Rumunia we wrześniu: Tulcza na do widzenia, droga przez Babadag, Morze Czarne i Konstanca, czyli piąta część wyprawy rumuńskiej  

    Wrzesień 2019

 

 

       Tulcza – miasto, z którego wyruszyliśmy na wycieczkę po Dunaju, chyba nie zrobiło na nikim z nas oszałamiającego wrażenia. Naddunajskie nabrzeże, pozujące na zachodni szyk, było wyjątkowo odrapane. Sprzedawano tam na niewielkich kramikach rozmaite pamiątki, stanowiące atrakcję dla dość licznie snujących się tutaj turystów (kupiłam dwa bardzo ładne ludowe kubeczki ceramiczne; będziemy ich używać w naszym podlaskim domku). Kilka razy przemierzyliśmy ten obskurny, ale ludny bulwar, oglądając rozmaitej wielkości jednostki pływające… Przeszliśmy się też po przyjemnym, dość szerokim prospekcie z ładnie podświetlanymi wieczorem fontannami, wśród których rozstawiono stanowiska dla szachistów. Panowie (podobnie jak to obserwowaliśmy we Lwowie, czy też u nas w…Powsinie) siedzieli sobie na ławeczkach, przy kamiennych stolikach i, wśród kiwania głów i cichych komentarzy otaczającej ich publiczności, grali w szachy. Sami mężczyźni. Byłam jedyną kobietą, jaka przystanęła tam przez chwilę.

        Nad okolicą górował smukły minaret, jedyna tak dobrze widoczna pamiątka po długiej i skomplikowanej historii miasta. Tulcza została bowiem założona już w VIII w.p.n.e. (przez Greków z Miletu) a w I w.n.e. włączono ją do Imperium Rzymskiego (o czym wspomina Owidiusz). Od niemal początku XV wieku do końca (prawie) wieku XIX (a więc ponad trzysta lat!) Tulcza  należała do Turcji, ponieważ na początku XV w. została podbita przez Turków Osmańskich. Zatem minaret, na który teraz patrzyliśmy, był jak najbardziej na  miejscu. W granicach Rumunii znalazła się dopiero w roku 1878, na mocy tzw. traktatu berlińskiego. Jeszcze dziś pewien niewielki procent tego liczącego około 70 tys. mieszkańców miasta stanowią Turcy (w roku 2002 – jak podaje Wikipedia –  było to 1,4 %). Gdzieś niedaleko minaretu natknęliśmy się zresztą na sklepik z orientalnymi smakołykami. Właścicielami byli Turcy… Nabyłam tam torebkę różnych wysokokalorycznych pyszności (trochę jako wspomnienie naszej dawniejszej tureckiej eskapady, a trochę, by poczuć unoszący się gdzieś w powietrzu historyczny powiew Orientu…), co się spotkało z dobrym przyjęciem pozostałych członków Dreptaczej ekipy…

         Nasi towarzysze – Joanna i Zbyszek – swoim zwyczajem – wyruszyli wcześniej, a nasza trójka wyspała się jeszcze porządnie i – w dobrych humorach –  ruszyła nad Morze Czarne, w którym obaj panowie bardzo się chcieli wykąpać… Ja byłam w mniejszości (nie przepadam za morskimi kąpielami, zwłaszcza gdy są fale…), ale nie opierałam się za bardzo, bo marzył mi się przejazd przez Babadag, miasteczko, które zyskało w świadomości (nie tylko mojej zresztą) znaczenie mityczne. Wszyscy czytaliśmy książkę Stasiuka. No i chciałam doświadczyć, jak się będę czuła, jadąc do Babadag… Poza tym bardzo lubimy słuchać muzyki zespołu Babadag i podobają nam się muzyczne projekty Oli Bilińskiej… W książce Stasiuka jest to Miejsce-Nic…Jak to jest znaleźć się w takim miejscu?… Ponadto egzotycznie brzmiały mi w uszach nazwy miast : Konstanca, Mamaja… Tam się jeździło w latach, gdy byłam dzieckiem (to znaczy jeździli tam zamożni znajomi rodziców…). Ciągnęło mnie wprawdzie bardziej do malowanych monastyrów Bukowiny, no ale – ok… Skoro jesteśmy tak blisko (jakieś 80 km), to grzech nie zahaczyć o rumuńskie wybrzeże Morza Czarnego.

      W niewielkim Babadag stanęliśmy na krótko. Jadąc do Babdag, przemierzaliśmy rozległe przestrzenie, dość monotonne, puste i płaskie. Byliśmy (chyba) w pobliżu poligonu, będącego ponoć największym poligonem w Europie a znajdującego się (o czym przeczytałam później) gdzieś niedaleko miasteczka… Drogi, którymi jechaliśmy, prowadziły wśród starych orzechowych drzew, co powodowało, że Walec wznosił głośne okrzyki radości i z trudem hamował się przed zatrzymywaniem auta.

         Obecnie miasteczko liczy ok. 11 tys. mieszkańców i – co ciekawe – aż 13% jego mieszkańców jest narodowości tureckiej. Zatem znacznie więcej niż w Tulczy. Być może na prowincji Turkom było łatwiej niż w dużym mieście. Sprowadzono ich tu w XIII wieku  (Babadag – to po turecku góra ojca), w XIV wieku zdobył je sułtan Bajazyd I, wzniesiono tu zamek… Poważnych zniszczeń Babadag doznało za sprawą kozaków w wieku XVI, ale je odbudowano i w wieku XVII  miasto rozkwitło (do dziś można zwiedzać cenny meczet Gazi Ali Paszy, zbudowany na początku wieku XVII; jest dobrze oznaczony jako największa miejscowa atrakcja). Babadag zostało ostatecznie zniszczone przez artylerię rosyjską w czasie wojny rosyjsko-krymskiej, a w końcu XIX wieku znalazło się w granicach Rumunii. Pospacerowaliśmy po sennych, brukowanych uliczkach, wypiliśmy kawę w niezbyt urodziwym pawilonie… Gdzieniegdzie zauważaliśmy wyróżniających się strojem Romów….

     Nasza forpoczta (Joanna i Zbycho), która miała mniej czasu na Rumunię i musiała się zwijać bardziej szparko, przysyłała nam tymczasem komunikaty z trasy, opisując miejsce, w którym się można zatrzymać na przyjemną kąpiel. Jednak – z jakichś bliżej nieznanych powodów – nie udało nam się trafić w to przyjemne miejsce. Trafiliśmy za to w miejsce dość nieprzyjemne… Mianowicie na jakiś śmietnik, gdzie panowie-kierowcy (z powodu kłopotów z podejmowaniem decyzji) zatrzymali samochód. Cóż… Kąpiel w Morzu Czarnym wzywała.

        Ze śmietnika przeszliśmy na plażę (także dość zaśmieconą, ale tak to już bywa z plażami pod koniec sezonu; podobną sytuację obserwowaliśmy na Sycylii i w Grecji). Panowie się kąpali, pływając, skacząc przez fale i wydając wesołe okrzyki. Ja dość smętnie łaziłam po plaży, zbierając muszle, których leżało tam niesamowicie dużo. Omijajałam wyrzucone na brzeg meduzy i starałam się nie widzieć industrialnego krajobrazu, który straszył z jednej strony. Jego przeciwwagę stanowiły wspaniałe, stłoczone wzdłuż plaży apartamentowce widoczne (aż za bardzo) po stronie drugiej… Trudno było zdecydować, co jest lepsze…

            Było raczej tak sobie, ale słońce świeciło pięknie, więc walczyłam ze sobą, by za bardzo nie narzekać. Na szczęście moi współtowarzysze w końcu się wyhasali i mogliśmy ruszyć dalej, by zjeść obiad, pospacerować po Konstancy i znaleźć stosowny camping (pominę wątek toalety, z której musiałam skorzystać przed odjazdem…).

        Na obiad wybraliśmy się do słynnej Konstancy  – starożytnego Tomis,  miejsca wygnania i ostatnich lat życia Owidiusza.

          Po zaparkowaniu auta (za parking i w komunikacji miejskiej płaci się za pomocą smsów, co jest wygodne, ale w pierwszej chwili zaskakujące), usadowiliśmy się w greckiej knajpce. Była tu jak najbardziej na miejscu, bo osada Tomoi została założona przez osadników greckich w VI w.p.n.e. Siedzieliśmy sobie więc na zalanym słońcem placyku, tuż obok rzeźby przedstawiającej rzymską wilczycę… W Rumunii chyba każde większe miasto (Konstanca liczy ok. 300 tys. mieszkańców) ma swoją własną rzymską wilczycę… Obiad był pyszny i obfity. Wzięliśmy danie dla dwojga, a spożywaliśmy je we troje…

          Niedzielne popołudnie (bo była niedziela) było słoneczne, niespieszne i miłe, w pobliżu ongiś pięknego, secesyjnego kasyna (teraz w bardzo nędznym stanie) spacerowali mieszkańcy  i turyści. W oddali widać było potężne żurawie stoczni i portu (zbudowali go w XIX wieku Anglicy, jeszcze na zlecenie ówczesnego władcy – sułtana, do dziś jest to największy port Rumunii). Na spacerowiczów (na nas również!) spoglądała z pomnika mądra i dobra królowa Elżbieta – Mamma Regina, założycielka sierocińców, domów pomocy dla biednych, opiekunka chorych,  zwolenniczka wyższego wykształcenia kobiet, no i artystka, znana światu pod pseudonimem Carmen Sylva. Królowa Elżbieta pochodziła z niemieckiego rodu Wied-Neuwied, ale – z wzajemnością – pokochała Rumunię. Jako artystka (malowała, grała na fortepianie, ale największe osiągnięcia miała w poezji) wspierała innych artystów.

          Nic więc dziwnego, że właśnie u stóp królowej ulokowała się pewna stara pieśniarka (wyglądała jak stara dama, z eleganckim makijażem, starannie ubrana…), która umilała przechodniom swoim śpiewem to jasne, niedzielne popołudnie. Podziękowałam jej uśmiechem (który odwzajemniła) i dość hojnym – jak się okazało – datkiem.

           Centrum Konstancy było gwarne, w kawiarenkach – mnóstwo ludzi. Sporo eleganckich kobiet (jedną z nich kazałam obserwować moim, nieco zdumionym tym faktem, towarzyszom; pani była bardzo efektownie ubrana). Na ulicach widać było ślady orientalnej mody. W Konstancy wciąż mieszka dość liczna mniejszość turecka i tatarska (ok. 18 tys.) i to widać.

         Panowie wspięli się na szczyt minaretu. Minaret tak zwanego Meczetu Królewskiego góruje nad okolicą. Został zbudowany z inicjatywy Karola I Rumuńskiego (miał wielki wkład w rozwój kraju, doprowadził do pełnego uniezależnienia się od Turcji, był mężem Elżbiety – Carmen Sylvy) dla muzułmańskiej społeczności miasta. Architekt, Victor Gheoghe Stephanescu wykorzystał tu styl bizantyjski, arabski i neoromański, co robi wrażenie ozdobności i niezwykłości. Uwieczniłam panów na szczycie minaretu z perspektywy ulicy. Na Placu Owidiusza, przy pomniku poety (legenda mówi, że w tym miejscu został pochowany) przed Narodowym Muzeum Archeologicznym (jego zbiory podziwialiśmy następnego dnia) królowała młodzież, która, korzystając z lekkiego nachylenia, szalała na deskach i innych, nieco dziwnie wyglądających pojazdach

      Jako prawdziwi żeglarze dotarliśmy też do portu jachtowego, gdzie pyszniły się różnych rozmiarów jachty, zwykle o dość wysokim standardzie.

          Trochę się pogubiliśmy z Walcem, który spacerował własnymi ścieżkami, ale szczęśliwie spotkaliśmy się na parkingu, udając się stamtąd na poszukiwania noclegu.

      Trafiliśmy na camping –  przestronny, zadbany i zaopatrzony we wszystkie potrzebne urządzenia. Stanęliśmy pod drzewkiem, w pobliżu barku oraz stolików, przy których można sobie sporządzić posiłek. Do plaży (czystej) było dwa kroki, więc kąpiele wciąż były możliwe. Ja skorzystałam z prysznica…

       Następny dzień przywitał nas słońcem i polską mową. W pobliżu rozbili się bowiem sympatyczni motocykliści z naszego kraju.

       Po śniadaniu wszyscy zażyliśmy morskiej kąpieli. Zażyłam i ja, bo fale niemal zniknęły. Woda nie była wprawdzie tak ciepła, jak mi to opisano, w dodatku sparzyła mnie meduza (na szczęście lekko), no ale, cóż, wykąpałam się w Morzu Czarnym. Żeby nie było gadania…

      Postanowiliśmy udać się na romantyczny spacer brzegiem morza. Było przyjemnie, choć lekko przygnębiające wrażenie robiło pospieszne kasowanie  plażowych gadżetów – parasoli, leżaków, stoliczków, parawanów. Koniec sezonu… Tak, jakby wszystko umierało…

       Zaczął też wiać bardzo silny wiatr, co na początku było nawet miłe (bo jednocześnie świeciło też gorące słońce), ale z czasem spowolniło  przybliżanie się do celu, czyli do Konstancy, gdzie chcieliśmy zjeść obiad i zwiedzić muzeum ze starożytnościami.

           Opuściliśmy z Ryśkiem plażę i postanowiliśmy dotrzeć do miasta komunikacją miejską. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się skorzystać z napowietrznej kolejki, rozpiętej malowniczo wzdłuż brzegu morza. Niestety była nieczynna. Może z powodu silnego wiatru… Walec, jako miłośnik natury, postanowił pozostać na plaży i zrezygnować z miasta (wracając, minął przez pomyłkę nasz camping i niemal dotarł do naszej zaśmieconej, industrialnej plaży).

         My zaś dotarliśmy do centrum drugiego co wielkości (po Bukareszcie) miasta Rumunii, dokonując po drodze rozmaitych obserwacji. Zauważyliśmy na przykład, że Rumuni rzadko mówią w innych językach. Nawet młodzi kompletnie nie rozumieją  najprostszych zdań w języku angielskim. Na ulicach, gdy próbuje się uzyskać jakąś prostą wskazówkę, nie sposób się dogadać. Ludzie wydają się przy tym jakby nieco spłoszeni (zupełnie inaczej było w Uzbekistanie!)

      No ale jakoś dojechaliśmy (jeden pasażer autobusu posiadał trochę język obcy…) tam, gdzie chcieliśmy. Po obiedzie (dla odmiany w knajpce libańskiej) pospacerowaliśmy po historycznym centrum, podziwiając resztki murów starożytnego miasta Tomis, które stanowiło też pierwsze poważne centrum chrześcijaństwa w tym regionie. W tle wznosiły się mury dziewiętnastowiecznej prawosławnej katedry św. Piotra i Pawła.

        Idąc reprezentacyjną, secesyjną uliczką starego centrum, noszącą miano Nicolae Titulescu (międzywojennego polityka i dyplomaty, dążącego do zapewnienia Rumunii silnej pozycji w Europie), dotarliśmy ponownie do Placu Owidiusza (to najwyraźniej serce miasta) i wkroczyliśmy do wnętrza muzeum, olbrzymiego, monumentalnego budynku, którego czasy świetności raczej już minęły. Na szczęście zbiory, wyeksponowane w sposób bardzo tradycyjny, były ciekawe. Zachwycił mnie zwłaszcza naprawdę piękny, wspaniały wąż-Glykon, wykopalisko z czasów rzymskich (II w.n.e.) a Rysiek dosłownie oniemiał na widok niewielkich figurek jakiejś bardzo starej kultury (niestety nie zapamiętaliśmy jakiej…). Jak zwykle gapiłam się też na starożytną sztukę użytkową i biżuterię. Współczesne zbiory sobie darowaliśmy.

        Dopiero później dowiedziałam się, że w sąsiednim budynku (tuż za gmachem muzeum) znajduje się olbrzymia, rzymska mozaika podłogowa, ponoć – bardzo cenna i piękna… Cóż, nie zawsze jest Pierwszy Maja…

      Po zwiedzaniu wypiliśmy kawę w tureckiej kawiarni. Kawa okazała się niezbyt smaczna, ale za to stosunkowo  droga… Tak bywa, gdy człowiek rozsiada się w miejscach nastawionych na zamożnych turystów…

       Mając większe doświadczenie w poruszaniu się tamtejszą komunikacją, (jechaliśmy najpierw miejskim autobusem, a potem busikiem, należącym do prywatnego przewoźnika), no i korzystając z nieprawdopodobnej orientacji w przestrzeni Kolegi Małżonka (który może sobie pozwolić na luksus antypatii wobec wszelakich cyfrowych urządzeń), dotarliśmy bez przeszkód do naszego campingu.

       Po odnalezieniu zagubionego gdzieś na plaży kolegi Walca i wspólnej kolacji z rumuńskim winem (przyrządziliśmy ją samodzielnie) udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

         W naszym domu na kółkach unosił się trochę dziwny zapach. To pachniały muszle, które pozbierałam na plaży… Był to zapach… hm… Coż… Był to zapach Morza Czarnego…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.