Dziennik podróży do Gruzji. Dzień pierwszy. Dzień drugi

Wrzesień 2013

Skocz do galerii

1 września: Gruzja przez szybkę

To początek roku szkolnego. Uff! Co za ulga. Mnie już to nie dotyczy. Jestem wreszcie wolnym człowiekiem i mogę brać urlop również wtedy, gdy trwa rok szkolny, a więc na przykład we wrześniu.

Lecimy Wizzarem do Gruzji. Ludka i Walec z nami. W samolocie przestawiamy zegarki o dwie godziny do przodu. Wszyscy jesteśmy mocno podekscytowani. Co nas czeka w tym kraju – tyleż egzotycznym i pociągającym, co dziwnym, tajemniczym a może i niebezpiecznym?  Viktor Domukchovski i jego żona Rusudan wielokrotnie opowiadali nam o Gruzji, ale uprzedzali, że z odwiedzinami lepiej chyba poczekać na lepszy czas. Poczekaliśmy. Może trochę zbyt długo. Teraz jedziemy na grób Viktora i po to, by zobaczyć jego kraj. Przylot do Kutajsi  (miasta, jak mawiają ci, którzy znają się na rzeczy, w stu procentach gruzińskiego, w odróżnieniu od mieszanego Tbilisi) – zgodnie z planem. Gruzja wita nas prowincjonalnym lotniskiem i ciepłym deszczem. Nie czeka na nas przedstawiciel firmy Rent a car, ale takie niespodzianki były wliczone w koszta. Zamiast niego rzuca się na nas wielka grupa taksówkarzy, oferujących swe usługi. Przebija się ten najbardziej skuteczny: bierze od Ryśka kartkę z numerem biura, w którym mieliśmy zamówiony samochód i biegnie do panienki z obsługi lotniska. Panienka dzwoni, uśmiecha się uroczo i informuje, że ten pan prosi, żeby podjechać do niego pod biuro, bo mu coś wypadło i się nie wyrobił… Taksówkarz oświadcza, że zna świetnie i miejsce, i pracownika biura i, oczywiście, nas podwiezie. W ogóle nie ma żadnego problemu… Atmosfera jest prawdziwie rodzinna. Taksówkarz mówi łamanym rosyjskim, ale jest absolutnie komunikatywny. Zna też różne słowa po polsku. Widać, że miał do czynienia z naszymi rodakami. Na wszelki wypadek (chyba, żebyśmy mu nie zwiali) wyciąga butelczynę swojskiego koniaku. Pijemy z Ludką – chłopaki pasują, bo będą potem prowadzić. Trunek jest owszem, owszem – niesłaby. Samopoczucie od razu wchodzi na stosowny poziom. No i jedziemy. Formalności w biurze trwają tyle, ile muszą, ale cały czas zabawia nas nasz taksówkarz, polecając przy okazji swoje usługi w drodze powrotnej (jakby co…). Nie jest jednak  specjalnie nachalny.  Wydaje się miły (a przynajmniej takie robi wrażenie). Darowuje nam w prezencie butelkę z alkoholem. Byliśmy przekonani, że to swojski koniak. Schowaliśmy na czarną godzinę, a gdy po paru dniach  nadeszła i postanowiliśmy spróbować, okazało się, że to wino – też swojskie, ale praktycznie nie nadające się do picia: straszny kwach! No ale może tak skwaśniało przez te parę dni?…

W Kutajsi spożywamy smaczny obiad w ładnej knajpce (poleconej przez taksówkarza): pierwsze (ale nie ostatnie, oj, nie!) chaczapuri (tj. coś ni to pizza, ni to pieczony placek z serem; jedliśmy to u Domukhovskich; pyszota!) oraz pierwszy (i ostatni) szaszłyk.

Przejazd z Kutajsi do Tbilisi to oglądanie Gruzji przez szybkę. Najpierw zadziwiają  nas kierowcy i to zadziwienie trwa przez cały pobyt i wymaga osobnej, dłuuugiej opowieści. Potem zadziwiają nas piesi: na przykład staruszka z kijaszkiem żwawo przedziera się na ukos przez jezdnię, w dodatku uchodzi z życiem i to jest tu normalne (pewnie  dodać by trzeba – na ogół…). Później zadziwia nas handel przydrożny podzielony na strefy tematyczne. Oto mijamy strefę najrozmaitszych glinianych naczyń: piękne wazy w różnych rozmiarach i służące różnym celom (co widać nawet z auta), czerwone placuszki do wypieku chleba, potężne naczynia – pewnie na wino. Kończy się strefa glinianych naczyń i zaczyna się strefa arbuzów. Kończą się arbuzy. Teraz kolej na winogrona (przystajemy i nabywamy trochę: nigdy mi tak  nie smakowały; są najpyszniejsze na świecie – soczyste i nieprawdopodobnie słodkie; sklejają palce, ale to nic nie szkodzi; są po prostu boskie). Skończyły się winogrona. Teraz mamy dla odmiany… hamaki i huśtawki – najróżniejsze. Wreszcie przebijamy się przez Tbilisi. Nad jezdnią informacje na temat ważnych punktów w stolicy. Tyle że niektóre wyłącznie w robaczkach (czyli zapisane w gruzińskim alfabecie)… Parę razy stajemy, by zasięgnąć języka. W końcu, szczęśliwie, wjeżdżamy do centrum i jakiś czas kręcimy się w kółko, tracąc pomału nadzieję na odnalezienie naszego adresu: czyli Szewczenki 5. Lekko załamani stajemy, żeby znów kogoś zapytać  i widzimy na domu, pod którym przystanęliśmy tabliczkę: Szewczenki 5. To chyba cud. Święta Nino czuwa nad nami!

2 września: miejski poranek, Gia i cmentarz, zaułki Tbilisi, wieczór u stóp Matki Gruzji

Nasz dom w Tbilisi to wysoki, przyjemny budynek z dość obskurną klatką schodową i klaustrofobiczną windą. Za to apartament – wspaniały. Bardzo przestronny, estetyczny i wygodnie wyposażony. Mamy,  oprócz dwóch sypialni, kuchni, dużego przedpokoju, salonu i łazienki z toaletą, jeszcze jedną dodatkową toaletę, co jest bardzo praktyczne przy porannym pośpiechu i czwórce mieszkańców, chcących zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie… Okna z jednej strony wychodzą na wieżę telewizyjną. Nocą nie możemy się nadziwić jak niesamowicie jest iluminowana; to prawdziwa całoroczna, olbrzymia choinka bożonarodzeniowa; coś niesamowitego! (Potem okazało się, że całe Tbilisi i Batumi od zmierzchu toną w światłach, ma się wrażenie jakby  człowiek uczestniczył w jakimś festynie albo spoglądał na scenę teatralną, na której za chwilę ma się rozpocząć pełen barokowego przepychu spektakl). Okna z drugiej strony wychodzą na ulicę Szewczenki. Przechadza się nią nasz parkingowy: pilnuje porządku, pokazuje, gdzie jest wolne miejsce i ma oko (lekko przekrwione od alkoholu) na wszystko. Oczywiście natychmiast zostaje naszym kolegą… Naprzeciw nas ładny budynek z niebezpiecznie popękanymi ścianami, podstemplowany drewnianą podporą wygląda jakby za chwilę miał runąć. Na rogu sklepik – gdzie chłopaki robią rankiem zakupy (eksperymentalnie – piwko dla siebie i wino dla Ludki i dla mnie a także trochę warzyw i różne śniadaniowe różności). Pani sklepowa sprzedaje na krechę, bo z rana nie ma wydać. Pełne zaufanie. Nie wiemy jeszcze, że w dole ulicy jest miła knajpka, z jeszcze milszą obsługą o uwodzicielskich, orzechowych oczach (Walec nie może od tejże obsługi oczu oderwać), gdzie można się napić normalnej, dobrej kawy, więc wybieramy się na miasto.

Natychmiast po wyjściu – mała katastrofa: Ludce pęka sandał. Musi iść (ku nieopanowanej uciesze swego męża) bez jednego buta, czyli – połowicznie – na bosaka. Wygląda bardzo wdzięcznie i malowniczo, no ale, czemu w zasadzie trudno się dziwić, jest raczej wściekła. Idziemy główną ulicą Rustawelego. Mijamy stary parlament (związany z dramatycznymi wydarzeniami w mieście; teraz urzędujący parlament znajduje się w Kutajsi), wspaniałe, reprezentacyjne budowle (a biedna Ludka ciągle jak ten Kopciuszek). W końcu dopadamy pierwszego z brzegu sklepiku obuwniczego (w podziemnym przejściu), gdzie Ludka nabywa całkiem przyjemne sandałki. Uff! Można iść na kawę. Po drodze mijamy Mariotta, przed którym swoje stałe stanowisko ma żebrząca, pokurczona Babcia ze Stołeczkiem (taką jej nadajemy ksywkę, a potem widujemy ją, ilekroć tamtędy przechodzimy) i umalowane dziewczyny w kozaczkach. Ze środka placu  spogląda na nas z niebotycznie wysokiej kolumny Złoty Rycerz na jeszcze bardziej Złotym Koniu. W końcu dopadamy kawiarenki z nadzieją, że dadzą nam kawy. I dają. Jest to prawdopodobnie najdroższa kawa w mieście, ale za to możemy obserwować poranny, baaardzo niespieszny ruch i baaaardzo krzywe rusztowanie po przeciwnej stronie ulicy (Walec – specjalista od rusztowań – złapał się za głowę na jego widok). Pokrzepieni kawą udajemy się na spotkanie. Gia, brat Rusudan, miał na nas czekać pod Mariottem, ale okazało się, że czekał pod tym drugim Mariottem… Dwa Mariotty w niedużej odległości… Cóż, witaj, Europo! W końcu się znaleźliśmy.

Przystojny, starannie ubrany Gia pilotuje nas na cmentarz. To chyba stosunkowo nowy cmentarz. Jadąc tam, minęliśmy Carrefoura – świątynię kapitalizmu (przed wyjazdem z Tbilisi zajrzeliśmy tam na chwilę i okazało się, że wszystko jest tu droższe niż gdzie indziej; ale kupować w Carrfourze to prawdziwy szpan; miejsce tylko dla wybranych). Cmentarz jest, jak na nasze przyzwyczajenia, dość dziwnie położony. Trudno sobie wyobrazić, by groby najbliższych odwiedzali starzy ludzie, bo, żeby zbliżyć się do grobów, trzeba wspiąć się ostro pod górę i nawet całkiem zdrowy człowiek może się porządnie zasapać. Przy miejscach pochówku często stoją nie tylko ławeczki (jak u nas),  ale i całkiem spore stoliki. Często widać realistyczne portrety spoczywających tu osób, wykonane na kamieniach nagrobnych metodą piaskowania. Uśmiechają się przyjaźnie do przybywających tu krewnych i przyjaciół. Nie widać zniczy ani kwiatów. Gia (brat Rusudan) prowadzi nas na grób Viktora, pochowanego obok członków rodziny swej żony – Rusudan. Ta rodzinna kwatera to pólko obramowane kamienną balustradą, wewnątrz – kilka skromnych płaskich kamieni z gruzińskimi napisami. Rysiek stwierdza, że Viktorowi należy się tabliczka również w języku polskim (zamówiliśmy ją po powrocie do Polski i od kilku dni już tam jest…). Posiedzieliśmy chwilę. To była smutna chwila.

Gia, znający zwyczaje gruzińskich kierowców, boi się o nasze bezpieczeństwo i postanawia odholować nas do domu. Dał się zaprosić na herbatę, powspominaliśmy trochę Viktora i jego nagłe odejście, pogadaliśmy o trudnych warunkach codziennych, o pracy (a raczej jej braku) na miejscu,  ale  czuło się, że Gia był skrępowany i wolał się oddalić. Zaprosiliśmy go na kolację. Obiecał, że przyjdzie z żoną (ale w końcu nic z tej wizyty nie wyszło).

Po południu znów wyruszamy na miasto. Całkiem niespiesznie (upał!) włóczymy się tbiliskim zaułkami, obserwując przepiękne miejsca, pamiętające czasy dawnej świetności. Mijamy domy o koronkowej architekturze podparte (podobnie jak ten naprzeciwko naszego apartamentu) stemplami, ale – wewnątrz ozdobione obrazami i (co jest tam powszechne) wspaniałymi, kryształowymi żyrandolami, takimi, jakie u nas wiszą tylko w pałacach. Budowane w czworoboki domy, z wewnętrznymi podwórkami i z werandami – wykuszami przypominały mi trochę architekturę starego Stambułu. Obejrzeliśmy potężną synagogę. Wielkie wrażenie robią banie (nie od dziś – zachwycał się nimi ponoć i Puszkin, i Dumas – swoją drogą, ciekawe,  jak długo musiał tu jechać??): łańcuch czerwonych kopułek i jedna łaźnia turecka z barwną mozaikową fasadą (teraz w renowacji). Zaraz za baniami – wspaniały wąwóz ze strumieniem, gdzie pachnie jak w Busku, bo – podobnie  jak w tym miłym polskim kurorcie położonym w pobliżu Szańca (gdzie od lat zamieszkuje para „naszych” dreptaków, czyli Misia i Andrzej) –  i tu są źródła wody siarczkowej, która, jak wiadomo, pomaga na wszystko. Akcentem polskim (choć – tylko w pięćdziesięciu procentach) jest ul. Braci Zdaniewiczów, malarzy futurystów i odkrywców talentu Pirosmaniego – gruzińskiego Nikifora; utalentowani bracia podbijali serca pięknych pań i Paryż na początku XX wieku (ich ojciec był Polakiem, matka – Gruzinką). Inny polski akcent to sympatyczny mural przedstawiający Charliego Chaplina z podpisem Miłość (podpis był w stu procentach w języku polskim). Lekko zamroczeni upałem postanowiliśmy odetchnąć we wnętrzu świątyni Metechi. Została założona w XIII wieku, a więc, jak na tamtejsze warunki, całkiem niedawno (później byliśmy w monastyrach z IV, V, VI wieku, bo Gruzja przyjęła chrześcijaństwo jako religię państwową w 337 r, czyli, hm,  nieco wcześniej niż my…). Niestety grzecznie nas stamtąd wyproszono (chyba z powodu sprzątania). Snuliśmy się przez chwilę we trójkę (Rysiek, Ludka i ja), podziwiając widoki,  a było co podziwiać, bo Metechi jest położona na wzniesieniu, skąd rozciąga się przepiękny widok na zakole rzeki Kury (po rosyjsku) – czyli Mtkwari (po gruzińsku). Okazało się jednak, że wewnątrz jakimś sposobem ugrzązł Walec. Ludka dzielnie pośpieszyła mu na ratunek, ale drzwi pozostały zamknięte. Po pełnych napięcia chwilach (z wnętrza monastyru wypraszała nas dość młoda mniszka) okazało się, że Walczyk – cały i zdrowy przechadza się po dziedzińcu, piętro niżej. Wyszedł, spryciarz, innym wyjściem. Rzężąc z powodu narastającego upału, poszliśmy w kierunku tzw. podpaski (złośliwość ludzka nie zna granic), czyli prześlicznego, lekkiego, szklanego mostu tylko dla pieszych. Przed nim usytuowano bardzo ładnie się prezentującą przestrzeń spacerowo-rekreacyjną  – z roślinkami, ławeczkami, fontannami, rzeźbami. Kręcąc się jeszcze tu i ówdzie dotarliśmy (lekko powłócząc nogami) do miłej, pełnej knajpek uliczki, gdzie panowie uraczyli się zimnym piwkiem a panie – winem. Nasza knajpka była w typie włoskim, ale naprzeciwko urządzono lokal o nazwie KGB i ozdobiono go gadżetami z epoki… Cóż – młodzież się bawi, jak umie. Przy napojach obserwowaliśmy dziwną panią, która z kolei z wysokości pierwszego piętra obserwowała przechodniów. Czasem polewała ich wodą (co prawda było gorąco) i w ogóle była wesoła. Wyglądała trochę na burdelmamę (może zresztą nie tylko wyglądała). Pokrzepieni chłodnymi napojami ruszyliśmy w stronę domu. Ludka nie mogła się opanować, by po drodze nie przytulić śmietnikowego kota (jednego z wielu włóczących się swobodnie po mieście), ja z kolei omdlałam na widok optymistycznej (Step to the Future) reklamy jakiegoś produktu umieszczonej na rozpadającej się ruinie.

Po zjedzeniu małego co nieco (naprawdę małego, bo byliśmy syci wrażeń) postanowiliśmy udać się na podbój wieczornego Tbilisi. Jedynie Ludka stwierdziła, że żadne wycieczki jej już nie pociągają i – asertywnie pozbawiając nas swego towarzystwa –  poszła spać. Pozostała trójka, odświeżona prysznicem, wjechała kolejką (taką jak na Gubałówkę) pod błyszczącą bożonarodzeniowo wieżę telewizyjną i monstrualny pomnik równie monstrualnej Matki Gruzji. Ten straszliwy postument zostawili Gruzinom w spadku bracia-sowieci. Aluminiowa, kolosalna, dwudziestometrowa postać kobieca z dumnie wypiętą piersią (a jakże) trzyma symbolicznie (a jakże) w jednej ręce miecz – dla wrogów, w drugiej – puchar (trzeba się domyślać, że z winem) – dla przyjaciół. Wyjątkowe paskudztwo. No ale w najbliższej okolicy tegoż paskudztwa –  wielki teren rekreacyjny z wesołym miasteczkiem w roli głównej (potem zauważyliśmy, że wesołe miasteczka można w Gruzji spotkać niemal co krok; jak widać to tam dość powszechna rozrywka). Byliśmy tam już dosyć późno, to prawda, ale ruch był naprawdę minimalny, choć wszystkie urządzenia – szalenie atrakcyjne. Najwidoczniej mieszkańcy nie bardzo sobie mogą pozwolić na rozrywki dla ludu. Spotkaliśmy trochę Niemców, no i – rzecz jasna – rodaków.  Nudząca się obsługa urządzała sobie zabawy: zjeżdżających wagonikiem do wody z pieca na łeb (efekt polega na tym, że zjazd jest niesłychanie stromy a woda rozpryskuje się na boki, ale pasażerowie wewnątrz wagonika pozostają nie pomoczeni) zalewano obficie wodą, gdyż obsługa zjeżdżała wagonikiem po równoległym torze, gdy pasażerowie byli już na dole a jeszcze nie zdążyli wysiąść. Ubaw po pachy! Zwłaszcza dla obserwatorów…

Do naszego apartamentu wróciliśmy naprawdę późno, dziękując Rychowi, że znalazł nam locum w samym centrum, tak blisko wszelkich wielkomiejskich atrakcji.

 

2 odpowiedzi na “Dziennik podróży do Gruzji. Dzień pierwszy. Dzień drugi”

  1. Hanno, kochana, przeczytałam, popłakałam się … dziękuję bardzo bardzo pięknie. Pozdrów Ryszarda teraz już kocham Was i za siebie i za Wiktora –

    1. Rusudan! Bardzo się cieszę, że dotarła do Ciebie moja relacja! Ryśka oczywiście pozdrowiłam! Odezwij się czasem…
      Uściski!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.