogę karnisz… Nic to, że przesuwane drzwi (i do sypialni, i do łazienki) pozostawiały sporą szczelinę… Nic to, że w łazience nie można było zgasić światła… Nic to, że były trudności z umyciem rąk, bo umywalka (śliczna!) była tak płaska, że pod kranem nie można było umieścić rąk… Nic to, że… Mankamentów można by wyliczać sporo…

         Jednak przed nami rozciągał się widok na sad i położone w dolinie miasto, za nami pięły się ku górze równe rządki winogron. Gospodarz snuł się pomiędzy gośćmi. Byli wśród nich Czesi, którzy również mieli kłopoty ze znalezieniem tego, nie oznaczonego najmniejszą strzałką, miejsca i Węgrzy; możliwie, że byli to Węgrzy rumuńscy, bo znajdowaliśmy się wciąż w północnej części Transylwanii, gdzie język węgierski jest w powszechnym użyciu. Goście siedzieli i gwarzyli w grupach i grupkach, skryci w różnych  cudnej urody zakątkach. Gospodarz donosił coraz to nowe szklane dzbany, napełnione miejscowym winem.

     Próbowaliśmy i my. Pierwszego wieczora nie bardzo mi smakowało, ale drugiego (Joanny i Zbycha już z nami nie było), gdy Walec (emerytowany śpiewak operowy) wyciągnął gitarę i zaśpiewał, sytuacja nieco się zmieniła… Całkiem możliwe, że zmieniło się i wino… Już się tego nie dowiemy. Wieczór też się zmienił. Zmienił się w bajkę. Walec śpiewał. Ja też śpiewałam swoim cienkim głosem a cykady razem ze mną. Gospodarz przynosił kolejne dzbany schłodzonego wina… Walec przynosił z sadu śliwy. Mój mąż snuł opowieści o swoich poprzednich rumuńskich eskapadach (z czasów młodości). Gwiazdy świeciły jak oszalałe. No można było razem z nimi oszaleć od nadmiaru romantyzmu! Wino szumiało w głowach. Chcieliśmy kupić to wino przed wyjazdem, ale gospodarz, obiecawszy nam, że zaraz przyniesie, zniknął i już się nie pokazał… Trzeba było obejść się smakiem.

    Po pierwszym noclegu pożegnaliśmy po śniadaniu Joannę i Zbycha i udaliśmy się do kopalni soli, będącej największą atrakcją miasteczka. Na wstępie spotkała nas miła niespodzianka, bo tego dnia wstęp (normalnie dość drogi) był za darmo. We wnętrzu co krok zatykało człowieka z wrażenia. Największe chyba wrażenie robiła olbrzymia przestrzeń obiektu. Schodziliśmy po drewnianych schodach, pokonując trzynaście pięter (zlekceważyliśmy windy, do których była kolejka…). Przemierzaliśmy niewiarygodnie wielkie sale, gdzie ustawiono m.in. diabelskie koło i dużą ruletkę, patrzyliśmy na spore jeziorko, po którym można się było przepłynąć łódką (ale nie wzięliśmy gotówki a w kopalni nie można było płacić kartą; pewnie z powodu braku zasięgu…). Podziwialiśmy solne nacieki, które zwieszały się ponad naszymi głowami i stare urządzenia kopalni – kołowrotek (rodzaj windy), wprawiany niegdyś w ruch przez konie i wagonik, którym wożono solny urobek. Salina w Turdzie (jak wiele obiektów na rumuńskiej ziemi) sięga swoją historią czasów rzymskich, ale wydobywanie soli zakończono w niej w latach trzydziestych XX wieku. W czasie wojny służyła ludności jako schron przeciwlotniczy. Od roku 1992 kopalnię można zwiedzać. Przeczytaliśmy, że najgłębszy punkt w szybie Terezia znajduje się na głębokości 120 metrów, w szybie Anton – na głębokości 108 metrów, a w najpłytszym szybie – nazwanym Rudolf na głębokości  zaledwie 42 metrów.

      Do wrażenia, jakie robiła przestrzeń i naturalne przytłumione barwy: elegancka szarość, szarawa biel i szarawa czerń dochodziły wrażenia cywilizacyjne – światła i światełka migoczące na sunącej z wolna karuzeli, lampy wielkich żyrandoli odbijające  się w wilgotnym podłożu. Chętni mogli kupić pamiątki – ceramiczne miseczki, haftowane serweteczki i tym podobne folklorystyczne dyrdymałki (nie sprawdziłam, czy były produkcji rumuńskiej, czy chińskiej).

   Po wyjściu na powierzchnię musieliśmy postać chwilę w słońcu (na szczęście świeciło całkiem mocno), by się ogrzać. We wnętrzu było chłodno. Temperatura nie przekraczała 12 stopni a wrażenie chłodu pogłębiała duża wilgotność powietrza (na szczęście wzięliśmy ze sobą ciepłe kurtki). Dodatkowym bonusem były znakomicie przewentylowane zatoki! Przez ponad dwie godziny pobieraliśmy solne inhalacje!

     Ochłodzeni i odświeżeni udaliśmy się na miasto. Turda (węg. Torda, niem. Thorenburg) nie jest kolosem (ok. 55 tys. mieszkańców). Robi całkiem miłe wrażenie. Czuje się tu klimacik dawnego uzdrowiska. W miasteczku znajdują się źródła termalne (ale my zaliczyliśmy już tę atrakcję w poprzednich dniach, na ziemi węgierskiej…). Pospacerowaliśmy po szerokiej alei z ładnymi, niewysokimi kamienicami, wśród których wyróżniał się rozłożysty gmach teatru i mieszczącej się tamże biblioteki (w jej oknie stały… atrapy książek!). Z daleka widniał stary kościół Franciszkanów. Nieco z boku znajdował się renesansowy gmach muzeum ze starożytnościami; Turda jest bowiem miastem założonym przez Daków a później, za czasów cesarza Trajana, podbitym przez Rzymian. Nie weszliśmy do muzeum (choć Rysiek miał ochotę).

       Przeszliśmy się za to po miejscowym bazarze, gdzie można było podziwiać nie tylko świeże warzywa, ale i egzotyczne dla naszego oka scenki rodzajowe. W Turdzie mieszka spora grupa Romów (przeczytałam, że jest to ok. 5% wszystkich mieszkańców), którzy – z racji barwnych strojów i zachowania – są dobrze widoczni na ulicach.

         Na bazarze byliśmy świadkami sceny zakupów dokonywanych przez romską rodzinę. Przodem kroczył On, Głowa Rodziny przyozdobiona wielkim kapeluszem i sumiastym wąsem. W rękach – wypchany banknotami portfel. Za nim sunęła Ona – w kolorowych spódnicach i chustach, z wielkimi kolczykami i bransoletami, no i z tobołkiem na plecach. Kobieta oglądała towary, przebierała, kręciła głową, rozmawiała ze sprzedawcami, w końcu wskazywała na towar. Mężczyzna otwierał portfel i odliczał banknoty. Kobieta ładowała towar do swojego tobołka, który z gracją zarzucała na plecy. Obok kręciło się dziewczątko, lat może dwunastu – w odróżnieniu od biuściastej i biodrzastej mamusi – zupełna chudzinka, też w kolorowych spódnicach. W uszach dziewczę miało złote, misternej roboty, olbrzymie kolczyki w kształcie wachlarzy. We włosach, zaplecionych w warkocze sięgające prawie do kolan, tkwiły przeplecione czerwone wstążki zawiązane na dole w piękne kokardy.

        Ponieważ kiszki zaczynały grać nam marsza, trzeba się było rozejrzeć za posiłkiem. Najpierw chapsnęliśmy sobie porcję glutenu z sieciowej piekarni Gigi (funkcjonuje w wielu miastach, co mieliśmy potem okazję sprawdzić). Ach, jakież pyszności – na słono i na słodko. Na zimno i na ciepło. Do wyboru! Po prostu palce lizać. Mały obiad zjedliśmy w barze szybkiej obsługi i ruszyliśmy na podbój widzianego z autostrady Wąwozu Turda.

    Dojechaliśmy autem w pobliże szlaku (wokół parkingu rozstawiono stragany z pamiątkami i fast foodami) i, po wykupieniu biletów wstępu, ruszyliśmy w głąb wąwozu.

              Szlak jest raczej spacerowy, prowadzi początkowo wśród liściastych drzew. Niektóre wyglądały na bardzo stare (drzewa iglaste zdarzały się wyjątkowo). Później biegnie wzdłuż potoku, przez który wiodą malownicze, wiszące mostki (niektóre mocno się bujają; te, które bujają się mniej zostały wyremontowane z funduszów unijnych). Po pewnym czasie dochodzi się do stromych, wysokich (na około 300 metrów!) wapiennych ścian, które, gdy tamtędy szliśmy, połyskiwały w słońcu. Było pięknie!

      Wąwóz przypomina nieco naszą Dolinę Kościeliską, choć jest węższy, ponieważ jest… wąwozem. Minęliśmy wspinaczy ćwiczących zakładanie stanowisk. Ćwiczył chłopaczek – 14 -15 lat, asekurował go mężczyzna około czterdziestki. Szlak ma około dwóch kilometrów, najpierw –  płaski, w końcowym odcinku biegnie po nieco wyślizganych kamieniach i delikatnie pnie się w górę. W skałach widać tajemnicze pieczary. Pewnie są tam też jaskinie.

    Narobiliśmy mnóstwo fotek, ciesząc się urokiem tego miejsca. Nie byliśmy, oczywiście, jedynymi osobami, chcącymi nasycić się pięknem Wąwozu Turda. Mijało nas sporo grup młodzieży, byli to głównie młodzi ludzie mówiący po węgiersku (z młodzieżowymi grupami węgierskimi mijaliśmy się również w Salinie).

    Oficjalnie w Turdzie mieszka ponad 80 % Rumunów, 5% Romów i nieco ponad 10% Węgrów (pozostali mieszkańcy – to inne narodowości), ale my mieliśmy nieodparte wrażenie, że na ulicach, w barach, na bazarze i w sklepach wciąż rozbrzmiewa język węgierski.

     Ciekawe, czy to tylko wrażenie… Wydaje się raczej, że przytaczane w Wikipedii statystyki nie uwzględniają niuansów. Ktoś, kto (z różnych powodów) deklaruje narodowość rumuńską, mówi jednak na co dzień po węgiersku. Polityka rządów komunistycznych próbowała zniwelować narodowościowe różnice, narzucić wszystkim rumuńskość. Z Węgrami raczej się nie udało. Zachowali swój język i pozostali na miejscu. Co innego rubryki spisów ludności, co innego praktyka życia codziennego. Szyldy na sklepach są w dwóch językach. Podobnie jak nazwy miejscowości na przydrożnych tablicach. Natomiast, jeśli słyszy się język niemiecki, to jest to język turystów przybyłych z Niemiec. Transylwańskich Niemców z Rumunii wypędzono. Zostały cmentarze. Na nagrobkach dominuje niemiecki (obserwowaliśmy to w czasie naszego poprzedniego pobytu).

      Pełni wrażeń i trochę (choć nie tak znów bardzo) zmęczeni dotarliśmy wieczorkiem do naszej winnicy, by tam oddać się urokowi bajecznego wieczora z cykadami, gitarą i winem…

 

Jedna odpowiedź do “Rumunia we wrześniu. Turda. Nocleg w winnicy. Salina. Spacer po mieście. Wąwóz Turda.”

  1. Szalona rumuńska przygoda! Aż chce mi się podążać za wami, bo przetarliście już szlaki. Fajnie, że są takie jeszcze nie zadeptane miejsca. Haniu, narobiłaś mi podróżniczego apetytu!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.