Dziennik podróży do Gruzji. Dzień czwarty. Dawna stolica i miasto wykute w skale

Wrzesień 2013

Skocz do galerii

4 września: Dawna stolica i miasto wykute w skale

Po malowniczej, lecz męczącej wyprawie przez step postanowiliśmy jednogłośnie, by kolejny dzień był bardziej wypoczynkowy. Jako cel wyznaczyliśmy sobie najpierw Mcchetę, czyli dawną stolicę starożytnej Iberii (razem z Kolchidą weszła w skład późniejszej Gruzji), położoną nieopodal obecnej stolicy Gruzji. Potem zdecydowaliśmy odwiedzić jedno ze słynnych skalnych miast – Uplistsikne, usytuowane też w pobliżu, bo nieco za Gori oddalonym od Tbilisi o mniej więcej 80 km.

Rano – jeszcze przed wyjazdem – poszliśmy we dwójkę pod polską ambasadę. Znajdowała się na sąsiedniej ulicy i była tam  jedynym otynkowanym porządnie domem. Sąsiednie, choć architektonicznie bardzo ciekawe, straszyły  obskurnymi tynkami. Cyknęłam sobie pamiątkową fotkę, żeby pochwalić się pani Kindze (byłej ambasadorowej) –  czytelniczce biblioteki, którą kieruję.

Mccheta okazała się miejscem wypieszczonym i najwyraźniej oczekującym na tłumy turystów. Niestety  nie było ich zbyt wielu. Wszystko (z wyjątkiem toalet) lśniło i błyszczało. Porządne chodniki, porządne trawniki, porządne kramiki z pamiątkami – mniej lub bardziej nawiązującymi do czasów dawnej świetności i do sztuki ludowej. Trochę żałuję, że nie nabyłam tam bardzo pięknego szala (na stoisku plastyków, wyróżniającym się estetyką i jakością oferowanego towaru) – z tiulu i gotowanej wełny. Wydawał mi się dość drogi i miałam nadzieję, że kupię podobny nieco taniej w miejscu mniej nastawionym na zwiedzających Gruzję przybyszy zza granicy… Okazało się, że w innych miejscach  można było nabyć szale tego typu taniej, ale już nie tak ładne, niby podobne, ale jakieś takie… kiczowate… No cóż. Nauczka. Pięknu nie należy się opierać. Pokręciliśmy się trochę po starych uliczkach, które były jak nowe! Wyglądało podejrzanie. Nie wiadomo, co zostało z dawnych wieków a co podrasowano na potrzeby świeżo powstającego przemysłu turystycznego. Miejmy nadzieję, że nie popsuto zbyt wiele. Mccheta znajduje się w końcu na liście światowego dziedzictwa UNESCO, więc ktoś chyba musiał czuwać nad pieczołowitością rewitalizacji. Poszperaliśmy po kramach, ale niczego nie kupiliśmy. W końcu porzuciliśmy ulice i wkroczyliśmy do potężnej kamiennej katedry – Sweti Cchoweli (powstałej – bagatela – w XI wieku), w której wnętrzu zamknięto mały kamienny monastyr (prawdziwe cudeńko!) z wieku… IV. Gruzja właśnie wtedy przyjęła chrześcijaństwo jako religię państwową. Cóż, drobne sześćset lat wcześniej niż my. Wewnątrz trafiliśmy na ceremonię chrzcin. Mała dziewczynka, ale nie taka mała jak to bywa u nas (mogła mieć około 3 lat), obnoszona była wokół potężnej kamiennej chrzcielnicy, obcinano jej kosmyki włosów, śpiewano i modlono się a w końcu zanurzono ją w wodzie. Oczywiście przez cały czas trwania tego ceremoniału świątynię napełniały potężne wrzaski. W końcu świeżo upieczoną chrześcijankę nakarmiono cukierkami i przyodziano w strojną sukieneczkę księżniczki. To pocieszyło ją na tyle, że przestała ryczeć i zaczęła pozować do rodzinnych zdjęć (już pierwszego wieczora podczas przechadzki po alei Rustavelego spostrzegliśmy, że Gruzinki ustawiają się do zdjęć, przyjmując wystudiowane pozy; wszystko jest w układzie ciała przemyślane i zakomponowane; mała musiała obserwować mamusię, bo też pięknie się ustawiała). Obeszliśmy katedrę, podziwiając zewnętrzne finezyjne detale zdobnicze (wewnątrz budowla była raczej surowa) i udaliśmy się do pobliskiego monastyru – niewielkiej świątyni datowanej na IV –V wiek. Wreszcie podjechaliśmy do oddalonej nieco i położonej na lekkim wzniesieniu świątyni Dżwari (VI wiek), poświęconej najważniejszej chyba gruzińskiej świętej – Nino. Legenda głosi, że Nino, przybyła z Kapadocji niewolnica, właśnie w tym miejscu miała objawienie, którego konsekwencją było przyjęcie przez Gruzję chrześcijaństwa. Miejsce jest rzeczywiście nadzwyczaj malownicze i całkiem prawdopodobne, że można tu było doznać jakichś mistycznych wzruszeń. My również patrzyliśmy olśnieni na rozległą panoramę – dolinę, w której łączą się dwie rzeki, otoczoną wiankiem łagodnych, dość wysokich wzgórz. Na dodatek ten przecudny widok oświetlało słońce a nas chłodził miły wiatr!

Z Mcchety ruszyliśmy w dalszą drogę. Od razu – niespodzianka: udało nam się zabłądzić (kierowca – Rycho nie zauważył zjazdu z autostrady na Gori, ale to nic dziwnego, bo oznakowanie było fatalne), ale – dzięki wskazówkom miejscowych – jakoś znaleźliśmy właściwą drogę. Przejazd przez Gori wzbudził sporo emocji. To miasto narodzin Stalina. Do niedawna (do 2010 roku) był tu jego pomnik, którego mieszkańcy bronili własną piersią, bo Stalin, choć zbrodniarz, to jednak najbardziej znany Gruzin, no i swój, więc pomnik mu się należy… Pomnik zdemontowano w nocy. Tak nakazał prezydent Saakaszwili. Chwała mu za to. Miasto wygląda teraz po prostu okropnie. Odrapane domy, odpadające tynki. Szaro, szaro, szaro. Być może mieszkańcy całą energię zmobilizowali, by usunąć ślady rosyjskich bomb, które spadły na Gori w 2008 roku i na kosmetykę nie starczyło już sił i środków. Nie zatrzymaliśmy się w Gori. Nie było po co. Zamierzaliśmy dotrzeć do położonego nieopodal Uplistsikne. Okazało się, co nas niepomiernie zdziwiło, że nikt z zaczepianych gorian nie miał pojęcia, co to takiego. A miejsce opisywane jest we wszystkich przewodnikach i zaznaczane wszędzie jako wielka atrakcja turystyczna. W końcu sobie poradziliśmy, choć oznaczenia dojazdowe były gorzej niż złe. Na miejscu okazało się, że przewodniki nie kłamią. Znaleźliśmy się w innym wymiarze. Na olbrzymiej przestrzeni rozciągało się wielopoziomowe miasto wykute w skale. Widać było, że narastało przez kolejne tysiąclecia. Swoje mieszkanka (zapewne dość skromne) urządzali sobie tutaj już ludzie epoki paleolitu. Potem architektura stawała się coraz bardziej skomplikowana i wielofunkcyjna. Można było zobaczyć pozostałości dawnego teatru, apteki, domy mieszkalne z komnatami (gdzie, oprócz zdobionych sufitów, wykuto nawet praktyczne półeczki na różne potrzebne drobiazgi), kuchniami (z otworami na amfory). Były też schody, łączące poszczególne poziomy, niektóre z nich prowadziły do świątyń, inne – do miejsc pochówku. Spacerowaliśmy po tym terenie zupełnie sami. No – może niezupełnie. Towarzyszyły nam dziarskie krasule, skubiące coś, co wyrastało w rozpadlinach i chyba nie było trawą (ale coś tam musiały sobie jednak wydłubywać). W pewnym momencie zza skały wyskoczył jakiś młodzian. Okazało się – o radości! – że to też turysta! Młody Niemiec (przedstawiliśmy się sobie, podając kraj pochodzenia) poprosił o uwiecznienie go na tle Komnaty królowej Tamary (nazwy poszczególnym miejscom nadawali archeolodzy; komnata, gdzie sfotografował się nasz Niemiec została nazwana imieniem Tamary, bo była wielka, podobnie jak królująca w XII wieku mądra i potężna władczyni, na której cześć Rustaweli napisał swój epos Rycerz w tygrysiej skórze) i w podskokach (był naprawdę bardzo młody…) udał się w kierunku Komnaty jeżyn (nazwa wzięła się od rosnących tam krzewinek). W końcu pogubiliśmy się. Walcostwo udało się do wyjścia drogą, którą przyszliśmy, a my znaleźliśmy lekko okrężną drogę, którą dotarliśmy do malowniczego tunelu (oczywiście wykutego w skale), który wyprowadził nas nad rzekę. Z ciemności wyszliśmy w jasność. Czekając na Walców w punkcie wyjścia, zwróciliśmy uwagę (z lekkim niepokojem) na panów (ochroniarzy?) stojących zwartą grupką i żwawo dyskutujących w kompletnie nam nieznanym języku, czyli – chyba – po gruzińsku. Panowie trzymali w rękach prawdziwe kałachy. Zapytałam po rosyjsku, czy powinniśmy może uciekać a oni roześmiali się z mojego żartu i oświadczyli, że nie jest to konieczne, jesteśmy przecież przyjaciółmi.

W końcu Walcowie się znaleźli i szczęśliwie ruszyliśmy do domu.

Ale zanim tam dotarliśmy, przejechaliśmy przez dość ponurą okolicę. Z tym ponuractwem kontrastowały twarze dzieciaków – ślicznych i uśmiechniętych. Rysiek sfotografował taką wesołą grupkę chłopaczków, którzy wózkiem zaprzężonym w osiołka dziarsko posuwali przez wieś. Dla nich obsypujące się domostwa, sterty jakichś rupieci i mijające ich pojazdy, które mimo najlepszych chęci trudno byłoby nazwać samochodami, były zwykłą cząstką codzienności. Natomiast w nas te same pojazdy wywoływały zdumienie graniczące z zachwytem (zaprawionym jednakże przerażeniem). To było Coś sklecone z Czegoś i zespolone Czymś. Miało koła, silnik, siedzenie (lub nawet dwa), jakiś hamulec też chyba miało… Powiązane było sznurkami, łańcuchami, drutem… Nie do opisania. I, o dziwo, TO jechało! W dodatku całkiem szparko, wydając od czasu do czasu rozmaite nieprzyzwoicie brzmiące dźwięki… Dla zaznajomienia się z miejscowym kolorytem zatrzymaliśmy się na chwilkę przy niewielkim sklepiku, licząc po cichu na zakup jakichś lokalnych smakołyków. Okazało się, że jedynym lokalnym smakołykiem był koniak. Kupiliśmy buteleczkę – szczeniaczka… Trzeba było jakoś przetrwać tę  dziurawą drogę… Walec nie pił, bo prowadził. Poza tym cały nasz wesoły autobus pociągał co i rusz i wznosił radosne okrzyki na kolejnych zakrętach i kolejnych dziurach. W pewnym momencie, dosłownie tuż przed maską pojawiła się krowa. Trzeźwy Walec wyminął ją dosłownie w ostatniej chwili. Wszyscy zgodnie wrzasnęli. A ja ponoć wyznałam (w co absolutnie nie wierzę!), że kocham Walca.

W końcu – syci wrażeń – dotarliśmy do naszego tbiliskiego domu.

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.