Na widnokręgu tam, po drugiej stronie… Bieszczady po latach.

 

 

Kiedy przybyłem do tej doliny,

Dzień miał się już ku zachodowi.

 

Słońce na mojej stało wysokości

Na widnokręgu tam po drugiej stronie

I można było jego blask łagodny

Nareszcie znosić bez mrużenia powiek.

 

Dolina zaś leżała w długich cieniach

Między górami sinoniebieskimi;

Cicho i spokojnie – (…)

(Edward Stachura, Dolina w długich cieniach. (w:) Edward Stachura, Piosenki. Wyd. Pojezierze. Olsztyn 1980. s. 29)

 

       Bieszczady ze swoimi połoninami, ciągnącymi się gdzieś w nieskończoność wśród morza lasów, dolinami, gdzie jeszcze – wydawało się – pobrzmiewają echa mowy Bojków (w ich sadach wciąż rosły dziczejące z wolna jabłonie) to była dla mojego pokolenia Kraina Wolności. Tam można było (a przynajmniej tak się wydawało) mówić i robić, co się chce. Na pewno zaś można było uciekać przed szarością dnia codziennego (niezrozumiałą dla dzisiejszego pokolenia), śpiewać piosenki Stachury, Kaczmarskiego (albo swoje własne), wsłuchiwać się w odgłosy legendy Marka Hłaski (i dzikich zwierząt), brodzić w morzu jagód i wpatrywać w zagadkową nieskończoność przestrzeni.

Czytaj dalej „Na widnokręgu tam, po drugiej stronie… Bieszczady po latach.”

Początek odwrotu – autostrada 317, miasteczko z jedna ulicą i święte jezioro…

     Dziesiąty dzień naszej tybetańskiej przygody jest jednocześnie pierwszym dniem  stopniowego wycofywania się z głębi historycznej części Tybetu. Dege, gdzie właściwie nie widzieliśmy Chińczyków, wraz ze świętą drukarnią Parkhang i kramami z oryginalnym, miejscowym rzemiosłem, było najbardziej wysuniętym na zachód miasteczkiem, do którego dotarliśmy. Przed nami dziesiątego dnia zaledwie 120 km autostradą G 317, która za parę dni ma nas doprowadzić z powrotem do Chengdu, stolicy Syczuanu, leżącej u podnóża Tybetu. Czytaj dalej „Początek odwrotu – autostrada 317, miasteczko z jedna ulicą i święte jezioro…”

Klasztor, szkoła, drukarnia świętych ksiąg tybetańskich – długi dzień pełen niezwykłości..

 

         

            Z pewnym żalem opuszczaliśmy przytulne miejsce Khyenle Guesthouse, gdzie gościła nas urocza Irene, mistrzyni kulinariów tybetańsko-indyjskich, osoba, mająca pieczę nad sporym gospodarstwem. Dbała nie tylko o przybyszów, ale – przede wszystkim – o domowników (a jednocześnie pracowników rodzinnej manufaktury), było ich niemało…

             Tutaj widać było, że, co prawda, Tybet się zmienia, ale jego mieszkańcy potrafią zadbać i o własny interes ekonomiczny, i o to, by zachować (tak dobrze, jak tylko pozwalają na to warunki, w jakich przychodzi im żyć…) łączność z tradycją, podtrzymując jej żywotność i dbając o to, by przyszłe pokolenia (widzieliśmy, jak ich przedstawiciele uganiają się po obejściu…) wciąż mogły czerpać z jej bogactwa, a goście z innych regionów świata – zachwycać się kunsztem tybetańskiego rzemiosła,  jego walorami estetycznymi bądź inspirować (jeśli ktoś na taki wysiłek jest gotowy) duchowością, płynącą z wielu jego wytworów. Czytaj dalej „Klasztor, szkoła, drukarnia świętych ksiąg tybetańskich – długi dzień pełen niezwykłości..”

Spotkanie z tradycyjnym rzemiosłem i wędrówka przez wciąż dziką dolinę

 

              Ładnie podane śniadanko u naszej Irenki smakowało nam bardziej niż zwykle. Miło było spożywać je w przyjemnej, domowej atmosferze a nie w nieco bezdusznych, często przypominających stołówki, restauracjach hotelowych. Wszystko – świeżutkie, pachnące i apetyczne. Można się było zagłębić w wygodnych fotelach, wtulić w miękkie poduchy… Można było popatrzeć na fotografie rodzinne i na książki, wśród których znalazły się także stare, ciut naruszone zębem czasu baedeckery (również w języku angielskim). Można się też było napić kawy z ekspresu, bo Irene, jako osoba bywała w świecie, wyposażyła świetlicę-jadalnię w to egzotyczne tutaj urządzenie. Na górnych półkach spoczywały tajemnicze pakiety, każdy – zawinięty w złotawą tkaninę. Było ich sporo. Nie wiedzieliśmy, co to takiego. Ich tajemnicę mieliśmy poznać następnego dnia… Czytaj dalej „Spotkanie z tradycyjnym rzemiosłem i wędrówka przez wciąż dziką dolinę”

      Dolina Dzongsar – droga przez cudne manowce

    

          Z niejakim żalem opuściliśmy malownicze Garze. Szkoda, że nie było nam dane zwiedzić klasztoru, jak powiedział Naszgie, jednego z ważniejszych obiektów sakralnych w Tybecie, ale cóż… Takie niespodzianki zdarzają się w podróży. Garze pozostało nam w pamięci jako pięknie położone miasteczko rzemiosła –  pełne kolorów, eleganckie, ale i, miejscami, niebogate (co zaobserwowaliśmy, krążąc w deszczu po okolicach bazaru)… Pozostało tu sporo ducha tybetańskiego – sklepy z tradycyjnymi ubraniami, małe, tanie knajpki (nie wszystkie tak eleganckie jak nasz White Yak…).  W czasie śniadania towarzyszyli nam jednak chińscy biznesmani, którzy zatrzymali się w tybetańskim hotelu (być może z powodu niższej ceny) i zapewne mieli tu sporo spraw do załatwienia. Tybetańczycy też byli. Pili podawaną na śniadanie herbatę po tybetańsku… Czytaj dalej „      Dolina Dzongsar – droga przez cudne manowce”

Garze – tybetańskie miasto w sercu prowincji Kham

 

              Rankiem, po typowym chińsko-tybetańskim śniadaniu – chenese porich (spożyłam – kolejny raz – dla zdrowia jelit…), ryż (wypełniacz), herbata tybetańska (Zbycho nawet nie spojrzał…), obowiązkowe jajo na twardo, różne smażone warzywa i tsampa (o której wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, czym jest…), udaliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem było miasto Garze. Czytaj dalej „Garze – tybetańskie miasto w sercu prowincji Kham”

Przez krainę nomadów

               Rankiem, wypoczęta i rześka jak skowronek, z uczuciem wyspania (organizm w końcu przyjął do wiadomości zmianę czasu) i z sercem, które znów chwyciło właściwy rytm (mimo, że nocleg wypadał na wysokości 3820 m.n.p.m….), wysłuchałam relacji Ryśka. Podczas, gdy ja spoczywałam w ramionach niejakiego Morfeusza, Kolega Małżonek udał się jeszcze wieczorem na miasto

                 Tam trafił na kobiety i mężczyzn, tańczących w kręgu, w takt tybetańskiej muzyki (potem jeszcze dwukrotnie patrzyliśmy na takie uliczne tańce, ale tutaj, w tym niewielkim, nomadzkim miasteczku, miało to wymiar chyba najbardziej autentyczny). Był też świadkiem  niezwykłej scenki: oto na kolorowej uliczce pojawiły się dwie (ponoć bardzo urodziwe…) dzieweczki… Miały przy sobie jakieś torby, czy raczej – sakwy. Przybyły najprawdopodobniej po sprawunki. Na koniach… Czytaj dalej „Przez krainę nomadów”

W drodze na płaskowyż…

 

         Przeżycia w chińskim banku nie zdołały popsuć nam humorów. Jedynie Naszgie miał trochę (ale tylko trochę…) stropioną minę, bo, z powodu opóźnienia, nie zdążył umyć auta po poprzedniej ekipie swoich podopiecznych. Ale kto by się tam przejmował takimi drobiazgami! W śpiewających nastrojach zaczęliśmy się wspinać coraz wyżej i wyżej. Toyota Highlander (która stawała się po trosze naszym domem) żwawo mknęła po serpentynach, z wdziękiem i ledwie słyszalnym poszumem silnika pokonując kolejne metry nad poziomem morza. Czytaj dalej „W drodze na płaskowyż…”

  Chengdu, miasto u podnóża Tybetu

 

 

No to wyruszamy. Okęcie zostaje za nami.

       Pierwszy dreszcz emocji pojawia się już w czasie wejścia po schodkach na pokład gigantycznego drimlinera (czymś tak olbrzymim jeszcze nie leciałam…). Rozmiar silników może przyprawić o zawrót głowy. Na pokładzie witają nas śliczne stewardesy o bardzo mocnym, graficznym makijażu.  Wyglądają jak chodzące dzieła sztuki. Czytaj dalej „  Chengdu, miasto u podnóża Tybetu”