Dziennik podróży do Gruzji. Dzień siódmy. Droga do Adżarii.

Wrzesień 2013

Skocz do galerii
7 września: światełko dla Viktora i podróż do Batumi

 

Przed ostatecznym wyjazdem ze stolicy Gruzji postanowiliśmy zajrzeć jeszcze na chwilę na cmentarz, by pożegnać Viktora i zapalić mu – polskim zwyczajem – światełko… Posiedzieliśmy, podumaliśmy i, cóż, pojechaliśmy…

Ruszyliśmy w stronę Adżarii.

Znów – jak pierwszego dnia – mijaliśmy rozmaite handlowe strefy tematyczne. A to hamaki, a to wyroby z ceramiki. Uwagę przykuwała mała gastronomia. Dość nietypowa jak na nasze przyzwyczajenia. W wielkim garze warzono na przykład jakieś smakołyki – kukurydzę i rozmaite mięska. Można to było nabyć i spożyć w jednorazowych naczyniach. Tutaj, najwyraźniej, zaczęto już trochę myśleć o turystach i ich kulinarnej ciekawości.

Nieco dłuższym przystankiem w drodze do Batumi, gdzie mieliśmy się rozlokować w drugiej, bardziej wypoczynkowej części naszej gruzińskiej wycieczki, stało się Borjomi, miasto słynące z ciekawej w smaku, lekko słonawej wody mineralnej. (Po powrocie do Polski okazało się, o czym wcześniej nie mieliśmy pojęcia, że wodę borjomi można kupić w naszych supermarketach, np. w Leclercu). Borjomi było niegdyś eleganckim uzdrowiskiem. Jednak – najwyraźniej –  dziś czasy świetności ma już raczej za sobą, choć, jeśli dobrze poszukać, wciąż można tam trafić na perełki dobrego smaku. Jedną z nich była sympatyczna kawiarnia Inka, urządzona w stylu wiedeńskim. W Ince zaserwowano nam bardzo dobrą kawę, co od razu poprawiło nam humory. Spacerkiem udaliśmy się w stronę Parku Zdrojowego, fotografując po drodze ciekawe architektonicznie wille, kolejkę turystyczną, a także podzwaniającą wesoło kolejkę, w której szalały z radości dzieciaki w wieku naszego wnuka – Marcela (w Gruzji wesołe miasteczka różnych rozmiarów widywaliśmy   często; ich wszechobecność to zapewne wyraz dbałości o to, by nie zabrakło igrzysk dla ludu). Pamiętając o miejscowej atrakcji, czyli wodzie mineralnej o wyrafinowanym, oryginalnym smaku, wzięliśmy ze sobą kilka pustych pojemników. Wodę borjomi  kupowaliśmy w Tbilisi. Bardzo nam zasmakowała, więc ostrzyliśmy sobie apetyty na ten specjał, w dodatku zaczerpnięty ze źródełka w Parku Zdrojowym. Bezpłatnie! Odstaliśmy swoje w wijącej się niczym wąż kolejce kuracjuszy i turystów, nabraliśmy wody do naszych pojemników, obfotografowaliśmy się pod ładnym szklanym dachem, gdzie umieszczono ujęcie i – wreszcie – spróbowaliśmy wody… No i wtedy stało się jasne, że borjomi z Borjomi właściwie nie nadaje się do picia. Woda okazała się paskudna. Słonawy smak, do którego się przyzwyczailiśmy i który nam odpowiadał, połączył się tu ze smakiem żelazistym… To była najprawdopodobniej wina starych rur. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Za to pogoda była piękna. Słońce wciąż nam świeciło. Podziwialiśmy więc resztki świetności luksusowego kurortu, gdzie i dziś wciąż wypada się pokazać…

Z Borjomi mamy też pamiątkę w postaci wspólnych fotek, na których widać całą naszą czwórkę. Zrobił nam je Marcin, który – jako autostopowicz-szczęściarz towarzyszył nam tego dnia w podróży. W piątkę (czyli z leciutkim dyskomfortem) dojechaliśmy do Kutajsi, gdzie Marcin się z nami pożegnał. Owszem, powiedział nam ładnie dziękuję. Walec zauważył potem, że młodzieniec raczej nie znalazł się jak należy… Przemierzył z nami kawał drogi i nawet mu nie wpadło do głowy, by nam postawić choćby symboliczną kawkę. No a nie był to małoletni studencik na dorobku, lecz świetnie ubrany trzydziestoparolatek na urlopie…

W Kutajsi wzmocniliśmy się małym co nieco w sieciowym barze typu amerykańskiego i ruszyliśmy na podbój Adżarii.

Pod wieczór dotarliśmy naszym wspaniałym autem (wreszcie do czysta umytym po wściekłych jazdach) do eleganckiego Batumi i, zasięgnąwszy języka, odszukaliśmy miejsce naszego pobytu, czyli dom w ogrodzie, usytuowany w satelitarnym wobec Batumi miasteczku o skomplikowanej nazwie – Makhinjauri. Nasz dom znajdował się w pobliżu słynnego Ogrodu Botanicznego. Był dość ładny i wygodny, zaprojektowany z myślą o turystach, przyjeżdżających tu na dłuższe plażowanie. Do dyspozycji mieliśmy zaopatrzoną w podstawowe sprzęty i naczynia kuchnię, z możliwością przyrządzania posiłków, różne zakamarki, tarasy i wypoczywalnie z fotelikami i stolikami. Nasz pokój, choć niezbyt obszerny, był funkcjonalny i miły. Jedynym mankamentem była łazienka z nieprzyjemnym zapachem (coś tam wybijało). Okazało się, że u Walców był ten sam problem. Cóż, gruziński luksus miał swój specyficzny zapaszek…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.