Listy do przyjaciół Dreptaków. Wyprawa do Grecji. List pierwszy.

Wrzesień/październik 2012

Skocz do galerii

Droga do Grecji. Wyprawa do Prionii , Dion i Park Archeologiczny

Drodzy Przyjaciele!

     Jak wiecie, w tym roku zdecydowaliśmy się wybrać we dwoje do Grecji. Główny motyw podróży to Olimp, ale było też co najmniej parę innych powodów. Chciałam, na przykład, odbyć spóźnioną podróż poślubną, bo w 1978 roku była ona tylko częściowo możliwa. Kolega Małżonek przedsiębrał wówczas wyprawę do Indii. Odprowadziłam go do Budapesztu (pojeździliśmy jeszcze trochę stopem po Węgrzech), gdzie był umówiony ze swoim przyjacielem – Bubkiem. Jednak plan się nie powiódł. Panowie wylądowali w Grecji a potem w Turcji. Uważałam, że fajnie będzie zobaczyć Grecję razem. Choćby po latach. No i rzeczywiście jest  fajnie! W tej chwili siedzę sobie na tarasie naszego bungalowu i piszę do Was, by zanotować wrażenia z paru pierwszych dni podróży.

     Naszą wyprawę grecką zaplanowaliśmy tylko częściowo. Nie zamawialiśmy wcześniej noclegów, ani nie określaliśmy ściśle miejsc, w których będziemy się zatrzymywać. Chcieliśmy, by prowadziła nas droga… Postanowiliśmy przejechać trasę 1800 km naszym uroczym, nowym (no – prawie nowym…)  volviaczkiem (bardzo, na szczęście, ekonomicznym), zatrzymując się w różnych, raczej mniej znanych, miejscach. Zamierzaliśmy korzystać przede wszystkim z dróg lokalnych (stosunkowo rzadko poruszać się autostradami), by zobaczyć, choćby przez szybkę, kraje mijane po drodze.

     Przejechaliśmy dość szybko przez Słowację, która jest cudna krajobrazowo i podróż przez ten kraj jest dla nas zawsze wielką frajdą. Jechaliśmy, między innymi, przez bajkowo malowniczy teren Wielkiej Fatry. Zresztą nie po raz pierwszy…

     Potem były Węgry, gdzie przenocowaliśmy w przecudnym miasteczku Vac, niedaleko Budapesztu. To miłe miasto, z którym wiąże się wiele wspomnień, jednak ominęliśmy je, bo… no bo można tam ugrzęznąć.  Nie ukrywam, że długa droga była dla mnie dość męcząca, więc kiedy wysiadłam w Vacu z naszego super auta, marzyłam o tym, by wyciągnąć się na wygodnym łóżku. Trzeba było znaleźć nocleg. Na szczęście  poszło nam to nadzwyczaj sprawnie. Pewien miły Węgier – rowerzysta, którego zaczepiliśmy w rynku, pytając o hotel lub pensjonat – gdy usłyszał, że jesteśmy z Polski, natychmiast wyciągnął piwo i zmusił nas do przyjęcia poczęstunku a potem poprowadził  do wygodnego hoteliku, w którym zanocowaliśmy. Vac leży nad Dunajem. Rankiem pospacerowaliśmy po sennych uliczkach i ozdobionym barwami jesieni parku i popatrzyliśmy na przeprawę promową. Bardzo lubimy obserwować promy i korzystać  z nich, kiedy się da. Teraz jednak nie było czasu na tę atrakcję. Wzywała nas Grecja!

     Następnym krajem, który przemierzyliśmy była Serbia. Trochę się jej, prawdę mówiąc, obawiałam, na szczęście okazało się, że Serbowie nie mają rogów i ogonów, co mnie niepomiernie ucieszyło, ale i trochę zdziwiło… Obiad zjedliśmy w Nowym Sadzie, który jest skrzyżowaniem Rzeszowa z Budapesztem; miasto bardzo austro-węgierskie w charakterze. Zdążyliśmy trochę pooglądać ulice i pospacerować po parku. Zdarzyły się też kłopoty z wniesieniem opłaty za parking (trudności techniczno-biurokratyczne), ale pewien uprzejmy przechodzień po prostu zapłacił za nas, oświadczając, że to drobiazg…  Suma nie była znacząca, no ale gest – bardzo miły.

     Jeszcze nocleg – w Niszu, mieście o bogatej historii (to był ważny ośrodek już w czasach rzymskich, przez wiele lat pod rządami tureckimi; obecnie jest to jedno z najważniejszych miast Serbii), gdzie późnym wieczorem, bardzo już znużeni, powłóczyliśmy się po tętniących życiem i pachnących świetną kuchnią uliczkach (w dawnym tureckim hammamie, czyli łaźni, jest dziś restauracja). Obejrzeliśmy potężne mury osiemnastowiecznej tureckiej twierdzy, której początki sięgają czasów starożytnych, zarejestrowaliśmy (z niejakim trudem – z powodu zmęczenia), że w dziewiętnastowiecznym tureckim arsenale znajduje się obecnie galeria i sklep z dość ładnymi, regionalnymi pamiątkami, po czym udaliśmy się do naszego apartamentu (wyjątkowo – nocleg w Niszu zamówiliśmy wcześniej przez niezawodny booking.com) i skłoniliśmy głowy na poduszki. Rankiem zwinęliśmy manatki i ruszyliśmy dalej.

      Przemierzyliśmy Macedonię (błyskawicznie), czyniąc po drodze różne obserwacje –  najważniejsze, co się rzuca w oczy to, niestety, bieda. Za to  ludzie – mili i bardzo piękni. Tak się pewnie złożyło, ale właśnie takich ludzi tam spotkaliśmy. Pan, który nam nalewał paliwo na stacji, wyglądał jak amant filmowy. Dziewczyna, sprzedająca kawę mogłaby śmiało startować w zawodach Miss Świata. Robotnicy przy drodze przypominali herosów (z postury, bo nie z powodu przyodziewku). Przy drogach zauważyliśmy gipsowe, niezbyt piękne kapliczki rozstawiane przez panów w odblaskowych kamizelkach i wszystko (takie mieliśmy wrażenie) było związane z Aleksandrem Macedońskim (autostrada, lotnisko)…

         Po wjeździe do Grecji natychmiast poprawiła się jakość dróg. Tu jest teraz, czyli w drugiej połowie września, pusto. Atmosfera trochę jak w Śmierci w Wenecji (na szczęście my jesteśmy w zdecydowanie innych nastrojach!!!) – opustoszałe hotele, gdzieniegdzie foliowe torebki fruwające wśród drzew (niczym w American Beauty),  dużo pozamykanych campingów i wrażenie ogólnej rozpierduchy (sorry, ale to najlepsze określenie dla tego, co  widać wokół).

      Po wykluczeniu paru miejsc, w których nie chcielibyśmy zamieszkać, zatrzymaliśmy się na dość przyjemnym, położonym tuż przy plaży campingu w nieźle wyposażonym tzw. bungalowie. Wynegocjowaliśmy całkiem nie najgorszą cenę. Mamy 30-40 m do morza – jest ciepłe (nawet wieczorem i w nocy!!), więc, sami rozumiecie, że trudno się oprzeć pławieniu i pływaniu. Wypływamy nawet za boję, bo morze jest idealnie gładkie. Nie ma w ogóle fal, których się trochę boję w trakcie pływania… Z naszej plaży (jesteśmy tu właściwie sami, co umożliwia wieczorne i nocne kąpiele bez moczenia kostiumów) widać pięknie oświetlony zamek (zabytek bizantyjski), położony na sporym wzniesieniu. Już go obejrzeliśmy. Ze wzniesienia, na którym stoi, roztacza się zapierający dech w piersiach widok. Jest cudownie. Humoru nie psuje nam to, że piaszczysta plaża jest mocno zaśmiecona, głównie petami (w nocy tego nie widać…).  To ślad obecności ludzi. Cóż…

         Naszym głównym greckim celem jest, jak już wspominałam, zmierzenie się z masywem Olimpu (mieszkamy niemal u jego stóp). Wczoraj zrobiliśmy rekonesans –  czyli długą, piękną i dość męczącą wyprawę pieszą z miasteczka Litochoro przez wspaniały wąwóz do schroniska w miejscu zwanym Prionia.

   Szlak został pięknie wytyczony: rozpoczyna się na skraju Litochoro, wiedzie wspinającym się ku górze malowniczym wąwozem. Nie jest najłatwiejszy, choć również nie karkołomnie trudny, ale na tyle trudny, by odczuć satysfakcję! Zamierzamy jeszcze wrócić do Prionii (jest inna droga, którą można przebyć samochodem) i stąd rozpocząć atak na szczyty Olimpu. Ja raczej nie dam rady wejść na Mytikasa (czyli najwyższy szczyt w masywie Olimpu), ale Rysiek się tam najprawdopodobniej wybierze. Ja pewnie poprzestanę na dotarciu do wysoko położonego schroniska – ale to już jest bardzo blisko najwyższego szczytu całego masywu. Pocieszam się tym, że – nawet jeśli będę musiała gdzieś przeczekać – to i tak mam już za sobą przepiękną wycieczkę do Prionii!!

      Na szlaku mijaliśmy się parokrotnie z parą greckich małolatów (czasami to my ich wyprzedzaliśmy, innym razem – oni nas). Raz napotkaliśmy samotnego turystę, który schodził w dół. Poza tym zero ruchu. Coś niebywałego (zwłaszcza, jeśli sobie człowiek przypomni nasze Tatry). Przeszliśmy (wspinając się pod górę) sześciogodzinną trasę (pewnie około 12 km ) w całkiem niezłej formie. Po drodze piliśmy wodę ze świętego źródełka  znajdującego się w pobliżu niezwykłej, położonej wśród skał kapliczki, gdzie czasem nocują turyści; jest tam szopka z pryczą, miejsce specjalnie dla zbłąkanych…(nie ukrywam, że jednym z motywów podróży do Grecji była chęć dotarcia do tego miejsca… Jest taka scena w Magu Johna FowlesaTam właśnie, jak przypuszczam, zatrzymuje się para bohaterów, których podczas wycieczki na Olimp zaskoczyło załamanie pogody). Podziwialiśmy skały i malowniczy strumień, szumiący w dole. Zajrzeliśmy do monastyru świętego Dionizego  (z ikonostasem z drzewa sandałowego). W końcu dotarliśmy do niewielkiego schroniska w Prionii.  Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dół, docierającą pod schronisko drogą dla samochodów (na szczęście bardzo  malowniczą). Przebyliśmy ok. 5 km, a potem złapaliśmy stopa – bardzo miłą parę greckich małolatów. Parka, w wieku naszych dzieci, wypytywała, skąd jesteśmy i czym się zajmujemy. Zafascynowała ich praca Ryśka, który zajmująco opowiadał o swoich zajęciach fizyka-doświadczalnika. Przy pożegnaniu  wymieniliśmy się kontaktami, a małolaty serdecznie nas ucałowały!

          Dziś (wykąpani, wypoczęci i odświeżeni) zwiedzaliśmy  Dion – miasteczko, w którym znajduje się przepięknie położony Park Archeologiczny. Prawdziwe cudo! Wśród starych drzew, bambusów i trzcin (miejsce leży w dolinie i jest dobrze nawilżone, co tutaj jest rzadkością), z piękną nie do opisania panoramą masywu Olimpu w tle, rozciągają się pozostałości starożytnego miasta, które egzystowało sobie od ok. 5 w. p.n.e. do 5 w.n.e., czyli – bagatelka – 1000 lat! Potem zostało zalane błotem i zniknęło. Zaczęto je odkrywać i odkopywać na początku XIX w, który to proces trwa do dziś. Jest to podobno jeden z najważniejszych terenów wykopaliskowych w Grecji. Chyba to prawda, bo naprawdę jest co oglądać. Widzieliśmy (m.in.) ruiny teatru rzymskiego (można sobie nieźle wyobrazić, jak wyglądał, bo widać cały układ), pięknie porośniętego krzaczorami, bluszczami i pachnącą miętą, ruiny świątyni Demeter (z cudną głową tejże), świątynię bogini Izis, świątynię Zeusa i ołtarz ku czci Zeusa (gdzie, jak przeczytaliśmy, Aleksander Macedoński, często bywający w Dionie, składał ofiary przed wyprawą przeciwko Persom), mury miasta, dobrze zachowane ulice, o nawierzchniach z potężnych, płaskich kamieni i poboczach wzmocnionych kolumnami, domy dawnych mieszkańców, mniejsze i duże termy (z zachowanymi mozaikami), toalety (z marmurowymi sedesami – robią wrażenie!). Byliśmy pod ogromnym urokiem tego miejsca. Tu zatrzymał się czas, ale w specyficzny sposób: wciąż widoczne ślady ludzkiego działania zaczęły współistnieć z naturą, tworząc niemożliwą do rozdzielenia całość, zaskakująco spójną, piękną i wzruszającą.  W dodatku trafiła się nam wyjątkowo przyjemna pogoda ­– bardzo ciepło (ale bez morderczego upału), dużo cienia, bo wszędzie – starodrzew, no i wszędzie mnóstwo poustawianych poidełek ze świeżutką wodą. Poza tym w ogóle nie było ludzi (w sumie minęliśmy się może z 20-30 osobami – na bardzo wielkim terenie). Spędziliśmy tam kilka godzin. W końcu wypiliśmy kawę i… zostaliśmy wyproszeni przez pana kierownika, który oświadczył, że już zamykają. Zamknął interes, wsiadł do auta i udał się (zapewne ) na sjestę. Cóż, miał prawo. Była godzina 15.00…

     Po przecudnym epizodzie w Muzeum Archeologicznym postanowiliśmy pojechać znowu do Litochoro i na chwilę wrócić na początek naszego wczorajszego szlaku. Chcieliśmy zrobić parę zdjęć, bo na wycieczkę górską zapomnieliśmy aparatu! Oczywiście byłam z tego powodu trochę zła, ale z drugiej strony brak aparatu sprawił, że można się było w pełni skupić  na kontemplacji przyrody. Ominął nas przymus dokumentowania… Zajrzeliśmy więc na chwilkę na początek szlaku i przemierzyliśmy drogę spacerową nad akweduktem, wiodącą przez malowniczy wąwóz – trochę w typie naszej Kościeliskiej (tylko znacznie głębszy).
W końcu, dość późno, wróciliśmy do naszego białego domku bardzo usatysfakcjonowani wyprawą i przyrządziliśmy sobie smaczne jedzonko, w typie greckim (makaron z sosem: papryka, pomidory, paseczki salami i różne różności). Jutro (najprawdopodobniej) pojedziemy do Tesalii, gdzie obejrzymy tzw. Meteory (czyli monastyry zawieszone na skałach). W niedzielę znów spróbujemy zmierzyć się z masywem Olimpu. Zobaczymy jak nam pójdzie…

      Tymczasem pozdrawiam wieczorową porą (wciąż jest ciepło, choć już musiałam okryć się lekkim szalem). Rysiek tymczasem ulokował się w kuchni, gdzie parzy przywiezioną z Polski herbatę.

Uściski

Hania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.