A PAMIĘTACIE, jak szykowano wspólne śniadania i nie wszyscy się załapywali?

         Od czasu do czasu ktoś (przeważnie Walec, który zawsze czuł się  odpowiedzialny za integrację grupy) rzucał hasło wspólnego śniadania. Zwyczaj ten, obecnie pojawiający się w formie szczątkowej, miał swoich zwolenników i przeciwników. Jego zwolennikami były albo osoby nadzwyczaj towarzyskie, albo te, którym akurat kończyły się na łodzi zapasy jedzenia…        Przeciwnikami zaś wspólnych śniadań byli na ogół miłośnicy ciszy i świętego spokoju a także ci, którzy mieli jeszcze w zapasie różne smakołyki, w rodzaju cennego słoiczka domowego smalcu z cebulką i, rzecz jasna, jabłkiem… No ale zdarzało się, że zwolennicy brali górę nad przeciwnikami.

        Rozściełano wtedy na trawie jakiś kocyk albo coś równie higienicznego i wynoszono z jachtów różne różności –  a to wspomniany wyżej smalec, a to jakąś wędlinkę… Dość często zdarzał się twarożek, dżem malinowy, ser edamski, kiełbasa dobrze obsuszona, pieczony własnoręcznie chleb na zakwasie, który zachował się w jakimś zakamarku jaskółki… Walec z Ludką ofiarowywali czasem ukiszone pod pokładem (już w czasie rejsu) małosolne ogóreczki. Krojono wspólnie chleb, pomidory, układano bułeczki. Zdarzało się, że ktoś dysponował ciastem. Na krzywym ruszcie (urządzeniu przekazywanym co roku z rąk do rąk, gubionym w otchłaniach piwnic i szczęśliwie odnajdowanym przed mazurskim sezonem) zwolna dochodziła woda na herbatę. Walec dorzucał parę gałązek świeżej mięty, narwanej nad brzegiem jeziora przez któreś z dzieci. Dla Bału trzeba było odlewać herbatę przed dodaniem mięty. Jakoś nie mógł się przekonać do tego mazurskiego przysmaku. Herbatę mieszano gałązką (najczęściej sosnową).

       Na wypowiedziane z cicha (zwykle nie wiadomo przez kogo) hasło śniadanie, rzucano się do stołu. Walka była ostra. Można nawet powiedzieć – bezpardonowa. Żołądki, zazwyczaj świetnie funkcjonujące na świeżym powietrzu i domagające się śpiesznego wypełnienia (a szykowanie wspólnego śniadania zajmowało zwykle więcej czasu niż przygotowanie posiłku dla paru osób na jednej łódce), otóż żołądki te zaczynały najwyraźniej rządzić osobami żeglarzy (którzy –  na ogół –  zaliczają się raczej do ludzi całkiem kulturalnych). Dzieci, przepychane przez rodziców do przodu, nad podziw szybko orientowały się w tych ostrych, ale jakże życiowych, regułach gry. Porywały co smakowitsze kąski, znikały na małą chwilę, by za moment powrócić, sprytnie przemknąć  pod nogami dorosłych i chwycić coś pysznego w swe małe, zręczne łapki.

             Z tyłu nieodmiennie zostawała Ela. Z wyrazem niemej rozpaczy i ze łzami w oczach patrzyła jak pustoszeje stół… Cóż – nielekkie jest życie subtelnych i wrażliwych artystów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.