Malta na urodziny. Pierwsze spotkanie z krajem.

 

 

 

Grudzień 2017

– Malta? A dlaczego Malta? Krzyż maltański?… No i że weszliśmy w tym samym roku do Unii? A nie moglibyśmy się wybrać jakoś tak bardziej… hm… ciekawie? To przecież taka mała wyspa. Wiem, że mają tam szkoły językowe (był Janek, syn naszej czytelniczki). Uczą angielskiego. Co prawda odwiązali się od królowej Elżbiety, ale jakoś się jednak czują związani… No ale, co tam będziemy robić w grudniu?… Bo w morzu to się raczej nie pokąpiemy… Są tam jakieś ciekawe miejsca do oglądania?

          Tak właśnie (albo jakoś podobnie…) pokrzykiwałam dwa lata temu na męża, gdy wykombinował, byśmy wybrali się na Maltę, w ramach grudniowych obchodów moich kolejnych urodzin. Kolega Małżonek popatrzył na mnie z lekką (bardzo lekką…) wyższością i przypomniał, że przecież sama parę lat temu byłam zwolenniczką pomysłu (a może i autorką, ale kto to dziś pamięta…), by odwiedzić kolejne wyspy Morza Śródziemnego.

       No i rzeczywiście… Z nieformalną grupą Dreptaków byliśmy dwukrotnie na Sycylii, która, odkąd poczytałam Giuseppe Tomasi di Lampedusę, Iwaszkiewicza i posłuchałam Szymanowskiego, czyli od dawna, stała się  wyspą marzeń i fascynacji (Malta zaś leży bardzo blisko sycylijskiego marzenia…). Odwiedziliśmy Sardynię, gdzie można odkryć  brzmienie niesamowitych męskich chórów i zadziwić się organicznymi formami starych świątyń, jakby na stałe zrośniętych z podłożem. Zachwyciły nas krajobrazy, góry i malownicze z-pieca-na-łeb drogi kolejnej śródziemnomorskiej wyspy, Korsyki (kto nie poruszał się jej przyklejonymi do skał drogami, ten nie wie, czym jest adrenalina…).

        Ok. Zatem Malta… Kolejna wyspa Morza Śródziemnego na dreptaczo-urodzinowym szlaku. Co tu kryć: ważny argument za – jadąc na Maltę, trochę zaoszczędzimy, co oznacza więcej przyjemności w następnym roku.

         Decyzja podjęta. Rezerwujemy bilety w Vizzair i piątego grudnia ruszamy  do Buggiby, sporego, dość powszechnie odwiedzanego przez turystów letniska położonego w Zatoce St. Paul, w północnej części wyspy,  w pobliżu wypoczynkowego, satelitarnego miasteczka Qawra, gdzie mamy nocować. Poczytaliśmy, że jest tam sporo restauracji, klubów, pubów, plaż (!!!). No i można stamtąd pojeździć na wycieczki.

       Samolot przyleciał nieco przed czasem i zaraz po wyjściu z niewielkiego, kameralnego lotniska owionął nas dość ciepły wiatr a nad głowami pochyliły się pióropusze palm…

          Do zarezerwowanego przez booking.com apartamentu dotarliśmy z pewnymi przygodami. Przejechaliśmy autobusem X3 parę przystanków, ale ściągnęło nas (to ulubione określenie męża, gdy się gdzieś zapędzimy) na nadmorskie bulwary… Początkowo było szalenie malowniczo, ale wkrótce okazało się, że zupełnie niepotrzebnie nadłożyliśmy spory kawał drogi.

          Walizeczki z bagażem podręcznym smętnie postukiwały – tuk, tuk – na zupełnie pustych ulicach (około godziny dzieliło nas od północy). Jakiś miejscowy przechodzień (chyba lekko zawiany i mocno zdziwiony) zapytał nas z iście brytyjską galanterią can I help you? A potem machnął ręką, potwierdzając obrany przez nas kierunek. W końcu dotarliśmy jakimś cudem do pensjonatu White Dolphin, gdzie łysy recepcjonista sprawdził rezerwację i, niezbyt uprzejmie, wręczył nam klucze, przy okazji poprawiając naszą niedoskonałą, jego zdaniem, wymowę angielską (kiii, kiii nou keiii!!!). Byliśmy na Malcie a tam (wszyscy) uczą angielskiego!

           Nasz pokoik, idealnie pozbawiony jakiegokolwiek wyrazu (ale, na szczęście,  czysty i schludny) z kuchenką, szafkami kuchennymi, lodówką, wieszakiem na ubrania i sporym łóżkiem z brytyjskim posłaniem,  głosił  nam każdym centymetrem powierzchni, że jesteśmy gośćmi pensjonatu po sezonie nad morzem…

            Wyszliśmy na niewielki balkon, a tam –  widok na malowniczy, choć, z oczywistych względów, pusty basen pensjonatowy i –  oddalone nieco, ale widoczne – morze. Przycupnęliśmy przy stoliku i uraczyliśmy się kupionym na lotnisku winem.

           W tym przyjemnym miejscu zbyt długo nie można było jednak zabawić, bo noc okazała się więcej niż chłodna. Musieliśmy wydobyć z szafy dodatkowy koc, bo klimatyzacja, która (jak się okazało czysto teoretycznie) miała być również źródłem ogrzewania, nie spełniała w wystarczającym stopniu swego zadania. Grzało miejscowo, potem się wszystko wyłączało. No i te brytyjskie posłania…

           Następnego dnia obudziło nas bystre słońce, więc czym prędzej pobiegliśmy do sklepu (były aż trzy do wyboru) po rozmaite produkty i zmajstrowaliśmy sobie obiadowe śniadanko (Kolega Małżonek zabrał się za pichcenie jakiejś pasty…) z polsko-maltańskich produktów (bo coś tam wydłubaliśmy jeszcze z naszych bagaży).

          Na początek  – nabrzeże. Spacer po wulkanicznej plaży z różnymi ciekawymi roślinkami,  Buggiba square i strefa Free WiFi (trzeba przesłać informacje z podróży zaniepokojonym dzieciom i znajomym na fb…), bożonarodzeniowe ozdoby i rozmaite bałwanki bielejące na tle lazurowego błękitu Morza Śródziemnego… Malta najwyraźniej tęskniła za śniegiem!

         Włoskie lody (trochę udajemy, że jest ciepło, choć płaszcz rozpinam tylko czasem…) i wracamy do domu! Pora na obiad (Kolega Małżonek serwuje zakupione o poranku ośmiorniczki, melony i białe wino La Valetta) i zasłużoną sjestę.

            Po południu wybieramy się do Valletty, stolicy Malty, o której przeczytaliśmy tymczasem, że jest najdalej na południe wysuniętą stolicą Europy, liczy 320 zabytków (dlatego bywa nazywana muzeum pod gołym niebem), a także, że znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO oraz, że właśnie tam mieszka znakomita większość ludności Malty. No i jeszcze, że Valletta w roku 2018 była Europejską Stolicą Kultury.

         Bardzo długo czekamy na autobus. Wciąż spoglądam w niewłaściwą stronę (i tak mi zostaje do końca pobytu), bo ruch na Malcie jest lewostronny. To spadek po Brytyjczykach (nie jedyny, jak się potem okazało). Malta dopiero w roku 1964 odzyskała częściową niezależność, pozostając jednak monarchią konstytucyjną w ramach Wspólnoty Narodów, z  Elżbietą II jako królową. Republiką została w roku 1974 a dopiero w 1979 roku Brytyjczycy opuścili ostatnie bazy morskie na Malcie, co jest świętowane 31 marca jako Dzień Wolności.

        Do maltańskiego muzeum pod gołym niebem jechaliśmy długo, bardzo długo… Potworne korki! Trafiliśmy najwyraźniej na czas powrotów do domu, co potwierdzało świeżo zdobytą informację, że w stolicy mieszka znaczna część obywateli tego niewielkiego kraju. Wśród podróżujących uwagę zwracali ciemnoskórzy młodzi chłopcy, najwyraźniej robotnicy. Wyglądali na straszliwie zmęczonych. Wielu spało…

        Pierwsze zetknięcie z Vallettą było bardzo przyjemne. Główna ulica (ul. Republiki), rozpoczynająca się za potężną Bramą Miejską, w momencie naszego przybycia, tętniła życiem (o godzinie 19.00 zamknięto sklepy i ulice w ciągu paru minut opustoszały). Ludzie spacerowali wśród pięknie oświetlonych sklepów i fotografowali wspaniałą kopułę utworzoną ze świateł.

       Od razu na początku ściągnęło nas na wspaniałe schody, prowadzące do gmachu Parlamentu, który jest ciekawie pomyślanym wprowadzeniem do stolicy, prawdziwym, nieco teatralnym entrẻ. To  piękny, nowoczesny budynek (oddany do użytku w roku  2015) o starannie wyważonych proporcjach i ładnie zakomponowanych przestrzeniach, z Pjazza Teatru Rjal – teatrem na wolnym powietrzu na miejscu ruin dawnej Opery Królewskiej. Włoski architekt, Renzo Piano, zasługuje na brawa (choć przeczytałam potem, że wokół realizacji pomysłu i drogiej przebudowy przestrzeni, na której zbudowano parlament, toczyły się nie tylko dyskusje, ale i prawdziwe kłótnie…).

        Oczywiście natknęliśmy się na londyńską czerwoną budkę telefoniczną (kolejny brytyjski ślad) i przystanęliśmy przed wspaniałym gmachem Muzeum Archeologicznego, pierwotnie Albergue de Provence, czyli tzw. Oberży Prowansalskiej (w Valletcie było w sumie osiem oberży/zajazdów, zajmowanych przez rycerzy maltańskich/joannitów, którzy przybywali na wyspę z różnych stron, wobec czego zaistniała konieczność, by ich lokować według grup językowych; do dzisiejszych czasów zachowało się pięć dawnych zajazdów: prowansalski, włoski, kastylijski, bawarski i aragoński – wszystkie są obiektami wartymi uwagi, zaprojektowanymi przez wybitnych architektów XVI wieku). Zachwycił nas też szesnastowieczny gmach Pałacu Prezydenckiego, przez trzy i pół wieku siedziba Wielkiego Mistrza Zakonu Maltańskiego, a za czasów rządów brytyjskich – gubernatora Malty.

         Zatrzymaliśmy się też (bo jakżeby inaczej) przed osiemnastowiecznym budynkiem Biblioteki Narodowej, gdzie przechowuje się zarówno kolekcje ksiąg po zmarłych zakonnikach (rozproszone wcześniej, częściowo zebrane przez bibliofila Louisa Guerina de Tencina), jak i  obszerne zbiory brytyjskie (w 1936 roku biblioteka zyskała status Królewskiej, zgodnie z postanowieniem króla Jerzego V).

       Przed gmachem dzisiejszej Biblioteki Narodowej Malty (dawniej – Biblioteki Królewskiej) rozsiadła się pewna dama, która spogląda na przechodniów z wysokości cokołu… Królowa Wiktoria… My spojrzeliśmy i od razu wiedzieliśmy, kim jest ta pani. Natomiast grupka młodych turystów, co obserwowaliśmy z pewnym zdziwieniem (i rozbawieniem), obchodziła pomnik królowej dokoła, czytała objaśnienia, najwyraźniej nie wiedząc, kto zacz…

         Na szczęście na Malcie (podobnie jak w większości stolic europejskich) bardziej modna jest kuchnia włoska niż brytyjska… Kierując się trochę modą, a bardziej –   upodobaniami, wstąpiliśmy do włoskiej, rodzinnej  knajpki pana Ranieri na gorącą bruschetę i lampkę vino locale. Mniam!

        Pierwsze zetknięcie z Vallettą było niezwykle miłym zaskoczeniem. Duże wrażenie zrobiła na nas (przybyszach z kraju doświadczonego zniszczeniami wojennymi) stylistycznie jednorodna zabudowa. Świetność Valletty przypadała na czas panowania joannitów (XVI – XVIII) i to wciąż widać! Renesans króluje tam do dziś. Widać również sporo budowli wczesnobarokowych. Jest też nieco, ale znacznie mniej, różnych neo- (z czasów brytyjskich). Prawie wszystko (tak nam się wydawało) zbudowano tam z kamienia – żółtawego piaskowca. Ma się wrażenie elegancji, a nawet wytworności miasta. Nieczęste uczucie… Niesamowite!

          Nasyceni pozytywnymi wrażeniami wróciliśmy (tym razem szybko, bo korki się skończyły) do naszego chłodnawego pensjonatu, gdzie w szerokim łożu trzeba się było szczelnie owijać i mocno przytulać, bo ciepło raczej nie było… Jak to na południu Europy, w grudniu…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.