Malta na urodziny. Mellieha Bay i grudniowa kąpiel.

 

 

Grudzień 2017

Jak to miło, że nie trzeba się nigdzie spieszyć…

        Wstajemy wyspani i wypoczęci. Piekarnik podgrzewa pokój a Kolega Małżonek, jak prawdziwy Mistrz Patelni, zabiera się za przyrządzanie posiłku…

          Śniadanie wygląda tym razem jak… kolacja. Rysiek zarządził risotto z warzywami. Popijamy je lokalnym, białym winem, siedząc na naszym ciasnawym balkonie z widokiem na skrawek morza, pusty (ale za to lazurowy) basen i dachy okolicznych pensjonatów. Ranek jest rześki, ale słońce świeci obiecująco!

            W dobrych humorach i z pełnymi brzuchami podążamy na przystanek autobusowy, skąd ruszamy na północ.

          Tym razem dojeżdżamy do wypasionej miejscowości wypoczynkowej, kompletnie teraz pustej, a więc bardzo przyjemnej. Jesteśmy na plaży – Mellieha Bay, największej piaszczystej plaży na Malcie.

          Mój mąż już od samego rana marzy o kąpieli. Pogoda robi się tak przyjemna, że i ja się na nią decyduję.

        Znajdujemy sobie zaciszny zakątek wśród skał. Słońce świeci zachęcająco. Woda nie jest na pewno tak ciepła, jak to bywa w sezonie, ale z pewnością jest cieplejsza niż w sezonie, w naszym Bałtyku… Wieje lekki wiatr, ale jest to wiatr cieplutki. Po wyjściu z wody od razu nas otula i osusza.

         Przezornie włożyłam do plecaczka maleńką piersiówkę z whisky, żeby się w razie czego rozgrzać. Pociągamy po łyku, ale raczej dla dodania animuszu i podniesienia nastroju… Rozgrzewać się specjalnie nie trzeba. Przez chwilę siedzimy w mokrych kostiumach, pozwalając się osuszać wiatrowi (jak to na plaży). Wokół nas pojawiają się wróble. To spryciarze. Zauważyły, że szperamy w torbach i postanowiły sprawdzić, co też będziemy z nich wydobywać. Nie zawiodły się… Wydobyliśmy drugie śniadanie, czyli kanapki. Nakarmiłam to lekko wygłodniałe, ćwierkające towarzystwo a ono odwdzięczyło się nam swoim wróblim baletem, z podskokami, przekrzywianiem łebków i kąpielą w piasku…

        Mellieha Bay jest przyklejona do położonego (pięknie!) na wzgórzu miasteczka. Nad wodą – hotel na hotelu, pensjonat na pensjonacie… Szeroka promenada z widokiem (wspaniałym) na zatoczkę i piękną plażę. Roślinność – jak wszędzie w tej strefie klimatycznej… Normalka!

          Ponieważ nastawieni byliśmy tego dnia przede wszystkim na kąpiel, więc, po jej zaliczeniu, ze spokojnym sumieniem odbywamy pieszy spacer (bo ileż można jeździć autobusami?…).

                Kamieniste i piaszczyste drogi, wijące się wśród  wysokich opuncji i innych wybujałych, roślin zawiodły nas do kolejnego punktu, zachwalanego w przewodniku, mianowicie –  cichej zatoczki, gdzie w 1980 kręcono sceny do amerykańskiej komedii muzycznej Popeye (z udziałem Robina Williamsa). Nazwa filmowego miasteczka – Sweethaven – w pełni oddaje istotę widoku… 

               Miejsce robi duże wrażenie, bo jest tak malownicze, że wydaje się jakby na potrzeby filmu zbudowano nie tylko kolorowe domki, układające się w kształt małego miasteczka, ale też całą zatokę, z jej poszarpanym brzegiem, skałami, a nawet niebem, które też jest cały czas w technicolorze (albo czymś takim…). Bilety wstępu do miasteczka okazały się drogie, więc zrezygnowaliśmy ze spaceru wśród filmowych dekoracji, zadowalając się, przecudownym zresztą, widokiem z góry – na całość. Posiedzieliśmy sobie na słońcu (temperatura przekraczała 20 stopni),  a potem ruszyliśmy dalej.

            Szliśmy przez tereny rolnicze, mijając gospodarstwa z konikami. W końcu, wędrując na szagę (co preferuje Kolega Małżonek a i ja to z czasem polubiłam, bo co miałam robić…), wpakowaliśmy się na jakieś bezdroże, gdzie opadły nas szczekające psy. Hałasowały dość mocno, ale przy tym merdały ogonami i, wyglądało na to, że naszym pojawieniem się sprawiliśmy im sporą frajdę. Mogły się wreszcie wykazać! Obszczekiwały nas przez dłuższą chwilę, towarzysząc w wędrówce aż do obszernego domostwa, które wyłoniło się za zakrętem. Z domu wyszła kobieta, zmierzyła nas wzrokiem, z którego przebijało zdumienie. Zapytała, dokąd zmierzamy a usłyszawszy, że do autobusu, którym chcielibyśmy dojechać do Bugibby, wskazała właściwy kierunek a następnie poinformowała, że jesteśmy na terenie prywatnym i grzecznie poradziła, żeby uważać na psy, bo bywają groźne, kiedy pilnują… Jednak wszyscy (to jest i farmerka, i psy) w dalszym ciągu sprawiali wrażenie przede wszystkim zaskoczonych naszym widokiem…

            Tymczasem groźne psy, dziarsko merdając ogonami i bezwstydnie łasząc się do nóg Ryśka (który, ku ich uciesze, oczywiście, wydobył z torby jakieś resztki kanapki z wędliną), odprowadziły nas do granicy posiadłości. Kierując się wskazówkami naszej farmerki, dotarliśmy dość szybko do przystanku i do Bugibby.

           Kolega Małżonek koniecznie chciał jeszcze odnaleźć świątynię megalityczną (dopytał się tymczasem, że należy jej szukać w pobliżu poczty), ale ja miałam już trochę dość… Ruszyliśmy nabrzeżem w stronę Białego Delfina. Po drodze, szczęśliwie (bo już bolały mnie nogi), złapaliśmy autobus, który nas dowiózł pod sam dom, co pozwoliło zaoszczędzić czasu i fatygi.

      Obiad (półprodukt z pobliskiego sklepiku) podgrzaliśmy w piekarniku, który, tym razem, został użyty zgodnie z jego właściwą funkcją…

      Po krótkim odpoczynku postanowiliśmy pojechać do Mosty (chcieliśmy zobaczyć, oglądany dotąd tylko przez okna autobusu, kościół-rotundę o potężnej kopule). Jednak tak długo czekaliśmy na autobus, że trzeba było zrezygnować z tego projektu… Na Malcie bywa, że autobusy po prostu wypadają z rozkładu jazdy (skąd ja to znam? z przeszłości?…). Nie zdarza się to nagminnie i (prawdopodobnie) w sezonie jest lepiej, no ale się zdarza. Nam się właśnie zdarzyło…

             Zrobiło się późno. Zapadł zmierzch. Nie chciało nam się wracać jeszcze do naszego apartamentu i włączać piekarnika-piecyka… Udaliśmy się na spacer nabrzeżem, które – o zmroku – wygląda zupełnie inaczej niż w jaskrawym świetle słońca.

             Malta słynie ze szkół językowych. Przyjeżdżają tu młodzi ludzie, by szlifować angielski. Teraz, w grudniu, nie było ich chyba zbyt wielu… Są tu głównie latem, szaleją w licznych dyskotekach. Ale (chyba) jacyś uczniowie jednak są… Natykamy się na grupkę małolatów. Siedzą nad wodą, dyskretnie schowani wśród skał. Jesteśmy nieopodal, więc, chcąc nie chcąc,  czujemy charakterystyczny, słodkawy i mdlący zapaszek. Owiewa nas woń marihuany.

               No dobra… Małolaty sobie tu popalają, a my? My idziemy na pożegnalne piwko do naszej Piątki! Rozsiadamy się przy drewnianych stołach. Rysiek, tradycyjnie (!), przynosi ciska dla siebie i guinesa – dla mnie, siada i… Co to? Był mąż, nie ma męża!

               Okazało się, że krzesło, na którym usiadł Kolega Małżonek (co prawda, jak to on, zrobił to dość energicznie), było lekko zdezelowane… Rysiek wylądował na podłodze, rozchlapując w dodatku swoje piwo… Ach, cóż się działo! Sąsiedzi, Angole (już do nas kiwali głowami, pozdrawiając jak znajomków, bo byliśmy tu nie po raz pierwszy) zbiegli się na ratunek. Przybiegł nawet właściciel!

            Trzeba przyznać, że Kolega Małżonek dość efektownie nakrył się nogami… No ale jest wysportowany, więc nic mu się nie stało… Żałował tylko rozlanego piwa. Właściciel baru, choć przepraszał (za nadłamane krzesło, które, ponoć, zostało odstawione na bok, z którego to boku zostało przez nas przysunięte do stołu) i troszczył się o gościa, otrzepując go z kurzu i piwa, nie wpadł jakoś na pomysł, by mu zaproponować nowe piwo gratis. Może Szkot?…

W końcu wracamy… To już ostatni wieczór na Malcie…

Czas odpalić piekarnik!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.