Cierpienie to nie bajka

Małgorzata Strękowska–Zaremba, Złodzieje snów. Ilustrowała Marta Kurczewska, (Warszawa 2008), Nasza Księgarnia.

            Na jednym ze spotkań autorskich Małgorzata Strękowska-Zaremba wyznała, że Złodzieje snów to książka, która powstała ze złości, z bezsilnej złości na dorosłych, którzy nie widzą cierpienia dzieci.

Rodzice  rozstają się w gniewie. Świat się wali. Ból i strach jest wszechobecny. Odczuwają go przedmioty – wyrzucony z wściekłością talerz taty, chwiejący się ze zdziwienia kosz na śmieci. Dwoje dzieci nie wie, co robić. Dziewczynka nie może spać. Nie ma na to rady. Nie pomaga nic. Nawet wizyty taty. Pewnie dlatego, że są zbyt pospieszne. Braciszek próbuje znaleźć informację i radę w Internecie… Wydaje mu się, że ją znalazł i zabiera Małą w podróż, której rezultatem ma być odzyskanie utraconych snów. Dzieci spotykają po drodze inne dziecko, również nieszczęśliwe i  samotne – od zawsze.

Narratorka opowiada całą historię, odwołując się na samym początku swej opowieści do konwencji antybaśni i podkreśla, że: „To nie było za siedmioma górami, to nie było za siedmioma lasami, to było o tam, niedaleko”. Narratorka ujawnia się jakby mimochodem. Znajduje się gdzieś w pobliżu przedstawianych wydarzeń („Słyszałam, bo to było bardzo blisko”). Nie jest to jednak bliskość w sensie przestrzennym, lecz bliskość symboliczna i może oznaczać, że to, co spotkało Basię, Bartka, ich rodziców i  – zwanego Karaluchem – kumpla dzieci (który swoich rodziców nie znał nigdy) może przytrafić się w naszym domu, na naszym piętrze, na naszym osiedlu, w naszym miasteczku. Wszędzie. Wszyscy możemy usłyszeć to, co usłyszała narratorka. Konwencja baśni znana jest dzieciom dobrze, więc antybaśń będąca jej odwróceniem, jest dla nich  czytelna. W antybaśni fantazji nie może być zbyt wiele. Mamy tu, co prawda, dziwne stworki Latusy – rzekomych złodziei snów – rodem z krainy fantazji, ale są one odległym celem, do którego próbują dotrzeć mali wędrowcy zagubieni w codzienności. Jej obraz zostaje skonstruowany przez autorkę za pomocą refrenów, które z jednej strony sygnalizują monotonię i „zwykłość” całej sytuacji (rodzice nie są idealni, miotają nimi uczucia; taki już bywa ten nasz świat; nie zawsze jest łatwo i przyjemnie), z drugiej strony wywołują nieodparte wrażenie bólu, nieomal fizycznego. Coś się toczy nieuchronnie, siłą rozpędu. Refrenowo powtarzają się słowa: „jak zwykle”, zyskując tu – nieoczekiwanie – ironiczne zabarwienie. Refrenowo wraca – w zakończeniach króciutkich rozdziałów – zdanie: „I nic więcej nie wydarzyło się na ulicy Pachnących Bzów”. Refrenowo powracają też okrzyki bólu, wznoszone przez zantropomorfizowane przedmioty. Bo ból jest tu wszechobecny. Staje się, powracającym w refrenach, obrazem wnętrza cierpiącej dziewczynki, od której uciekły sny.

Autorka – Małgorzata Strękowska-Zaremba – w sposób sugestywny przedstawia historię dziecięcego cierpienia. Buduje fabułę, która jest na tyle ciekawa, że może przykuć uwagę małego czytelnika, ale to nie ona wysuwa się na pierwszy plan. W krótkich, pozbawionych opisów, migawkowych ujęciach miejsc, gdzie się rozgrywają wydarzenia, uderza położenie akcentu na odczuwanie („…dom bez okien i drzwi wodził za nim ślepymi oczami. Niepokoił się.”).  Autorka unika wielosłowia. Jest ostrożna w posługiwaniu się metaforą. Mamy tu, co prawda, antropomorfizację czujących przedmiotów i miejsc, ale wciąż wychodzi jej naprzeciw refrenowo powracające przypomnienie  o antybaśniowości („Dom bardzo chciał, aby dzieci w nim zostały, jednak nie potrafił ich zatrzymać, bo to nie była bajka”). Istnieje tu  więc ciągłe napięcie pomiędzy dążeniem do baśni, chęcią istnienia w świecie nierzeczywistym, takim, który można kreować według własnych wyobrażeń i w którym wszystko potoczy się zgodnie ze znaną z baśni konwencją  a koniecznością zmierzenia się ze światem takim, jaki jest naprawdę. Chyba właśnie owo napięcie sprawia, że wrażenie, jakie robi ta książka, staje się naprawdę duże. Dziecko – czytelnik poznaje trudny problem. Ma szansę się nad nim zamyślić, ma szansę poczuć ból małej Basi i odnaleźć w sobie współczucie. Bo życie to przecież nie tylko przyjemność zabawy. To nie tylko przywilej przeżywania przygód baśniowych bohaterów. To również poznawanie trudnego świata, zdobywanie różnych umiejętności, w tym także – umiejętności współodczuwania, otwarcia na drugiego człowieka.

Rodzice – ewentualni pośrednicy w lekturze – mogą czytać tę książkę razem z dziećmi (autorka, podpisując się imieniem i nazwiskiem, apeluje o to, w dwóch zdaniach poprzedzających całą opowieść) i, kto wie, czy to właśnie im nie jest ona jeszcze bardziej niż dzieciom potrzebna. Pokazuje, bardzo wyraziście, z perspektywy znajdującej się „blisko” (w sensie symbolicznym) narratorki, jak wielką krzywdę można wyrządzić najbliższym i kochanym ludziom, gdy traktuje się ich jak przedmioty nieposiadające uczuć. Tu uczucia są wszędzie i w przedmiotach, i w dzieciach (a przecież to nie jest bajka…). Gdy się tego nie uwzględnia, świat staje się bezduszny i niepotrzebnie bolesny.

Trzeba się nad tym zamyślić. To nieuchronne.

Trzeba podkreślić, że zasłużona dla literatury dziecięcej oficyna wydawnicza „Nasza Księgarnia” kolejny raz stanęła na wysokości zadania, dając nam, czytelnikom (to jest i dzieciom, i ich rodzicom) książkę nie tylko świetnie napisaną i mądrą, ale również bardzo starannie wydaną, pięknie prezentującą się jako przedmiot.

2 odpowiedzi na “Cierpienie to nie bajka”

Skomentuj Hanna Di Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.