Wycieczka do Rosji czyli Nie pierieżywaj, dusza moja…

Czerwiec 2016

Skocz do galerii

Motywacje podjęcia podróży do Rosji były różne.
– No bo Zbyszek rzucił taki pomysł, a on ma fajne pomysły.
– Wielki Brat… Warto przypatrzeć mu się z bliska. Choćby trochę.
– Język. Czy jeszcze coś zostało w głowie?
– Dobre towarzystwo. Mocne alkohole. Trzeba dać się nieść nurtowi zdarzeń, póki jeszcze starcza sił. Tym razem w Rosji. Tam alkohol bywa naprawdę mocny.
– Doświadczyć Rosji… Choćby trochę. Warto spróbować…
– Ermitaż i pałace Sankt Petersburga… Obcowanie ze sztuką.
– Pociągające zestawienie: antycypacja i rzeczywistość.
– Przestrzeń. Przyroda. Dzikość. Egzotyka północy. Jak tam jest? Co z tymi białymi nocami?
– Ludzie…
– Jak to się ma do Wilka (Wilczy notes, Wołoka), Sołżenicyna (Archipelag Gułag), Prilepina (Klasztor), Stasiuka (Wschód)?

    Każdy ma jakieś wyobrażenie Rosji. Powiew Wschodu odczuwamy nieustannie. Ballady Okudżawy wciąż jeszcze znamy na pamięć a tęskne rosyjskie romanse wywołują (nie zawsze pożądane) drgnienia duszy.

     Pomysł Zbyszka został przyjęty. Wyprawa do Rosji dziewięcioosobowej grupki Dreptaków (tych najbardziej zdeterminowanych) stała się faktem. Plan? Cztery dni w Petersburgu, do którego docieramy samolotem, zaś dla chętnej podgrupy entuzjastów, jeden dzień w Nowgorodzie (dokąd, jak prawdziwe paniska, jedziemy wynajętym samochodem), dalej podróż pociągiem do Kemu (bagatela – 700 km, czyli całą noc), kilkunastokilometrowy dojazd marszrutką z dworca do portu, dalej niewielkim statkiem przez Morze Białe do Wysp Sołowieckich; tam kolejne trzy dni i powrót do Petersburga, gdzie spędzamy jeszcze półtora dnia, by stamtąd – znów samolotem – powrócić do Warszawy.

No to mamy Rosję…

Pamięć podróży, ulotne wrażenia i inne takie

  Pamięć podróży jest zagadką. Nie jest wcale pewne, że zapamiętuje się rzeczy najważniejsze. Mamy więc pytanie, należące do tych najtrudniejszych: co jest ważne? Czy na pewno (jakby się mogło wydawać) to, co na dłużej zostaje w pamięci? A może równie ważne są nazbyt szybko przemijające chwile, dostarczające różnego rodzaju satysfakcji – powiedzmy – doraźnej? Czy ważne są na przykład przyjemności płynące z bycia w grupie przyjaciół, zachwyt nad pięknem obrazu, radość wywołana smakiem potrawy (także: smakiem i wpływem alkoholu), dotyk porcelany, ulotne, ale w danym momencie silne doznanie szczęścia z tak nieistotnych powodów jak podmuchy wiatru na moście, czy muśnięcia słońca? No i te przyjemności smakowo-zapachowe (najlepsze na świecie, ciepłe, pachnące cynamonem bułeczki z piekarni przy petersburskiej Ławrze)… I jeszcze dźwięk cerkiewnych dzwonów albo melodia grana od ucha na akordeonie przy nowgorodzkim moście przez pana ze złotym zębem (no pewnie! jakżeby inaczej?).

     A może ważne jest doświadczenie odmiany? Wyrwanie z ram codzienności? Możliwość pogłębienia refleksji (czasem sama tylko możliwość cieszy…)? Poznanie (choćby powierzchowne) czegoś Innego?… Odkrycie, że Inne jest naprawdę inne bądź konstatacja, że w zasadzie inność jest tylko złudzeniem? Zresztą…

     Całkiem możliwe, że prawdziwą wagę ma odczuwane przez wielu podróżników (lub po prostu – podróżujących) odmienne przeżywanie czasu. Okazuje się, że czas, gdy się na podróż patrzy z pewnej perspektywy, płynie…wolniej, choć na bieżąco ma się wrażenie pędu. Kilka dni w takiej intensywnej podróży odbiera się jak miesiąc. Mijaliśmy się na Sołowkach, a potem w drodze do Petersburga i jeszcze – na koniec – na lotnisku – z grupą niemieckich emerytów. Takich prawdziwych Matuzalemów – wszyscy dobrze po osiemdziesiątce. Ciągnęli za sobą walizki, nieśli jakieś plecaczki, opierali się na laskach – wszyscy (i wszystkie, bo towarzystwo było mieszane) w wygodnym obuwiu, typu adidas. Co ich zapędziło aż na Sołowki? Wypuścili się tam przez ciekawość? Rosja, w tym egzotyczne Sołowki, były kolejnym krajem na liście, którą ustaliło jakieś biuro podróży, aby ubarwić seniorom tak zwaną jesień życia, stwarzając możliwość uczestnictwa w swoistym safari? Wracali do kraju, z którym łączyły ich jakieś wspomnienia (ludzie u schyłku życia zwykle wspominają młodość)? A może, dzięki innemu doświadczaniu czasu w intensywnej, rosyjskiej podróży, chcieli przedłużyć swoje życie?

Wielki Brat

            Cóż… Wielkość – w sensie dosłownym – jest niewątpliwą cechą Rosji. To żadna niespodzianka. Wszyscy to przewidzieli. Nie ma zawodu. Wita nas wielkie lotnisko (nic wyjątkowego), zaraz potem – nieprawdopodobnie wielkie metro. Jedzie się schodami i jedzie – końca nie widać. Perony – wysokie pod samo niebo, szerokie, niesamowicie długie: idzie się i idzie. Na przejazd metrem z punktu A do punktu B trzeba przeznaczać naprawdę dużo czasu (jako warszawiacy, którzy do niedawna plan metra mogli umieścić na długopisie, mieliśmy z tym poważne problemy: początkowo na przejazd przeznaczaliśmy zbyt mało czasu, w końcu przeznaczyliśmy go za dużo i w rezultacie spędziliśmy na lotnisku parę godzin – raczej bez sensu…). Uderza wielka ozdobność poszczególnych stacji i powiązanie ich architektury i wystroju z tym, co na górze. Na przykład naszą stację Technołogiczeskij Instytut związano (jak nazwa wskazuje) ze znajdującą się na powierzchni wyższą uczelnią, czyniąc ze stacji niemal rodzaj muzeum, poświęconego najwybitniejszym ludziom instytutu. Mają tu swoje tablice pamięci. Z kolei stacja Płoszczad Aleksander Newski – niczym kopuła cerkwi – kapie od złota. Wielkie jego ilości atakują oczy maleńkiego przechodnia, który, chcąc nie chcąc, musi myśleć o tym, jak niezmiernie bogaty i silny jest kraj, posiadający takie złote metro… Niby wiadomo, że to tak ma działać z założenia, ale… Oczywiście gdzieś w zakamarkach mózgu tlą się i inne myśli, na przykład o hipokryzji, czy nieustannej potrzebie manipulowania maluczkimi. Współczesna Rosja odziedziczyła to wszystko i gwałtowne zmienianie zapewne nie miałby sensu, ale – z drugiej strony – nie można się oprzeć wrażeniu (wiem: to te słynne uprzedzenia…), że to wszystko ciągle tam jest jakoś bardzo na miejscu…

      Ulice też są wielkie: szerokie, wielopasmowe (na wąskie malownicze zaułki nikt chyba nie trafił; no może gdzieś nad kanałami; ale to też raczej zauły niż zaułki…) i w dodatku – zwielokrotnione. Mieszkaliśmy przy ulicy Czwartej Krasnoarmiejskiej a tych Krasnoarmiejskich jest kilkanaście! Być może los rzucił nas na teren dawnego wielkiego garnizonu, bo niedaleko naszego domu natrafiliśmy na wielką cerkiew opisaną jako garnizonowa.

      Wielkie są place. Trudno objąć je wzrokiem. Wielka jest ilość różnej szerokości kanałów a co za tym idzie i mostów (ponoć, jak podają przewodniki, 539).

    Wielka jest ilość stateczków turystycznych, oferujących wycieczki po kanałach i Newie. Co krok ktoś ogłasza przez megafon, że zaraz rozpocznie się rejs (wielka jest konkurencja w wielkim dziale gospodarki, jakim jest turystyka). Wielki jest wiatr i wielki chłód, wdzierający się pod kurtki i dostępne na pokładach polarowe kocyki, którymi ofiarnie owijają się spragnieni wiedzy i wrażeń turyści.

   Wielka jest ilość napisów na chodnikach – rabota dla diewoczek oraz wielka ilość imion diewoczek wraz z numerami telefonów… Tani rodzaj reklamy wiadomych usług.

      Wielkie są zbiory wyeksponowane w Ermitażu (według przewodnika – blisko trzy miliony dzieł sztuki i zabytków kultury światowej: malarstwo, grafika, rzeźba, dzieła sztuki stosowanej, a ponadto zbiory archeologiczne). Wielka jest ilość dzieł sztuki zwiezionych z różnych stron Europy do Rosji (co widać gołym okiem), sprowadzonych w różny sposób do kolekcji i zdobiących wielkie przestrzenie Ermitażu. (Dzieła zwiezione do Rosji, niektóre kupione, inne – zrabowane, znalazły się, rzecz jasna, nie tylko w Ermitażu. W Nowgorodzie są, na przykład, oryginalne drzwi z katedry płockiej; we framudze katedry w Płocku, jak się okazuje, tkwi kopia!).          Wielki jest miednyj wsadnik (co wiemy od Mickiewicza, ale i tak ta wielkość dziwi), który ma wielce nadąsaną minę. Może dlatego, że Piotr Wielki (jeździec miedziany) nienawidził koni…Wielka jest ilość mozaik w zrewitalizowanej stosunkowo niedawno Cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego (znajduje się tam obecnie muzeum mozaiki) malowniczo położonej nad Kanałem Gribojedowa i wielka ilość turystów, którzy w osłupieniu fotografują to dziwo. Jest jak sen obdarzonego niezwykłą wyobraźnią dziecka – o baśniowym pałacu olbrzymim, kolorowym, błyszczącym i pełnym niespodzianek, po które chciałoby się sięgnąć ręką, a nie można…

  Wielka jest ilość starych cerkwi i dzwonów w Nowgorodzie.

    Wielka jest rozpierducha (gdy się już ją przyuważy po zejściu z głównego szlaku; nie chadzali nim raczej nasi Niemcy) – jakieś na pół zwalone dachy, obdrapane, pordzewiałe rynny (widoczne na całkiem porządnych domach, tyle że znajdujących się poza ścisłym centrum), krzywe, podziurawione chodniki. Wszystko we wspaniałym nieprawdopodobnie wielkim (niemal pięciomilionowym) Sankt Petersburgu, wizytówce i chlubie Rosji…

  Wielka jest sowietyzacja mieszkańców Wysp Sołowieckich. Niewielu z nich próbuje jakoś zorganizować sobie samodzielne życie. Wolą popijać wódeczkę w zaniedbanych obejściach, opierając się na chwiejnych, jak oni, płotach. Może to zresztą nie wódeczka… Samogon? Z dostawami do sklepów bywa różnie, zwłaszcza zimą, gdy towary przybywają ze stałego lądu wyłącznie drogą powietrzną… Czasem chłopaki jeżdżą na rybałkę, trochę tam popić, pogadać o życiu (jak opisuje to Mariusz Wilk w swoim Wilczym notesie) a nuż, przy okazji, trafi się ryba… Nie za często ktoś tu wpada na pomysł, by zakasać rękawy, ruszyć głową i zrobić coś dla siebie (na przykład – wyrównać drogę), wolą narzekać, że na przykład mnisi nie bardzo chcą im sprzedawać mleko hodowanych przy klasztorze krów i kóz. Nikt oprócz mnichów zwierząt tam nie hoduje; dlaczego? Wyjątkową, kapitalistyczną postawę przyjęła kobieta Mariusza Wilka, która zmonopolizowała na Wyspach punkty z pamiątkami (bardzo zresztą ładnymi i pomysłowymi, wykonywanymi na miejscu z miejscowych produktów; nabyliśmy śliczną grzechotkę z gładkiej kory; to maleńkie dzieło sztuki). Prawdopodobnie kobieta Mariusza Wilka – jak ją określała nasza przewodniczka, Masza – musiała zatrudniać wykonawców (czy też raczej – wykonawczynie) pamiątek. Wielka pomysłowość też się więc zdarza. W tym wypadku była tu chyba jakaś inspiracja z zewnątrz…

     Wielkie są kwiaty krótkiego lata na Sołowkach (pospolite dmuchawce, czyli mniszki lekarskie, rozmiarem przypominają gerbery).

      Wielki jest system wodny stworzony przez pracowitych mnichów-inżynierów na archipelagu, złożonym z sześciu wysp większych i kilkunastu maleńkich. Płynęliśmy po kanałach i jeziorach Wielkiej Sołowieckiej łodziami wiosłowymi, pracując wiosłami i wydając okrzyki zachwytu z powodu wielkiego piękna przyrody i podziwu dla prawdziwie wielkiej myśli technicznej dawnych gospodarzy Wyspy – mnichów.          Wielka jest jasność białych nocy na Sołowkach… Spacery o drugiej – trzeciej nad ranem (było całkiem jasno, choć światło ma wtedy jakby inną barwę niż to dzienne) zawiodły nas w okolice pawilonu, gdzie w czasie II wojny stacjonowała słynna formacja kadetów marynarki wojennej, na nabrzeże, gdzie wysiadali więźniowie (a my zbieraliśmy kamienie, zanurzając ręce w lodowatej, choć to lato, wodzie Morza Białego).

       Wielkie jest przerażenie, gdy się myśli o tym, co się w tym miejscu rozgrywało.[1]

Ludzie

            Podobno z wiekiem dzieje się tak, że w podróżach coraz bardziej interesują nas ludzie. Tak uważa Jarosław Iwaszkiewicz (W miarę jak człowiek dojrzewa (tak się mówi eufemistycznie, zamiast powiedzieć: „w miarę jak się człowiek starzeje”), szuka się w podróżach czego innego (…) przede wszystkim spogląda się na ludzi [2]). Zgadzam się z nim o tyle, że to właśnie ludzi zapamiętuję najbardziej wyraziście. Nawet wtedy, gdy są to spotkania krótkie i przelotne, bo nie mogą być inne we współczesnych ograniczonych w czasie podróżach. Wielość wrażeń dotyczących zabytków i muzeów powoduje zawrót głowy. Sprawia, że obrazy z czasem się zacierają (tak się dzieje w moim przypadku). Najsilniejsza okazuje się pamięć ludzi…

    Ulubionym, jak nam się zdawało, powtarzanym w różnych okolicznościach przez różnych ludzi zdaniem, było wykrzyknienie: Nie pierieżywaj, dusza moja! – czyli coś jak: nie przejmuj się, czy też ­– no problem! Ale niezupełnie… A nawet – zupełnie nie… W okrzyku: Nie pierieżywaj, dusza moja! – mieści się nie tylko proste zapewnienie, że sprawa jest do załatwienia. Jest też uspokojenie – zrobi się! No i jakaś czułość pomieszana z odrobiną pobłażliwości.

    Petersburg. Wchodzimy do naszego apartamentu. W korytarzu, zaraz przy wejściu –stos butów. Za stolikiem siedzi młoda kobieta. Ukryła się za monitorem laptopa. Patrzy na nas bez niechęci, ale i bez jakiegokolwiek zainteresowania.

– Trzeba zdjąć buty. – oświadcza na wstępie. Żadnego powitania. Nic. Chłód. Umykające spojrzenie. Brak odpowiedzi na uśmiech. Brak reakcji. Załatwiamy formalności. Konkretnie. Informacja, które pokoje są nasze. Gdzie łazienki, gdzie kuchnia… Panienka w recepcji wykonuje swoją pracę beznamiętnie (a to przecież duże mieszkanie; jesteśmy w miejscu, które – jak nam się naiwnie wydaje – powinno przypominać dom). Dlaczego tak jest? Nie wiadomo. Brak obycia? Zwykła niewiedza, że można wobec gości zachować się inaczej? Brak kultury osobistej? No ale może to nieśmiałość?… Cóż. Musimy powiedzieć sami sobie: nie pierieżywaj, dusza moja…

    Petersburg. Poranek. Idziemy na kawę, na róg – do cukierenki Busze. Obsługa zwija się jak w ukropie. Gdy młodzi orientują się, że jesteśmy cudzoziemcami, natychmiast przechodzą na angielski (podobnie jest w gruzińskim barku, który odwiedzamy ostatniego dnia naszej podróży). Uśmiechy. Miło. W dodatku pachnie cynamonem…

      Petersburg. Wieczór. W bardzo dobrych humorach (w pokoju Zbyszka i Joasi, w naszym apartamencie ze stosem butów degustowaliśmy różne rodzaje whisky) trafiamy do klubu jazzowego. Zespół gra niemrawo bezpieczny jazzik do kotleta… Coś zamawiamy. Coś jemy. Coś pijemy. Nagle Rysiek wyrywa mnie do tańca. Zaczyna się spontaniczna zabawa. Balujemy na całego. Dreptaki się oczywiście dołączają. Panowie artyści prostują się i grają z większą ochotą. Sponad innych stolików spoglądają na nas uśmiechnięte twarze. Pod koniec niespodziewanej potańcówki kelner, który się nami zajmował, przybiega i dziękuje za wprowadzenie miłej atmosfery. Opowiada, że pochodzi z Białorusi. Traktuje nas trochę jak swoich pobratymców. Odprowadza do drzwi i ściska ręce. Dlatego, że wydaliśmy w lokalu trochę kasy. – mógłby ktoś powiedzieć… Może. No ale na pewno nie byliśmy najzamożniejszymi klientami. W Pitrze jest mnóstwo obcokrajowców ze znacznie bardziej wypchanymi portfelami. On nam rzeczywiście dziękował za miłą atmosferę.

     Nowgorod. Trwa akurat święto miasta. Na promenadzie ciągnącej się od Kremla ku niżej położonej części miasta ustawiono (podobnie jak to bywa u nas) mnóstwo kramów. Można kupić pamiątki: drewniane naczynia, rozmaite łyżki, deski, pojemniki, chusty i chusteczki w barwne kwiaty, wszelkie ludowe rękodzieło. Są też stoiska z produktami spożywczymi. Przy jednym z nich widzimy młodego człowieka, który się odrobinę kiwa – na boki, a czasem do przodu i do tyłu. Uśmiecha się przy tym sympatycznie. Podchodzimy. No i dobrze, bo młodzian oferuje nam bardzo smaczny, orzeźwiający napój o lekko miodowym smaku. Alkoholizowany. Gdy nam objaśnia, co pijemy, trzyma pion, ale język mu się ociupinkę plącze. Ale tylko ociupinkę. Nie jest to ani piwo, ani wino, ani kwas chlebowy (ten jest bez alkoholu). Młodzian jest współwłaścicielem rodzinnego interesu, gdzie produkuje się ten trunek. Nabywamy napój do spróbowania, w jednorazowych kubeczkach. Młodzian się kiwa, bo – czasem – dolewa sobie napoju z gustownej beczułki, z której poprzez gustowny kranik napój wycieka na zewnątrz. Jest dość ciepło. Trzeba się troszkę ochłodzić.

   Nowgorod. Przy wejściu na most siedzi dwóch harmonistów. Grają i śpiewają, co im w duszach gra a gra im radośnie, co się wspaniale komponuje ze słoneczną aurą. W ustach pobłyskują złote zęby. Gdy orientują się, że kręcimy filmik, prostują nieco przygarbione dotąd plecy i przybierają bardziej zawadiacką postawę. Widać, że to artyści. Publiczność ich ożywia a świadomość utrwalenia gry napawa weselem.

     Petersburg. Peron na dworcu. Za chwilę mamy wsiąść do pociągu. Przed nami długa podróż do Kemu. Przy wejściu do naszego wagonu stoi postawna, czarnowłosa konduktorka z wysoko upiętym kokiem. Mierzy nas groźnym spojrzeniem, żądając biletów i dokumentów. Wpuszcza kolejnych dreptaków do wagonu, ale w pewnym momencie coś się zacina… Nie może znaleźć w systemie biletu Ryśka. Mojego też nie. Patrzy na nas podejrzliwie. Takie mamy wrażenie. Kolejni pasażerowie wchodzą. My nie. Tomek zaczyna zaglądać jej przez ramię. Chce coś poradzić. Kobieta odsuwa go nerwowym gestem. Próbujemy się dowiedzieć, o co chodzi. Ja uśmiecham się nerwowo. Konduktorka donośnie zwraca mi uwagę, bym się nie uśmiechała. Czuję się jakbym znów była pierwszoklasistką (ale to nie jest miłe uczucie). Po dłuższych poszukiwaniach wreszcie znajduje, co trzeba. Okazało się, że miała trudności z przetransponowaniem łacińskich liter na rosyjskie bukwy. Pierwsze litery naszych imion (R i H) wprowadziły zamęt w jej głowie. Nie udźwignęła…To znaczy potrzebowała na to więcej czasu, bo miała swoje lata. Była to pani w okolicach sześćdziesiątki… Potem jednak litościwie wskazała naszym palaczkom (Marysi i Grażynie), gdzie mogą sobie pozatruwać organizm (nielegalną, zwyczajową palarnią okazało się przejście między wagonami) a na postojach, zwykle dość długich, miała baczenie, by nie zostały czasem na peronie. No i kompletnie ignorowała mężczyzn. Kontakty we wszystkich sprawach nawiązywała wyłącznie z kobietami, zwracając się do nas dziewuszki – czyli – w sumie – całkiem miło…

     Morze Białe. Płyniemy niewielkim statkiem (nazywają go tiepłochod). Wraz z nami, oprócz wspomnianych Niemców-Matuzalemów, sporo podróżnych, przeważnie Rosjan, ale słychać też inne języki. Wielu pasażerów ma na sobie turystyczne odzienie. Jadą penetrować wyspy. Większość zaopatrzona jest w aparaty fotograficzne oraz lornetki. Płyną, podobnie jak my, zobaczyć legendarne – święte a zarazem złowieszcze Sołowki. Powędrować przez wyspy… Może coś przeżyć? Może się pomodlić? Niektórzy chcą, być może, odwiedzić miejsce pamięci – niewielki, skromny placyk, na którym umieszczono kilka kamieni z tablicami, upamiętniającymi ofiary z czasów łagru. Jest wśród nich również obelisk poświęcony Polakom. Tylko niewielka grupka (jak nam się wydaje) to stali mieszkańcy, wracający z lądu z zakupami a może z odwiedzin u rodziny. Pewien mężczyzna proponuje, że zrobi zdjęcie całej grupie, żeby wszyscy byli razem. Częstujemy go koniakiem. Objaśnia innych: eto Poljaki…Uderzające są twarze naszych towarzyszy. Jakieś takie (jak mówiła moja teściowa) inne: jakby zamyślone, patrzące uważniej…

      Sołowki. Drewniane nabrzeże. Baraki w oddali, kramy z pamiątkami w pobliżu. Wysiadamy. Otacza nas gromadka dzieci. Witają przybyszów i wymachują jakimiś karteczkami. To własnoręcznie wykonane kartki powitalne. Biorę od szczupłej dziewczynki (8 – 9 lat) złożoną kartkę. Na wierzchu widnieje starannie wyrysowana sylwetka klasztoru. Nad nim błękitne niebo ze słońcem, pod nim błękitne morze z rybami. Wewnątrz napis: Dorogije Gosti! My rady widiet was na naszem czudnom ostrowie! My was liubim. (Drodzy goście! Cieszymy się, że możemy was widzieć na naszej pięknej wyspie! Kochamy was.). Szczupła panienka otrzymuje ode mnie jakieś drobne dieńgi. Uśmiecha się zadowolona. Będzie na cukierki (albo gumę do żucia!)

    Sołowki. Zajeżdżamy do naszego domku. To uroczy, nowiutki pensjonat w stylu fińskim, urządzony prosto i gustownie. Jest tu wszystko, co trzeba. Jest też ładnie – niebiesko i biało. Panienka w recepcji uśmiecha się promiennie. Robi wszystko, by nas ciepło przyjąć. Tak samo jest z dwoma kelnereczkami, które zwijają się podczas posiłków tak, że bywa to aż krępujące. Półmiski z podawanymi na różne sposoby rybami, kartofelkami i wszelkimi możliwymi wariacjami na temat klusek i pierogów (mięsa nie ma wcale, wędlin też brak) bezszelestnie lądują na stołach. Pytają, jak nam minął dzień i co zamierzamy. Jakie wrażenia? Uśmiechają się uroczo. Objaśniają. Starają się być pomocne. Widać, że ktoś popracował nad tym, by przeszkolić personel zatrudniony przy obsłudze turystów (wszak zostawiamy tutaj całkiem niezłą, jak na tutejsze stosunki, kasę). Dziewczyny pracują tu latem. Jesienią znikają. To studentki z lądu.

    Sołowki. Trasa klasztorna. Przewodniczka to prześliczna dziewczyna, jak się okazuje – studentka z Rostowa. Tutaj pracuje podczas wakacji letnich. Mówi trzema językami (po rosyjsku, angielsku i niemiecku). Jest idealnie wystylizowana – na głowie obowiązkowy płatoczek (czyli – chusteczka), w uszach – długie, delikatne (a przy tym dyskretne) kolczyki. Oczywiście – długa spódnica. Zgrabną figurkę okrywa polarowa kurteczka o prostym, stosownym kroju, ładnie zestawiona kolorystycznie z popielatą spódnicą w nikłą kratkę… Od czasu do czasu dziewczę zsuwa chusteczkę, ukazując lśniące włosy, ale, gdy wchodzimy do kolejnych pomieszczeń cerkiewnych, wystudiowanym ruchem nakłada ją z powrotem. Dyskretny makijaż. Na lekko wystających kościach policzkowych połyskuje puder z drobinkami złota… Ma dużą wiedzę. Jest komunikatywna. Odpowiada na pytania z przyjemnością. Jest pewna siebie a przy tym bardzo miła. Profesjonalistka!

      Sołowki. Trasa przyrodnicza. Nasza przewodniczka – Masza to tymczasowa mieszkanka Sołowek. Wylądowała tu po studiach. Nie bardzo chce wyjawić, czy wybrała to miejsce sama, czy też została tu skierowana. Próbujemy dowiedzieć się, jak się tu żyje. Dziewczyna wyraźnie nie chce (nie może?…) narzekać, ale pomiędzy wierszami wymyka się jej, że tu wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i że tęskni za lądem… Zimy są ciężkie, ciemne i długie, człowiek jest odcięty od świata przez wiele miesięcy. Nie ma tu przyjaciół. Zostali poza wyspami. Masza jest z wykształcenia romanistką. Biegle mówi po francusku. Z nami rozmawia po rosyjsku. Jest śliczna. Ubrana sportowo: zgrabne bojóweczki, biały polar, sportowe buty dobrej firmy. Żadnych płatoczków. No i ma precyzyjnie polakierowane, wypielęgnowane paznokcie. Lakier pasuje do trasy przyrodniczej. Jest zielony… Masza pobędzie na Sołowkach jeszcze jakiś czas. Może nawet parę lat. A potem? Nie jest pewna… Coś się pewnie znajdzie. Jeszcze nie wie.

   Sołowki. Trasa łagrowa. Tym razem nasza przewodniczka to, na oko, czterdziestolatka. Niezbyt wysoka, pulchna, sympatyczna. Ujmujący uśmiech. Mówi w trzech językach (po rosyjsku, angielsku i niemiecku). Jest z wykształcenia historykiem. Wyszła za mąż i osiadła na Wielkiej Sołowieckiej. Mieszka tu już kilkanaście lat wraz z mężem i dziećmi. Jest bardzo zaangażowana w to, co robi. To widać. Traktuje swoją pracę jak misję. Cieszy się z naszego zainteresowania i pytań, które zadajemy. Zna powieść Prilepina Klasztor. Ubrana skromnie, po tutejszemu – jakaś szarawa spódniczyna i takiż płaszcz. Gdy nas oprowadza, ma na głowie płatoczek. Potem, kiedy prosimy ją o wspólne zdjęcie, pyta, czy zdjąć płatoczek. Protestujemy, co okazuje się małą niezręcznością, bo płatoczek to gadżet zawodowy, a pani – bardzo po kobiecemu – chyba chciała się z nami sfotografować prywatnie i pokazać nam wreszcie burzę wspaniałych loków ukrytych pod służbową chusteczką… Zaraz po fotce zdarła ją energicznie z głowy, upchnęła w kieszeni płaszcza i pożegnała się z nami bardzo miło. Prywatnie. Parę minut później wpadliśmy jeszcze na siebie w jednym z nielicznych tutaj sklepów urządzonym, podobnie jak kawiarenka i stołówka, w połagrowym baraku… Pani uśmiechnęła się do nas jak do starych znajomych. Kupowaliśmy alkohol. Tak jak wielu tutejszych. Na głównej ulicy (o ile udeptaną i wyjeżdżoną gruntową drogę z wyrwami można nazwać ulicą) widać sporo osobników w za ciasnych butach (tak się u mnie w domu określało ludzi, którzy nadużyli alkoholu). Snują się. Trochę gdzieś przysiądą, na przykład na brzegu Świętego Jeziora… Popatrzą wokół obojętnym wzrokiem. Podumają. Pójdą dalej.

    Sołowki. Wypożyczalnia rowerów. Dziewczyna tam pracująca (współwłaścicielka?) mierzy mnie krótkim, kompetentnym spojrzeniem, widzi moją obawę (nie pierieżywajtie!) i dobiera rower – cudo. Wsiadam i jadę – po kamieniach, kocich łbach, korzeniach, wykrotach i kałużach. I nic się nie boję. Daję radę! Tak to jest mieć do czynienia z profesjonalistami. Jednak wycofujemy się z pierwotnych planów. Chcieliśmy z Ryśkiem wybrać się na sąsiednią Wyspę Anzerską (drugą co do wielkości po Wielkiej Sołowieckiej), ale – mimo świetnych rowerów – trasa okazuje się zbyt trudna. Zdołalibyśmy ją pokonać, tego jesteśmy pewni, ale potrzebowalibyśmy więcej czasu. Tymczasem za parę godzin musimy być na naszym tiepłochodzie, który na nas nie będzie czekać. Na początku drogi na sąsiednią wyspę spotykamy dwóch świetnie wyposażonych turystycznie młodych ludzi, przyodzianych w profesjonalne stroje sportowe, takie co to chronią przed błotem i komarami. Pozdrawiają nas i dopytują, czy znamy trasę. Są tu po raz pierwszy i – wygląda na to, że by się chętnie podczepili (może wyglądamy na globtroterów?…). Mijamy się z nimi dwukrotnie, ale po jakimś czasie orientujemy się, że trzeba się wycofać (widzimy potem przez okno naszych niedoszłych współtowarzyszy wycieczki, gdy wracają ubłoceni od stóp do głów; my już znosiliśmy bagaże do marszrutki; decyzja o wycofaniu się była więc słuszna!). Wybieramy się za to do Ogrodu Botanicznego. Przed wejściem budka strażnicza, a w niej krzepki i rosły strażnik, o szczerej, szerokiej twarzy. Rysiek zetknął się z nim już wcześniej (po paru dniach na wyspie wielu tutejszych zna się już z widzenia) w banku. Punkt bankowy, bo trudno to nazwać bankiem, działał albo nie w zależności od tego, czy akurat była gotówka. Najpierw przyjmowano tych, co wpłacają, by mieć dla tych, co wypłacają… W pewnym momencie wszedł nasz (co się później okazało) strażnik Ogrodu Botanicznego, uśmiechnął się szeroko do zebranych, czekających w kolejce w pewnym napięciu i oświadczył wesoło, że teraz trzeba się ustawić według wzrostu i że on będzie pierwszy, bo jest najwyższy. Taki żartowniś. Sympatyczny typek.

       Sołowki. Klasztor. Wchodzimy do cerkwi. Odbudowana po pożarze. Reaktywowana jako cerkiew w 1990 roku. Złota. Lśniąca. Nowa. Trwa bohosłużenije. Jest tu teraz chyba cała wyspa. Kobiety w długich spódnicach i chustach. Turystki (w tym nasze wiekowe Niemki) też zakładają spódnice. Można je wyjąć ze skrzynek ustawionych przy drzwiach i opasać się nimi, okrywając cywilne ubranie. Kilku mnichów, w tym zwłaszcza jeden – stary i przygarbiony – krąży pośród tłumu wiernych i tych – ciekawych, groźnie spoglądając i wskazując kobietom jakieś nieprzystojnie wystające części garderoby. Spódnice trzeba obciągać, żeby, broń Boże, nie wystawały spod nich nogawki jeansów. Mnich wygląda na takiego, z którym nie ma żartów…

    Sołowki. Przejazd marszrutką spod naszego pensjonatu do portu. Kierowca z papierosem w zębach pomaga nam się ulokować w ciasnawym pojeździe. Widać, że humor mu dopisuje (mamy nadzieję, że nie wypił zbyt wiele). Ruszamy. Kierowca włącza skoczną muzyczkę. Samochód podskakuje na licznych wybojach głównej drogi w rytmie rosyjskiego disco.

    Port w Kemie. Czekamy na marszrutkę, którą dojedziemy do odległego o kilkanaście kilometrów dworca. Piękna pogoda. Zaczepia nas jakiś rozchełstany, rosły facet (lat 60 z lekkim plusem), dość przystojny (typ Hemingwayowski), z uwieszoną u boku, fajnie ubraną panią (na oko 50+ ). Pokrzykuje do nas po niemiecku, najwyraźniej biorąc nas za Niemców. Jest zawiany. Pociąga z butelczyny a towarzyszce, która patrzy na niego z rozanielonym wyrazem twarzy, polewa do jakiejś szklaneczki. Siedzą na przydrożnym kamieniu. Typek, kiedy dowiaduje się, że jesteśmy Polakami, przechodzi na rosyjski, ale wrzuca różne słowa polskie. No i chwali się, że jego dziewczyna to prawdziwa Niemka zachodnia a nie żaden DDR! Gdy dowiaduje się, że jedziemy do Petersburga, niby dowcipkując (ale, kto go tam wie), wykrzykuje: Do jakiego Petersburga?! Do Leningradu! Do Leningradu! Widać, że facet nie jest z tych ubogich. Wygląda na to, że stylizuje się na starego komunistę i prawdziwą rosyjską duszę. Chce przyjaźnić się z całym światem. Zagaduje Ryśka i Tomka (który, jak to Tomek, wdaje się z nim w konwersację). Prawdziwa zachodnia Niemka patrzy nań maślanym wzrokiem i uśmiecha się z czułością. Nie wiadomo, kim jest ten facet. Można się domyślać, że to jakiś wilk morski na zasłużonej i prawdopodobnie raczej dość wysokiej emeryturze…

       Peron na dworcu w Kemie. Wracamy do Pitra. Przed nami znowu długa droga pociągiem. Siedzimy na peronie, wystawiając twarze do słońca i układając w plecakach i torbach rozmaite drobiazgi. W sklepie naprzeciw dworca robimy ostatnie zakupy – pastę kawiorową (gatunek pośledniejszy, ale i tak bardzo nam smakuje) i, śmiesznie tani, koniak. Żeby dojść do sklepu, trzeba się przeprawić przez ulicę z wyrwami i dziurami, co najmniej takimi, jakie zapamiętaliśmy z naszej słynnej wyprawy na huculszczyznę. Tymczasem wjeżdża pociąg w stronę Murmańska (ten, którym przybyliśmy do Kemu przed kilkoma dniami). Wysiadają z niego pasażerowie, niektórzy z bagażami, bo to tu jest cel ich podróży, inni – często w dresach, służących pewnie również do spania – po to, by zapalić papierosa, pójść na kawę do barku lub po prostu przejść się trochę, zaczerpnąć powietrza i rozprostować kości. Atmosfera pikniku. Konduktorki obserwują pasażerów, których traktują jak swoich podopiecznych. Zachowują czujność! Z daleka dobiega muzyka. To harmonista. Kogoś mu trzeba?… Znamy go już. Grał również wtedy, gdy jechaliśmy w tamtą stronę. Przechadza się wzdłuż pociągu niespiesznie, z godnością. Pozdrawia czujne konduktorki jak stare znajome i bardzo ładnie gra trochę rzewną, a trochę wesołą (czyli bardzo rosyjską) melodię… Taką ma robotę.

   Petersburg. Część dreptaków wraca na Czwartą Krasnoarmiejską, do znanej już kwatery ze stosem butów. Natomiast my oraz Joasia i Zbyszek musimy zmienić lokal (na Krasnoarmiejskiej już nie było miejsc dla tak licznej grupy). Czekamy w umówionym miejscu na odbiór kluczy, ale panienka, która miała nas wprowadzić do mieszkania, się nie zgłasza. Wreszcie po paru telefonach przychodzi (zupełnie jakbyśmy byli we Włoszech, a tam, jak wiadomo, czas płynie inaczej). W mieszkaniu oświadcza, że jako cudzoziemcy mamy wnieść dodatkową opłatę. Oczywiście okazuje się, że przedsiębiorcza osóbka próbowała nas oszukać. Tak więc trafiła nam się drobna cwaniaczka. Suma, którą usiłowała od nas wyciągnąć nie była ogromna, ale zasmucało i denerwowało małe, brzydkie kanciarstwo. Zbyszka ta sprawa kosztowała sporo nerwów. Bardzo się przejął. Słusznie uznał, że dziewczynie należy się nauczka.

Tak więc w ciągu niespełna dziewięciu dni naszej rosyjskiej podróży można było dokonać całkiem wielu obserwacji. Ludzie to zawsze wspaniały temat.

Sołowki są fajne?…

– Sołowki są fajne! – oświadczył Zbycho (znany prowokator). No i się zaczęło. – Jak można nazwać fajnym miejsce, w którym utworzono eksperymentalne piekło?! Jak można tak nazwać miejsce, w którym alkohol kupuje się w dawnym obozowym baraku a na piwko i kawkę chodzi się do kawiarni w innym baraku! – No tak. Ale… Przecież podobnie jest w wielu miejscach. Na przykład u nas, w Warszawie też chodzi się po miejscach dosłownie przesiąkniętych krwią. Na dawnym terenie getta też są kawiarnie. Modne kawiarnie! Przez Służew nad Dolinką przejeżdża się rowerem i nie pamięta o tym, że pod ziemią były (a może ciągle są) anonimowe szczątki rozstrzelanych. A Stare Miasto? A mój Wrocław – Festung Breslau? (pamiętam z dzieciństwa morze gruzów) Przykłady można by, niestety, mnożyć.

         (Na Sołowkach) charakter ludzkiej egzystencji zawsze pozostawał w ścisłym związku z ideologią – albo najwznioślejszą, skierowaną ku Bogu, albo bluźnierczą, szydzącą z Jego przykazań. Sołówki mają bowiem dwa symbole – monaster i łagry.[3] pisze w swym arcyciekawym szkicu (erudycyjnym, ale i opartym na własnym doświadczeniu tego miejsca) Anna Milewska-Młynik i trzeba się z nią zgodzić. Różnica pomiędzy Sołowkami a innymi miejscami, gdzie rozgrywały się tragiczne i potworne wydarzenia, polega między innymi na tym, że tu ideologicznie naznaczone ślady przeszłości wciąż żyją. Jednak na terenie klasztoru widocznego zarówno z morza, jak i ze wszystkich możliwych stron (jak przystoi na najważniejszy symbol Wysp) brak właściwie łagrowych śladów. Nic dziwnego – niemal wszystko tu spalono. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych klasztor odbudowywano po pożarze. Drugie życie dostały cerkwie[4], przemienione za czasów powstałego w latach dwudziestych XX wieku SŁON-u (Sołowieckij Łagier Osobowo Naznaczenia) na jedno z łagrowych więzień.[5] Teraz mieszkańcy, pątnicy z lądu oraz – tacy jak my – turyści mogą uczestniczyć w bohosłużeniju lub je po prostu obserwować. Zostały natomiast na terenie kompleksu klasztornego ślady dawnego więzienia. Istniało 400 lat. Ponoć więziono w nim ok. 300 (czyli – w porównaniu z liczbą więźniów łagrowych – niewielu) skazańców.[6] Wciąż można oglądać przerażające, ciemne, wąskie cele – oczywiście z kamienia, gdzie, za cara, trzymano osadzonych. Na jednym z dziedzińców umieszczono popiersie Piotra Kałnyszewskiego, ostatniego koszowego atamana Siczy Zaporoskiej, który dożył 113 lat (ur. 1690 – zm. 1803). Zmarł na Wielkiej Sołowieckiej po odbyciu wyroku (skazany na 28 lat, ułaskawiony po 25 latach). Przez ostatnie dwa lata swego życia żył tam jako człowiek wolny. Podarował swój majątek klasztorowi. Cóż miał robić? Nie miał do kogo ani do czego wracać. Klasztor stał się jego miejscem na ziemi. Zapisując majątek, zapewnił sobie coś w rodzaju wdzięcznej pamięci… Jest kilka tablic upamiętniających nazwiska więźniów zamykanych w klasztornych celach. Wśród nich (jakżeby inaczej) polskie nazwiska[7]. Z czasów SłON-u pozostało na wyspach stosunkowo niewiele: w jednym baraku urządzono izbę pamięci. Z konieczności niezbyt wielką, bo i barak – nieduży. Na wzniesieniu został dawny barak kobiecy. Są tam teraz mieszkania. Chętnym proponuje się wyprawę na Sikierkę, gdzie więźniów wysyłano za karę. Tam okrucieństwa sięgały zenitu. Nie pojechaliśmy. To, co piszą Prilepin i Sołżenicyn wystarcza. Są jeszcze miejsca pracy uczonych, których tu zesłano. Podczas wieczornego spaceru, opędzając się od komarów (na szczęście, z powodu wiatru, było ich mniej niż się spodziewaliśmy) zaszliśmy pod dom jednego z najwybitniejszych intelektualistów rosyjskich – matematyka, fizyka, przyrodnika, poety i teologa Pawła Floreńskiego, uważanego często za rosyjskiego Leonarda da Vinci. Urodzony w rodzinie ateistycznej, z wykształcenia fizyk i matematyk, pracował nad tym, by połączyć naukę kościoła z tym, co mówi nauka. Jednym z najważniejszych zadań, jakie stawiał przed sobą, było opracowanie światopoglądu integralnego, a przynajmniej wytyczenie drogi ku jego powstaniu w przyszłości: „Moje badania matematyczne i fizyczne doprowadziły mnie do uznania formalnych możliwości opracowania ogólnoludzkiego światopoglądu religijnego…. Przekonałem się, pod względem filozoficznym i historycznym, że można mówić nie o religiach, ale o religii, i że jest ona stałą cechą ludzkości, chociaż przybiera nieskończone formy”.[8] Mimo wielu zasług dla nauki, w tym również takich, które znajdowały natychmiastowe zastosowanie (opracował metodę pozyskiwania jodu z wodorostów morskich) został w końcu rozstrzelany.[9]

      To, że na Wyspach jakoś inaczej, mocniej odczuwa się trudną, pogmatwaną, wreszcie – przerażającą historię tego miejsca, wynika nie tylko z podwójnego piętna ideologicznego, ale też z fizycznego oddzielenia archipelagu od reszty świata. Tylko przez parę miesięcy (od maja do września) można tu dopłynąć drogą wodną. Potem pozostaje jedynie uciążliwa droga powietrzna. Owo oddzielenie wciąż jest czymś żywym, czymś, co wpływa na psychikę i stan emocjonalny ludzi. Nieśmiało wspominała o tym na przykład nasza przewodniczka, która czuje się samotna. Skazana na niewielkie środowisko stałych mieszkańców jest rzeczywiście na swój sposób skazana. Tęskni za rodziną i przyjaciółmi z lądu

      Mieliśmy sporo szczęścia. Trafiliśmy na piękną pogodę. Temperatura około 20 stopni, w nocy nieco, ale niewiele, chłodniej (co się ponoć rzadko zdarza), przyjemny wiatr, który przepędzał komary… Wielka Sołowiecka przywitała nas (i pożegnała) słońcem – tym jasno (biało!) świecącym w dzień i widocznym także w nocy. Odpływaliśmy do portu w Kemie, na ląd, patrząc z niejakim smutkiem na zwolna niknący monastyr, mijając kolejne maleńkie wysepki Archipelagu Gułag. Odpływaliśmy bogatsi o różne (każdy trochę inne) obserwacje, doznania, emocje, myśli i informacje, powoli osiadające w zakamarkach pamięci z szansą przekształcenia się w wiedzę, która kiedyś – kiedy?… – zaowocuje, być może, mądrością.

    Chociaż, jak wciąż czuję, trudno przystać na to, że Sołowki są fajne, to położone 150 kilometrów od kręgu polarnego, owiane legendą i tajemnicą Wyspy Sołowieckie pozostaną w pamięci jako miejsce przepełnione słońcem.

[1] W wyniku ciężkiej pracy, głodu, bicia i maltretowania przez nadzorców, umieszczania w karcerach zginęła większość katorżników Sołowek. Według informacji przewodników liczba ofiar na Wyspach Sołowieckich szacowana jest na ok. 20 tys. Cyt. za: http://nadbuhom.pl/art_1283.html

[2] J. Iwaszkiewicz, Rachunki włóczęgi. Felietony i szkice podróżnicze. „ Fundacja Zeszyty Literackie” Warszawa 2016., s. 70

[3] zesłaniec.pl/33/Milewska-Mlynik.pdf

[4] Po zdobyciu władzy przez bolszewików klasztor był w 1920 r. zlikwidowany. W 1990 r. został oddany wiernym. Zob. http://nadbuhom.pl/art_1283.html

[5] Według danych z 20 września (1920) przebywało w nim 3049 osób. Największa ilość więźniów przebywała na Sołówkach w 1931 roku osiągając liczbę 71800 osób. ( Łagry. Przewodnik encyklopedyczny. Red. N. Nikitin i A. Rogiński. Warszawa 1998, s. 464; cytuję za: Anna Milewska-Młynik, Sołówki. jw.).

[6] http://facet.interia.pl/historia/news-nieludzkie-solowki,nId,593067

[7] http://nadbuhom.pl/art_1283.html

[8] http://naszeblogi.pl/38224-o-kilku-wybitnych-intelektualistach-xx-i-xxi-wieku

[9] jw

Jedna odpowiedź do “Wycieczka do Rosji czyli Nie pierieżywaj, dusza moja…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.