Pokój dziecięcy

 

 

Jak dobrze słuchać gadania pieca…

      Kaflowy piec w Naszym Pokoju (czyli w tak zwanym pokoju dziecięcym) jest duży i brązowy.  Siedzę w kącie Naszego Pokoju na niskim, drewnianym taborecie. Dziadek zrobił go specjalnie dla mnie. Wyciął nawet niewielki otwór, miło układający się do kształtu dłoni.

             Siedzę sobie i słucham gadania pieca. Opowiada mi różne historie. Mogę się do niego przysunąć całkiem blisko, bliziutko (wtedy szepcze mi na ucho swoje gorące, piecowe tajemnice…), ale czasem przesuwam stołeczek i zbliżam się do ściany. Jest gładka i chłodna. Miło przytulić do niej rozgrzany policzek. Mogę wtedy sięgnąć do czasopism ułożonych w dwóch stosach. Jeden stos to Przekrój, drugi  –  Filipinka.

              W Przekroju zawsze pilnie oglądam ostatnią stronę z profesorem Filutkiem, powiewającym zabawnie wiotką bródką. Czytam też (umiem już czytać) śmieszne wierszyki pana Gałczyńskiego ze starych Przekrojów, które trzeba wygrzebać, bo leżą na samym spodzie sterty gazet. No a potem zaglądam do środka i patrzę na fotografie z dalekiego świata… Pamiętam nazwisko i  oczy autora reportaży i zdjęć – płonące jak żar w piecu, gorące jak czekolada… To Olgierd Budrewicz (wiele lat później te same oczy, wciąż pełne żaru i słonecznych blasków, uśmiechały się do mnie z sympatią w żoliborskiej Bibliotece w Ogrodzie znad filiżanki herbaty z cytryną, którą parzyłam na pięterku …).

           W Filipince czytam najpierw (bo przecież już umiem czytać!) Od Anny do Zuzanny, potem oglądam modę i uczę się na pamięć tekstów nowych, fajnych piosenek.

           Niedaleko stosów z czasopismami (czasem na moim stołeczku siada mamusia ze swoją Kobietą i Życiem…) stoi mój własny regał z książkami (książki siostry zamieszkują inny kąt pokoju). Jest bardzo śmieszny, bo rośnie razem ze mną, co się przecież regałom raczej nie zdarza… Gdy przybywa mi parę centymetrów, tata dokłada kolejną półkę, żebym mogła sobie sięgać po co tylko zechcę. Coraz wyżej i wyżej!

         No i jeszcze jest drewniany koń na biegunach. Dziadek przyniósł go chyba ze strychu, więc jest to koń poniemiecki (ale nie wiem tego na pewno) i naprawił, żebym mogła sobie pobrykać, ile dusza zapragnie! Brykam i brykam z ochotą, choć powinnam wyrosnąć z takich zabaw, bo jestem już przecież taką dużą dziewczynką!

             Konik jest srokaty i stary. Spogląda na mnie wesoło swym lekko odrapanym, brązowym okiem. Jeżdżę na nim na oklep a przed sobą trzymam moje kochane dzieci – Emanka – pluszowego misia, z rozpłaszczoną mordką, Basię – dużą lalkę z masy plastycznej i małego Wojtusia – szmacianą laleczkę w niebieskim ubranku, którą mamusia kupiła w Spółdzielni Plecionka. Niech się naskaczą! Niech się nacieszą!!

             Hop! I jeszcze raz! I jeszcze! Rozpiera mnie energia! Łup! – ląduję na podłodze. Pode mną rozpłaszcza sobie czoło o pomalowane na czerwono deski moja Basia… Znów, bidulka, trafi do Kliniki Lalek… Wybiorę się (nie po raz pierwszy…) razem z babcią na Plac Uniwersytecki. Tam, koło kamiennej figurki gołego Pana Szermierza, jest taki specjalny szpital dla zabawek. Basia wyjdzie cała, porządnie posklejana. Tylko na czole zostanie jej siniak bardzo podobny do mojego (pan doktor od lalek posztukuje Basię masą trochę inną, niż ta, z której została zrobiona). Tak to już jest… Kto nie ryzykuje, ten nie jedzie (a kto jedzie, ten ryzykuje…).

          W wiklinowym foteliku, zaraz obok rosnącego regału, rozparła się inna lalka – to dumna Emilda ze śliczną, bladą buzią ozdobioną delikatnym rumieńcem i czarnymi loczkami. Emilda zamyka ciemnogranatowe, lekko chmurne oczy, ocienione firankami długich rzęs i spogląda na mnie rozumnie uważnym, szklanym spojrzeniem. Umie mówić mama… Ma na sobie seledynową sukienkę z lekkiej organdyny. Emildę trzeba nosić ostrożnie. Nie wolno jej wozić na koniu…

           Czasem przesadzam Emildę na łóżko i zajmuję jej miejsce w wiklinowym foteliku. Czytam. Często zdejmuję z najwyższej półki rosnącego regału Małą Księżniczkę i nurkuję w przygodach dzielnej Sary i jej lalki, która ożywa, gdy Sara wychodzi z pokoju…

             Moje łóżeczko z barierami zamienia się z czasem w wąski tapczan. Śpię owinięta lekką, puchową pierzynką i śnią mi się pociągi, wystukujące rytm ulubionych piosenek… Podróżuję takimi pociągami i często budzę się na podłodze (widocznie – czasem – wypadam na jakimś zakręcie…).

           Gdy jestem chora, przy moim łóżeczku (a potem przy tapczanie) siada Stary Pan Doktor Grynszpan. Jest niewysoki, trochę przygarbiony, ma uśmiechnięte oczy i szorstkie, ciepłe ręce. Rozmawia ze mną i chwali moje fryzury (podoba mu się moja równo przycięta grzywka!). Z czarnej, wypchanej teczki wyciąga słuchawki, którymi (przed badaniem) daje mi się czasem pobawić (mogę osłuchać Basię, Wojtusia albo Emanka…) Lubię doktora Grynszpana. Leczy też mamusię, gdy ją łapią korzonki. Zna się na wszystkich chorobach. Można go wezwać o każdej porze. Raz przyszedł do nas w nocy, gdy miałam 41 stopni gorączki i skakałam po łóżeczku jak szalona, wyśpiewując wszystkie znane mi piosenki.

         Mam jeszcze pudło z drewnianymi klockami, z których lubię budować różne zawikłane (jak mówi mamusia) budowle – ni to w miastach, ni to na wsiach, bo są i pałace z wysokimi bramami i malutkie domki z równie malutkimi płotkami… Przy domkach zawsze rosną klockowe drzewa. Dostałam też klocki z plastiku, bardzo nowoczesne. Można je wciskać jeden w drugi, więc moje domki, nie-domki długo się nie rozpadają…

         Czasem do naszego pokoju przychodzi dziadek, który siada ze mną przy stole. Gramy wtedy w Piotrusia. Z mamusią i z siostrą grywamy przy stole w chińczyka albo w bierki. Tak się tymi bierkami emocjonuję, że aż dostaję gorączki!

           Nasz pokój dziecięcy, który dzielę z siostrą, jest duży. Nie wchodzimy sobie w drogę. Jest tu sporo miejsca na skoki i tańce. Nastawiamy z siostrą na cały regulator radio, które miga do nas wesoło zielonym, magicznym okiem a ja skaczę i tańczę wokół. Wyśpiewuję na całe gardło: Gdy mi Ciebie zabraaknie, gdy zabraknie mi cieebie, jak w godzinie ostaatniej śladu słońca na nieebie!!!

     W pokoju dziecięcym mogę nawet poskakać na skakance i niczego nie zbić ani nie zwalić na podłogę. Ani malowanej w kwiaty misy z gruszkami-klapsami, ani ogromnego wazonu z wiosennymi, białymi narcyzami lub kolorowymi, letnimi mieczykami.

         Na podwórko nie wolno mi wychodzić, choć inne dzieci skaczą sobie pod drzewami i koło trzepaka.

Tak już widocznie musi być.

Jedna odpowiedź do “Pokój dziecięcy”

Skomentuj Barbra Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.