Dziennik podróży do Gruzji. Dzień ósmy. Batumi

Wrzesień 2013

Skocz do galerii

8 września: Batumi czyli Wielki Świat po gruzińsku

W niedzielny poranek wyruszyliśmy na podbój czarnomorskich plaż. Okazało się, że są one bardziej … hm – oryginalne niż luksusowe… Lekko zdezorientowani dotarliśmy w końcu (wspomagani radami sympatycznego miejscowego menela) do miejsca, które można by, na upartego, nazwać plażą. To jest piasku było w bród, morze też na miejscu, więc… Jednak obszar do plażowania rozciągał się w sąsiedztwie olbrzymich rozmiarów betonowego pomostu.  Nie wiadomo właściwie, co to była za konstrukcja ani czemu miała służyć – teraz, czy też, zapewne, w przeszłości. Przypominało to trochę falochron, ale chyba nim nie było. Pełniło zaś na pewno funkcję molo. Tyle, że dość, delikatnie mówiąc, specyficznego. Można było tam pospacerować, o ile, oczywiście, ktoś, był amatorem nieco mocniejszych wrażeń (my byliśmy) i nie miał przesadnego lęku przestrzeni (okazało się, że nie mamy tej przypadłości). Brak jakichkolwiek barierek, czy też zabezpieczeń sprawiał, że można było poczuć na obliczu powiew grozy… Po tym betonowym kolosie jeździli też rowerzyści, pędząc ze sporą szybkością i zatrzymując się znienacka. Na widok tych cyklistycznych wyczynów można było doznać lekkich dreszczy lub nawet ciężkich palpitacji serca. A fala tego dnia była wyjątkowo wysoka. Nie przeszkodziło to naszym panom zażyć morskiej kąpieli. Ludka i ja zasiadłyśmy tymczasem z boczku, rozłożywszy uprzednio na lekko brudnawym piaseczku jakąś podściółkę, mającą nas nieco izolować od tegoż i z należytym podziwem obserwowałyśmy wyczyny naszych kolegów-małżonków. A oni wydawali stosowne okrzyki radości, tarzali się w piachu, dawali się poniewierać falom, czyli robili to, co zawsze…

Obiad – bardzo smaczny – zjedliśmy w sympatycznej prywatnej knajpce, położonej tuż przy plaży. Prowadziły ją fajne dziewczyny i działały całkiem skutecznie. Odkryliśmy wtedy, że nasze ulubione chaczapuri w wersji adżarskiej podaje się z jajkiem sadzonym! Pycha!

Tuż przy plaży straszyły betonowe resztki jakiegoś sporego pawilonu. Prawdopodobnie kiedyś stał tu lokal z widokiem, bo na morze wciąż jeszcze spoglądały betonowe oczodoły pozostałe po oknach. Można powiedzieć, że widok pozostał, tylko miejsce, skąd można go było podziwiać odeszło w przeszłość.

Wieczorem uznaliśmy, że należy nam się spacer po nieco bardziej wytwornych miejscach stolicy Adżarii, najbogatszego, ambitnie się rozwijającego rejonu Gruzji. Udaliśmy się samochodem w pobliże centrum. Spacer rozpoczęliśmy od promenady, malowniczo ciągnącej się wzdłuż morza. Promenada była betonowa, ale beton  sprytnie ucharakteryzowano na… drewno. Betonowe podłoże udawało drewniane deski! W ogóle, nie po raz pierwszy w Gruzji (podobne uczucie miałam też w Tbilisi), doznałam wrażenia, ze patrzę na jakąś gigantyczną scenografię teatralną, że za chwilę pojawią się wokół mnie  aktorzy a ukryta za szpalerem palm (podświetlonych na zielono) publiczność zacznie bić gromkie brawa. Obejrzeliśmy ogromną Wieżę Alfabetu. Oczywiście rzęsiście iluminowaną. Iluminacje zdobiły też Plac Europy, ogromny pomnik Jazona, który, wraz ze swoimi Argonautami, udał się do Kolchidy (czyli w rejon obecnej Adżarii) na wyprawę po złote runo. Niesamowicie podświetlono też ładną budowlę, otoczoną czymś w rodzaju krużganków (mieściły się tam sklepy z pamiątkami dla zamożnych turystów), z olbrzymim dziedzińcem wewnątrz. Ponieważ dochodziły stamtąd dość miłe dźwięki, zaciekawieni weszliśmy do środka. Okazało się, że na placu wewnątrz tej budowli znajduje się restauracja z działalnością rozrywkową. Pianista sprawnie wymiatał zróżnicowane repertuarowo kawałki na fortepianie… elektrycznym. Brzmiało, hm… nieźle… Znów to wrażenie teatralności, jakiegoś udawania. Wszystko niby prawdziwe, ale takie trochę przerobione. Chopin grany na elektrycznym fortepianie, to trochę jak Bach grany na pile… No ale pianista grał też Beatlesów… Niech tam! Wśród gości widać było rodziny z dziećmi. Niektóre  rozbrykane pociechy pomykały pomiędzy stolikami na hulajnogach. Luz blues. Po europejsku! A co!   Obserwowałam prześliczne dziewczyny, młode Gruzinki. Świetnie ubrane, bardzo elegancko, wręcz – wytwornie. I nie była to żadna tania elegancja. Co to, to nie – tania na pewno nie była. Wszystko – od pantofli na bardzo wysokich obcasach, po biżuterię było idealnie dobrane. Dziewczyny wyglądały jak modelki, które zeszły na chwilę z wybiegu, by w towarzystwie koleżanek napić się wina. My też zamówiliśmy wino. Wybierał Rysiek, który był fundatorem (akurat otrzymał informację o jakimś dość intratnym zleceniu i postanowił to uczcić) i uzgodnił z kelnerką, że spróbujemy miejscowego przysmaku, czyli wina kindzmarauli. Wino było półsłodkie, czyli – wreszcie coś dla Ludki! Jednak smakowało wszystkim. Obsługiwała nas kelnerka posługująca się nienagannie zarówno językiem angielskim, jak i rosyjskim. Wyglądała i zachowywała się jak stewardesa. Tyle, że taka raczej początkująca. Dzieweczka była strasznie spięta. Widać, że przeszła rozmaite szkolenia i tańczyła wokół nas zakładając rękę za plecy i uśmiechając się służbowo. No ale i tak była śliczna. Panowie odpływali, ale nam to nie przeszkadzało. My piłyśmy winko!

W dobrych humorach opuściliśmy ten lokal pod chmurką, by powłóczyć się jeszcze trochę po nieco mniej oświetlonych, za to bardziej malowniczych zaułkach (gdzie – w odróżnieniu od oglądanych miejsc – zostało nieco prawdziwych, to jest nie wybudowanych na nowo domów i domków). W końcu trzeba było wracać. W plecaczkach wesoło postukiwały przecudne, różnokształtne, wygładzone wodą morską kamienie, które nazbierałyśmy łażąc tego wieczora po miejskiej plaży.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.