Dziennik podróży do Gruzji. Dzień piąty. Kachetia. Łaźnia w Tbilisi.

Wrzesień 2013

Skocz do galerii

5 września: Kachetia – kraina wina, cudu mleka,  Aleksandra Czawczawadze i zagubionych w lesie cerkiewek. Baba-matrioszka w tbiliskiej łaźni na dobranoc.

            Kolejny dzień – to miała być wyprawa winna. O Kachetii naczytaliśmy się, że to region słynący z uprawy winnej latorośli i sądziliśmy (jak się okazało raczej naiwnie), że pokosztujemy tutejszego wina, może nawet wprost od producentów. Jednak zapomnieliśmy o tym, że Kachetia to nie Węgry, a wieś Mukuzań to nie Eger… Fabryczki, gdzie produkowano wino, co prawda widzieliśmy, ale były odrapane i wyglądały na kompletnie wymarłe. To, co mogło być ciekawe, zamknięto na cztery spusty. Wieś – Mukuzań, której nazwę pamiętałam i kojarzyłam z nazwą wina pochodzącego z Gruzji a sprzedawanego w Polsce od lat (pojawiało się jeszcze w czasach PRL-u), okazała się miejscem, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Przez całą drogę mieliśmy dość niebezpieczne spotkania z owcami i z krowami, przechadzającymi się niespiesznie po drogach. Rozpadające się, pustawe wioski robiły przygnębiające wrażenie. Natomiast przyroda była urzekająca – łagodne zbocza niezbyt wysokich wzgórz, ciche dolinki.  No i cerkiewki…

Pierwsza, do której zajrzeliśmy była nietypowa, bo dwukopułowa – Gurjani Kvelatsminda. Gminna wieść niesie, że zdarzył się tam tzw. cud mleka. Nie wiem dokładnie, na czym miał on polegać (pewnie mleko popłynęło z ikony), ale świątynię tę upodobały sobie położnice, matki i kobiety, które pragną urodzić dziecko. Pomyślałyśmy z Ludką o naszych kochanych ciężarnych (ja – o córeńce, Ludka o synowej). Tak na wszelki wypadek… Świątynia jest położona na uboczu, otoczona zielenią i starymi drzewami. Pod jednym z nich zobaczyliśmy sporą stertę pięknych, dużych, glinianych amfor. Wyglądały na dość stare, ale trudno powiedzieć, ile miały lat. Po prostu leżały na ziemi. Pod drzewkiem… Weszliśmy do wnętrza. Ludka i ja owinęłyśmy się chustami. Ja miałam tego dnia na sobie swoje ulubione czarne, pozbawione jakichkolwiek ozdób, alladynki (są, jak wiadomo, skrzyżowaniem spodni i spódnicy), obszerne i zakrywające mnie naprawdę szczelnie. Jednak zakonnik, który nas obserwował (dość bacznie) zaczepił mnie i – po rosyjsku – skrytykował mój strój, twierdząc, że z Turkami się co prawda TERAZ lubimy (nawet z nimi handlujemy), ale w przeszłości było inaczej i dlatego nie wypada wchodzić do cerkwi w tureckim stroju. Potulnie przepasałam się służbową spódnicą – bardzo ozdobną, nawet jakby odrobinę frywolną, naszywaną błyszczącymi cekinami… Po obejrzeniu świątyni słynącej z tajemniczego cudu mleka ruszyliśmy przed siebie, zdając się na los.

Okazało się, że postąpiliśmy rozsądnie, bo przywiódł on nas w parę naprawdę ciekawych miejsc. Pierwszym z nich była ogromna posiadłość – duży, przepiękny park i wielka, drewniana willa romantycznego poety (przyjaciela Puszkina i Dumasa), księcia i generała – Aleksandra Czawczawadze. Po jego domu oprowadzała nas pani przewodniczka, która wyglądała i zachowywała się tak, jakby ją wyjęto żywcem z poprzedniej epoki. Dołączono nas do kilkuosobowej (jak się później dowiedzieliśmy – ukraińskiej) grupki turystów i objaśnień słuchaliśmy po rosyjsku. Pani przewodniczka mówiła jak nakręcona – bardzo szybko i bardzo niewyraźnie. Z trudem zdołałam cokolwiek wyłowić z rwącego potoku jej wymowy. Miała też zwyczaj łapczywego wpijania wzroku w jakąś wybraną osobę. W paru pomieszczeniach ja, niestety, byłam tą osobą… Jednak, mimo zderzenia ze specyficzną panią przewodniczką, nie żałowaliśmy odwiedzin w tym miejscu. Willa była przepiękna, z zachowanymi bez zmian meblami i całym wyposażeniem, pełna wspaniałych obrazów, prześlicznych serwisów i uroczych bibelotów (dziewiętnastowiecznych i nieco starszych). Na werandach rozstawiono wystawę współczesnych rzeźb (bardzo pięknych).  W dodatku – w piwnicach urządzono nam degustację miejscowego wina (telavuri), bo Czawczawadze, wśród innych zasług, miał i tę, że to on właśnie sprowadził do Kachetii nowe odmiany winnej latorośli. Trafiliśmy więc w końcu na wino! Oczywiście nabyliśmy butelkę i od razu postanowiliśmy, że zabieramy ją ze sobą do Polski. Niemałą zaletą willi Aleksandra Czawczawadze były luksusowo urządzone toalety. Ku mojej radości – normalne, tj. europejskie a nie tzw. tureckie (choć w Turcji toalet tureckich spotkaliśmy bardzo niewiele…). Nawet dyskretna muzyczka sączyła się z głośników. Pachniało! No i było czysto. Byłam zachwycona! Nie chcę nadmiernie rozwijać wątku gruzińskich toalet, ale muszę wyznać, że kontakt z tymi przybytkami dostarczał nam naprawdę mocnych wrażeń (toalety zapamiętane z czasów PRL-u to przy nich oazy higieny i luksusu).

Pospacerowaliśmy po uroczym parku (rosły tam nawet bambusy). Było chłodnawo i kropiło, co nie przeszkadzało nam w podziwianiu staranie przemyślanej kompozycji przestrzeni. To było miejsce eleganckie, wręcz – wytworne. Spory kontrast z tym, co czekało na turystów – tuż, tuż, za drogą…

Kolejny punkt naszej kachetyjskiej podróży stanowiła stolica regionu – miasto Telavi. Wygląda na to, że zostało ono całkowicie odbudowane, to jest praktycznie zbudowane na nowo. Wszystko (podobnie jak w Mcchecie) lśniło nowością i pachniało świeżymi tynkami. Być może uznano, że nie sposób remontować rozsypujących się domów, a więc lepiej je postawić od nowa. Czy zabito przy okazji Ducha Miejsca? Wydaje się (co trzeba powiedzieć z prawdziwą przykrością), że chyba tak… Wszystko przypominało widoczek z błyszczącej pocztówki. Walec, który ma oko budowlańca, zwrócił nam uwagę na rozmaite detale – zauważył, że gdzieniegdzie drzwi prowadzących do budynków raczej nie da się otworzyć, ponieważ zawadziłyby o zbyt wysokie krawężniki… Pomalowano. Odbudowano. Tak. Jednak najwyraźniej, nie zawsze w dobrej kolejności i czasem zapomniano o użyciu przyrządów do mierzenia… Pospacerowaliśmy po pocztówkowym Telavi. Zjedliśmy jakieś niezłe danie w czystym i bardzo amerykańskim barku. Obeszliśmy zamek. Cyknęliśmy parę fotek i bez specjalnego żalu ruszyliśmy dalej.

Droga zawiodła nas do dwóch sąsiadujących ze sobą świątyń ukrytych w lesie a pochodzących z IV i z V wieku (jak się potem dowiedzieliśmy – jednych z najstarszych w Gruzji) – Dzveli Shuanta. Cerkiewki stały w pewnym oddaleniu od głównego szlaku, by do nich dotrzeć trzeba było przespacerować się piaszczystą drogą pomiędzy drzewami. No i tutaj miało się (kolejny raz na szlaku gruzińskim) wrażenie przejścia w inny wymiar. Świątynki były maleńkie, z sufitami okopconymi od płonących przez lata świeczek. Na ścianach widniały resztki malowideł. Gdzieniegdzie  koślawo poprzyklejano (bardziej z potrzeby religijnego serca niż dla efektu turystycznego)  raczej niespecjalnie  zabytkowe święte obrazki… Były też ikony. Wydaje się, że zamieszkały one w tych przybytkach stosunkowo niedawno. W progach cerkiewek wystawiono pudła z obowiązkowymi chustami (miałam swoją, więc nie skorzystałam) i spódnicami (w pobliżu nie było żadnego mnicha, więc też nie skorzystałam). Panowała kompletna cisza. Byliśmy jedynymi gośćmi. Chyba trafiliśmy w ostatnim momencie na taką ciszę w tym miejscu. W pobliżu drogi budowano już bowiem obszerny parking. Zauważyliśmy też, że toczy się praca nad tworzeniem turystycznej infrastruktury – budowano pawilony (na pamiątki), wiaty (pewnie będzie tam można kupić jakieś jedzenie), może nawet porządne toalety, kto wie? To pewnie dobrze… Cóż…

W końcu trzeba było pomału zacząć się wycofywać na zasłużony nocleg. Kolejny dzień naszej gruzińskiej wyprawy nieubłaganie zbliżał się do końca. Tym razem bez większych przygód dojechaliśmy do Tbilisi. Droga przez miasto poprowadziła nas przez Lech Kaczyński street (nazwę zapisano alfabetem gruzińskim i po angielsku) – szeroką, reprezentacyjną aleję. Zobaczyliśmy też (i oczywiście sfotografowaliśmy) postumencik ku czci Lecha Kaczyńskiego (czyli niewielką, dobrodusznie wyglądającą główkę). Widać, że Lecha Kaczyńskiego tam pamiętają i szanują (na stacji benzynowej, na której zresztą – jak się potem okazało – nieźle nam ochrzczono benzynę, małoletni pracownik wołał za nami: Dobrego mieliście prezydenta!!).

Zajechaliśmy na miejsce, ale postanowiliśmy jeszcze z Ryśkiem odwiedzić słynne tbiliskie banie (nasi przyjaciele wybrali wieczór w pieleszach domowych). Wybraliśmy się piechotą na miasto, które wieczorem prezentuje się bardziej niezwykle niż w dzień, bo wszystko, co wygląda ciekawie jest podświetlone. Człowiek czuje się jakby znalazł się na scenie, wewnątrz jakiegoś teatralnego spektaklu.

Wybraliśmy banię dla miejscowych. Było sporo ludzi, ale nie musieliśmy zbyt długo czekać. Kupiliśmy stosowne bilety, uwzględniające również masaż. Po chwili oczekiwania w korytarzu ozdobionym lustrami w masywnych ramach, ale o lekko przymglonym szkle, gdzie przysiedliśmy na pluszowych sofkach, wprowadzono nas do naszej kabiny. Składała się z dwóch obszernych pomieszczeń. Pierwsze było wypoczywalnią: najpierw korytarzyk z wieszakami na odzież i zapasowymi klapkami, potem  wypoczywalnia właściwa – ze stolikiem, fotelami, sofką. Później podano nam tu herbatę, którą wliczono do pakietu. Drugie pomieszczenie – czyli właściwa łaźnia – było kilkupoziomowe. Najniżej mieściła się przestrzeń do masażu, z długą kamienną ławą, nieco wyżej – prysznic i toaleta (za przegródką), najwyżej – spory, owalny ni to basen, ni to wanna, do którego kaskadami spływała siarczkowa woda, która, jak wiadomo, pomaga na wszystko (o czym wiem od lat, jako wierna kuracjuszka korzystająca z dobrodziejstw kąpieli w podobnej wodzie w naszym Busku…). Ochoczo zrzuciliśmy z siebie odzienie, wzięliśmy prysznic i wkroczyliśmy do basenu. Woda wydała się nam straszliwie gorąca. Ja miałam wrażenie, że się za moment żywcem ugotuję, więc wskoczyłam znów pod prysznic (Rysiek bohatersko trwał na posterunku). Jednak, chcąc, żeby mi się zamortyzował koszt biletu, po chwili znowu wróciłam do basenu, udając, że jest po prostu super! Okazało się, że do temperatury można przywyknąć. Zrobiło się nawet miło. Odkryliśmy, że w baseno-wannie są różne strefy temperaturowe, poza tym – jakieś kaskady i schodki, po których można sobie spacerować…

W pewnym momencie uchyliły się drzwi i do naszej rozkosznej samotni wkroczyła kobieta, wypisz wymaluj baba-matrioszka, tyle, że  z… wiadrem, ścierką i niebezpiecznie wyglądającą szczotą. Była przede wszystkim  bardzo… hm…obszerna, ale też jakby… miękka, trochę jak drożdżowa babka wielkanocna. Przy czym kompletnie aseksualna. Uśmiechała się sympatycznie i powiadomiła, że będzie nas masować. Rzut oka na minę Ryśka nakazał mi natychmiastową reakcję. Błyskawicznie udałam się na kamienną ławę (żadnych szlafroczków, prześcieradeł, majteczek), ułożyłam na własnym ręczniku i poddałam miękkim i ciepłym dłoniom drożdżowej baby-matrioszki. Przejechała po mnie jakimiś lekko drapiącym i nieźle pachnącym specyfikiem, który mieścił się w wiadrze (co wyglądało dość przerażająco). To był najprawdopodobniej peeling. Poobracała mnie na wszystkie strony, poklepując i uciskając, co było nawet miłe, a także, zapewne chcąc mnie nieco zabawić (bo miałam chyba ciut niepewną minę), figlarnie podrapała mnie pod brodą i pacnęła po nosku (jak się czasem robi małym dzieciom)… Był to jednak typowy masaż kosmetyczny, co mnie nieco rozczarowało, bo spodziewałam się (zwłaszcza po pełnych zachwytu opisach w książkach) porządnego masażu rozluźniającego mięśnie. Jednak nawet taki masaż podziałał rozluźniająco, zwłaszcza w pakiecie z gorącą kąpielą. Wytłumaczyłam zdziwionej i lekko urażonej babie, że mąż rezygnuje z jej usług. Rozmyślił się. Rysiek nie wyrzekł ani słowa, ale wyraźnie czułam jak bardzo jest mi wdzięczny. Cóż, niekiedy rozumiemy się bez słów…

Przeżycie z babą było zaiste niezapomniane. Odpoczęliśmy jeszcze trochę przy herbacie (co było konieczne, bo kąpiel nas rozluźniła, ale i wyciągnęła z nas resztki energii) a potem – lekko już popędzani okrzykami obsługi (był późny wieczór i niedługo zamykano cały obiekt) – wyszliśmy na zewnętrzny korytarz. Tam posiedzieliśmy jeszcze chwilę, by ostygnąć przed wyjściem na dwór. Wyjście okazało się nadzwyczaj przyjemne. Wieczór – już naprawdę późny – okazał się orzeźwiający i – jak zwykle w Gruzji – pełen teatralnych, oszałamiających blasków. Na tarasie miłej knajpki wypiliśmy po lampce chłodnego wina i niespiesznie wróciliśmy do naszego tbiliskiego mieszkania.

Jedna odpowiedź do “Dziennik podróży do Gruzji. Dzień piąty. Kachetia. Łaźnia w Tbilisi.”

Skomentuj Roszak Alina Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.