Zalesie

    Zalesie  było  niegdyś  dość  znaną  letniskową  miejscowością podwarszawską, gdzie bywało eleganckie towarzystwo.  Teraz  bywa tam towarzystwo już nie tak bardzo eleganckie, przeważnie po  to, by się popluskać w basenie, poleżeć  sobie  na  lekko  zaśmieconej trawce  lub  też  wyhasać  się  w  okolicznych,   ciągle   jeszcze malowniczych lasach.          Nie każdy pamięta,  że  Zalesia  są  dwa:  to bardziej obecnie znane  –  Górne, z kąpieliskiem  i  huśtawkami  dla dziatwy i to nieco już zapomniane – Dolne, włączone do  Piaseczna, z  Górkami  Szymona,  malowniczymi  jeziorkami  i   przedwojennymi willami,  dokonującymi  swojego  żywota  na  coraz   to   bardziej okrojonych  działkach. Właściciele   tych   domostw   częstokroć zmniejszają swój teren, odsprzedając ziemię chętnym i  uzyskują  w ten sposób pieniądze na remonty swoich, niegdyś zapewne świetnych, rezydencji. Tak właśnie postępowała nasza Gospodyni.

      Trafiliśmy do jej domu przez ogłoszenie. Było nietypowe. Chciała przyjąć do siebie małżeństwo studenckie. Ponieważ spodobaliśmy się jej i zgadzaliśmy się na postawione warunki, zaś i na nas  starsza pani wywarła raczej korzystne wrażenie (nie przestraszył jej fakt, że byłam  w  ciąży),  umowa  została  podpisana.  Zamieszkaliśmy  w Zalesiu  Dolnym!

       To nie jest takie zupełnie proste nagle wyprowadzić się z  dużego miasta, ze świadomością, że  trzeba  będzie  dojeżdżać  codziennie (jak w przypadku mojego męża) lub prawie codziennie (jak w  moim). To nie jest takie zupełnie proste zrezygnować z własnej łazienki i skazywać się na płatne 10 zł (a to  ciężki  pieniądz!)  kąpiele  w łazience gospodyni. To nie jest takie proste nauczyć  się  gotować na  kuchence  elektrycznej  i  na  małych  turystycznych   butlach gazowych w pomieszczeniu o  powierzchni  3  m kwadratowe.  Ale  cóż,  byliśmy typowym młodym małżeństwem bez własnego mieszkania. Nie chcieliśmy mieszkać  razem  z   rodzicami,   więc   zdecydowaliśmy   się   na wynajmowanie mieszkań. Zalesie było naszym drugim z kolei miejscem wspólnego życia.

       Ten  dom…  Dwa  schodki,  lekko  nadkruszone,  prowadziły   do ciemnawego przedpokoju, na prawo  – wejście do salonu pani  domu, na wprost – do kuchni i łazienki, na lewo zaś…

       Na lewo pięły się strome i kręte schodki do naszego  gniazdka.  Gniazdko  składało się z dwóch pokoi. Pokój górny był dość przestronny. Stał w  nim tylko  wiekowy  tapczan  z  wystającymi  sprężynami  i  niebrzydką drewnianą, bejcowaną na wiśniowo  meblościanką,  zawierającą  parę regałów na książki i jakieś szafki na ubranie. Pokój dolny,  też całkiem spory, był prawie zupełnie pusty. Tylko pod  ścianą  stało prześliczne łóżko z mosiężnymi gałkami. Zapewne ono jedno w  całym naszym nowym mieszkaniu  pamiętało  czasy  dawniejszej  świetności willi. Pomiędzy obydwoma pokojami znajdowały się  dwa  schodki,  o których na  początku  często  zapominaliśmy…

      Z  dolnego  pokoju wychodziło się na olbrzymi taras, pod którym rosły bzy  i  cudowne srebrne świerki. To  tutaj  wiosną  suszyłam  pieluszki.  Tu  nasz pierworodny był wynoszony na pierwsze wietrzenia (w  wanience,  bo nie kupiliśmy jeszcze wózka). Z dolnego pokoju wychodziło  się  na schody,  a  stamtąd  do  czegoś,  co  było   toaletą   i   pełniło jednocześnie funkcję łazienki. Żeby było  śmieszniej  przechodziło się tamtędy (oczywiście po schodkach) do mikroskopijnej kuchenki z maciupeńkim okrągłym oknem. W ogóle najbardziej  charakterystycznym rysem owego  mieszkania  było  to,  że  można  je  było  obejść  w kółko, pokonując po drodze niezliczoną ilość schodków.

    Ulokowaliśmy się zatem  w  Zalesiu  na  dobre.  Wypakowałam  parę walizek (ach, jak  niewiele  rzeczy  jeszcze  wtedy  mieliśmy…), poustawiałam kilka  garnków  w  kuchence,  umieściłam  na  wolnych półkach nasze najbardziej potrzebne książki  (reszta  pozostała  w kartonach), no i już.

      Właśnie kończył  się  październik.  Listopad powitał nas wyjątkowo niemiło – ciągle lało, siąpiło i dżdżyło. Do sklepiku chodziłam zawsze  w  kaloszach.  Nasza  ulica  nie  miała utwardzonej   nawierzchni.

      Rodzina,   która   parę   razy    nas odwiedziła, patrzyła  na  to  wszystko   z   lekkim   przerażeniem,  tym bardziej że zakopała się swoim Maluchem po uszy w błocie.

       A  ja kupiłam w  jedynym  sklepiku  z  artykułami  gospodarstwa  domowego kompotierki za 1 zł  50  gr.,  powiększając  w  ten  sposób  nasz dobytek…

       Jeździłam od czasu do czasu  do  Warszawy  na  wykłady i jakieś zajęcia, ale tak na ogół to siedziałam w Zalesiu, ćwiczyłam się w gotowaniu  na  kuchence  elektrycznej,  studiowałam  książki kucharskie i książki o  pielęgnacji  niemowląt.

       Mój  mąż  kończył pracę dyplomową i prawie codziennie musiał być na  uczelni  lub  w bibliotece.  Wieczorem  wyprowadzał  mnie  na  spacer.   Szliśmy niespiesznie do Zalesinka, posuwając się  wzdłuż  trakcji  kolejki wąskotorowej. Z okien domów wyzierała telewizorowa poświata, blado świeciły   nieliczne   latarnie,   obszczekiwały   nas   pracowite psy… Wracaliśmy  do  naszego  mieszkanka,   zapalaliśmy   świece, włączaliśmy  radio  tranzystorowe   (jeszcze   moje   panieńskie), popijaliśmy wino Gelala i jedliśmy rozmaite sałatki z  dodatkiem mojego ulubionego zielonego groszku, który kosztował wówczas 9 zł 50 groszy…

       Na Święta mąż kupił choinkę na pniu. Była to prawdziwa śliczna jodełka. Dotrwała prawie do Wielkanocy. Nie mogliśmy  się  z  nią rozstać, choć za oknem zaczynały już śpiewać wiosenne ptaki…

      Te nasze pierwsze wspólne święta były bezśnieżne,  ale  mój  mąż, zapalony narciarz, i tak postanowił  wyskoczyć  na  kilka  dni  do Szczyrku.  Wyjechał  w  drugi  dzień  świąt,  ale  oczywiście   na Sylwestra miał wrócić. Kilka dni  miałam  spędzić  w  towarzystwie mojej starszej  siostry,  która  umierała  ze  strachu  o  mnie  i postanowiła  na  wszelki   wypadek   mnie   pilnować.    Wieczorami obrębiałyśmy pieluszki i szyłyśmy kaftany. Właśnie wtedy  zaczęłam robić na drutach niesamowicie kolorowe podkolanówki z  resztek,  z których byłam później strasznie dumna. Pozostały one zresztą jedną z  nielicznych  prac  rękodzielniczych,   którą   udało   mi   się doprowadzić do końca…

       Tuż przed Sylwestrem siostra musiała wyjechać, a ja zostałam  sam na sam ze swoimi skarpetkami i radiem tranzystorowym Wanda. Wtedy zaczęły się w przyrodzie  dziać  te  dziwne  rzeczy…

      Ten śnieg… Miałam wrażenie,  że  zasypie  cały  dom.  Nie  mogłam otworzyć  drzwi  na  taras.  Brakowało  światła,  a  oznaczało  to równocześnie brak wody (nie działała elektryczna pompa) i  kłopoty z gotowaniem –  pozostawała  tylko  turystyczna butla gazowa, a miałam już niewiele gazu.

        Moja gospodyni paliła pod kuchnią i tam czasem coś pichciłam  na  blasze.  Wodę trzeba było  nosić  ze studni od sąsiadów…

     Wieczorem wystawiałam na półpiętro moje radio tranzystorowe, leciała muzyczka na cały dom, miałam zapas  baterii i wszystkim było przyjemniej.

     Nasza Gospodyni przebierała  się  na wieczór w elegancką suknię i  prosiła  mnie  o  pomoc  w  dobraniu kolczyków.  Tak,  miała  w  swojej   szkatułce   parę   gustownych drobiazgów, z  którymi,  mimo  nienadzwyczajnych  warunków  życia, najwyraźniej nie chciała  się  rozstać.  Ponieważ  śnieg  padał  i padał,  zdecydowała  się  parokrotnie   na   przenocowanie   swego narzeczonego,  który  przyjeżdżał  do  niej  dość   regularnie   z Piaseczna.  Narzeczonym  nazywaliśmy  eleganckiego  pana   około osiemdziesiątki, najwyraźniej  zafascynowanego  naszą  Gospodynią. Pomagał coś tam w domu, później wiosną pracował  też w ogrodzie. Wieczorami  słuchali  mojego  stojącego  na  półpiętrze  radia   i popijali  wódeczkę,  tę  najtańszą,  z  czerwoną  kartką…   Oczy starszych państwa błyszczały,  śnieg  sypał,  skarpety  z  resztek stawały się coraz dłuższe a ściegi coraz bardziej skomplikowane…

       W dzień Sylwestra wiadomo już było, że cała  Warszawa  i  znaczna część Polski są pokryte grubą warstwą śniegu. Tramwaje i  autobusy chodziły jak chciały, pociągi przeważnie gdzieś pogrzęzły. O ósmej wieczorem zadzwonił  z  Dworca  Centralnego  mój  mąż.  Dotarł  do stolicy jedynym pociągiem, który przebił  się  z  południa  Polski dzięki temu, że pchał przed sobą pług.

       O  dziesiątej  trzydzieści był już ze mną. Dotrzymał słowa. Zdążył na Sylwestra.

       Wypiliśmy po lampce wina i poszliśmy spać, bo w  domu  zrobiło  się  chłodno (jakieś  kłopoty  z  kaloryferami).   Tak,   ten   Sylwester   był malowniczy. Około drugiej przywołano nas do telefonu. Okazało się, że to nasi przyjaciele dzwonią z życzeniami. Zagrzebaliśmy  się  z powrotem pod pierzyny i  śpiwory  (było  coraz  zimniej).  Jeszcze tylko raz trzeba było wyskakiwać z łóżka, by… wywietrzyć  pokój. Nasza gospodyni postanowiła bowiem, mimo awarii kaloryferów, nieco wygrzać dom i dołożyła do piecyka, a że coś tam  z  nim  było  nie tak, to cały dym powędrował naturalną koleją rzeczy w górę,  czyli do nas…

       Następnego dnia poszliśmy na długi spacer,  brnąc  w  śniegu  po kolana. Mój mąż musiał odśnieżać przejście do furtki  i  częściowo uliczkę (co było  w  umowie).  Praca  ta  była  dość  niesamowita. Właściwie już po dwóch godzinach trzeba było zaczynać od  początku. Robienie zakupów to była cała wyprawa,  choć  do  sklepiku  miałam zaledwie jakieś pięćset metrów.

       Czasami jeździliśmy po południu do Warszawy. Można  się  było  wykąpać  w  łazience  u  rodziców  nie oszczędzając wody. Można było pójść do kina albo  obejrzeć  coś  w telewizji…

      Potem te powroty… Na Dworcu Południowym stało się  i stało niemal  w  nieskończoność.  Marzłam  w  swoim  płaszczyku  i dzwoniłam rozgłośnie zębami, nie miałam bowiem porządnego palta, w które mogłabym się jeszcze zmieścić.

     No ale docieraliśmy  w  końcu do Zalesia.  Po  nadkruszonych  schodkach  wchodziliśmy  do  domu. Jeszcze kręty korytarzyk i już – dolny  pokój.  Herbatka  grzałkowa smakowała po takim powrocie  niezwykle  domowo.  Sprężyny  starego tapczanu jakoś się do nas ułożyły i nie gniotły już tak  jak  na początku. Świece spoglądały z wysokości uratowanego przed oddaniem na rozpałkę starego kołowrotka. W szybach  pomalowanych  w  mroźne kwiaty paproci błyszczały  pełgające  płomyki  świec,  po  białych ścianach, jak po  ekranie  wędrowały  nasze  cienie.  Pod  stopami skrzypiała podłoga z desek. Coś tam  pod  nią  chrobotało.  Pewnie myszy, chociaż nigdy żadnej nie widziałam… Jeszcze tylko mycie  w misce i w  wiaderku.  I  kto  to  mówił,  że  nie  można  żyć  bez łazienki?…

      Pewnego styczniowego wieczora postanowiłam jeszcze przed spacerem poszerzyć wąską, jednoosobową ścieżkę wiodącą do furtki i, brnąc w śniegu po kolana, zaczęłam pracowicie  swoje  dzieło.  Korytarz  w śniegu zrobił się szerszy. Mogliśmy teraz iść do furtki,  trzymając się za ręce.

        Po  spacerze,  gdy  już  wreszcie  ułożyłam  się  na tapczanie, poczułam, że to chyba już… I rzeczywiście to była już pora najwyższa, by wzywać karetkę, bo  odeszły  wody… Jednak  mój mąż chwycił jeszcze książkę i zaczął  (dość  nerwowo)  szukać  opisu początkowych objawów porodu. Na szczęście po  chwili,  przemagając wrodzoną  delikatność,  zdecydował  się  na  zejście   do   pokoju Gospodyni i, mimo późnej pory, skorzystał  z  telefonu.

       Pogotowie przyjechało nawet dość szybko. Młody  lekarz  patrzył  na  mnie  z przerażeniem i pytał, czy na pewno wytrzymam drogę do  szpitala. Ja jakoś nie byłam na razie  specjalnie  przejęta,  nic  mnie  nie bolało. Lekarz za to, chyba praktykant,  bo  bardzo  młody, zdradzał coraz większe objawy nerwowości, zwłaszcza niepokoiły  go te nieszczęsne wody,  które  już  sobie  odpłynęły…

     Poszłam  do karetki, zabierając  ze  sobą  torbę  z  potrzebnymi  drobiazgami. Koniecznie chciałam jechać do Warszawy.  Upierałam  się  przy  tym stanowczo. W końcu mój znerwicowany opiekun ustąpił i zrezygnował z ulokowania mnie w  szpitalu  w  Piasecznie.

       Mój  mąż  tymczasem postanowił ruszyć śladem swojej  małżonki.  Tak  się  złożyło,  że pożyczył od rodziców Malucha, którym  następnego  dnia  miał  mnie zawieźć  na  egzamin  (zdałam   ten   egzamin potem  z dwutygodniowym opóźnieniem, ale nikt mi  nie  robił  trudności…).

       Siadł  więc  za kierownicą i podążając śladem karetki, przebijającej się  dzielnie do szosy  po  dość  głębokim,  ale  na  szczęście  ubitym  śniegu, postanowił wyśledzić, gdzie w końcu wyląduję. Po drodze kilka razy wpadał w poślizg. W końcu stracił  nas  z  oczu,  bo  mój  nerwowy lekarz  popędzał  kierowcę  tak,  że  gnaliśmy  co  koń  wyskoczy. Maluszek nie  miał  w  takiej  sytuacji  żadnych  szans.  Mój  mąż zrezygnował z pościgu i dojechał do  swego  rodzinnego  domu.  Tam zasiadł na krzesełku i zlokalizował mnie  telefonicznie.  W  końcu dowiedział się, że ma Syna.

        Gdy  po  tygodniu  wyszliśmy   –  już  we  dwoje  –  ze  szpitala, wstąpiliśmy  wszyscy  do  świeżo upieczonych  dziadziusiów,  by  im pokazać małe, chude, siusiające cudo. Tam zaś odebraliśmy  telefon od naszej Gospodyni, która ostrzegała nas, by  nie  przyjeżdżać  z Maleństwem do Zalesia, bo droga do domu jest kompletnie zasypana i nie można dowieźć opału. Jest  więc  zimno.  Ugrzęźliśmy  zatem  w mieszkanku rodziców, mając przy sobie tylko  pięć  pieluszek  (o pampersach nikomu się wówczas nie śniło) i dwa kaftaniki.  Żadnego łóżeczka, żadnych smoczków, no nic. Małego  ułożyliśmy  na  fotelu obstawiając go jakimiś pudłami i  wysokim,  taternickim  plecakiem mojego  męża.  Tak  spędziliśmy  kilka  dni.

        W  końcu   gospodyni zadzwoniła, że zamówiony pług odśnieżył drogę i węgiel dowieziono. Płacząc  i  łkając  oświadczyłam,  że  chcę  do   Zalesia,   już, natychmiast!. Mimo schodków, na których tyle razy  się  potykałam, mimo mycia się w kubełku i w misce, tam czułam się jak w domu, tam było miejsce, do którego chciałam wrócić ze swoją rodziną.

       Podróż Maluchem  trwała  długo  i  była  dramatyczna.  Parę  razy grzęźliśmy w zaspach. Wyobrażałam  sobie,  że  moje  nowo narodzone dziecko niebawem zamarznie (ono tymczasem  spało  sobie  smacznie, nic nie wiedząc  o  Bożym  świecie )  i  zażądałam,  by  mój  mąż zatrzymał jakiś samochód, którym dojadę  wreszcie:  do  domu,  do domu!. Byłam przekonana, że Maluch będzie tkwił w  zaspie  jeszcze parę godzin. Mój mąż, acz bardzo  niechętnie,  zatrzymał  w  końcu jakąś wołgę, która dowiozła mnie i Maleństwo do Zalesia.  Maluch przytelepał się w kwadrans później…

       Bywały dni, kiedy chłód w mieszkaniu  był  taki,  że  dogrzewałam górny  pokój,  w  którym  stało  łóżeczko,  wszystkimi   możliwymi urządzeniami elektrycznymi, nie wyłączając suszarki  do  włosów  i prodiża… Korki rzęziły, ale wytrzymywały. Zima najwidoczniej  nie zamierzała się z nami pożegnać…

     W końcu jednak  się skończyła, choć wszystkim wydawało się to dziwne i jakieś niesamowite. Czyżby ten  śnieg  naprawdę  w  końcu stopniał? Tak. To była prawda.

       Zaczęłam wynosić Małego  na  taras, potem, kiedy już kupiliśmy wózek, rozpoczęły się spacery ku Górkom Szymona.  Od  czasu  do  czasu  obiegałam  pracowicie   malownicze uliczki. W niedzielę wybieraliśmy się na  spacery  do  Głoskowa  i Jazgarzewa,  podziwialiśmy  łąki  żółte  od  kaczeńców,   w   maju wdychaliśmy zapach bzów, które szalały pod naszymi  oknami.  Kiedy gotowałam zupkę,  oczywiście  nerwowo  trzymając  się  książkowego przepisu, mogłam patrzeć  przez  okrągłe,  okrętowe  okienko  na Synka, śpiącego  w  ogrodzie.  Pieluchy  powiewały  malowniczo  na tarasie, zawiadamiając wszystkich dookoła o tym, że tutaj  mieszka Bardzo  Mały  Człowieczek.  On  zaś  rósł  całkiem   nie najgorzej, powietrze Zalesia najwyraźniej mu służyło.

    Pod koniec czerwca, zgodnie z umową mieliśmy się wyprowadzić,  by powrócić tu we wrześniu. Miało  się  jednak  stać  inaczej.  Wtedy jednak, kiedy lokowaliśmy  nasze  książki  i  garnki  w  zaleskiej piwnicy, jeszcze o tym  nie  wiedzieliśmy.  Nie  wiedzieliśmy,  że nasza przygoda z  Zalesiem  już  się  skończyła.

      Przyjedziemy  tu jeszcze tylko po to, by zabrać  nasze  rzeczy.  Wpadniemy  jeszcze kiedyś, by zamienić parę słów z naszą Gospodynią, która zagada  do nas życzliwie, w uśmiechu  błyśnie  srebrnym  zębem,  a  przy  jej pomarszczonej szyi zatańczą jak  zwykle  brylantowe,  przedwojenne kolczyki…

Warszawa (1990)

2 odpowiedzi na “Zalesie”

Skomentuj abentyn Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.