A PAMIĘTACIE, jak była flauta na Śniardwach i Grzegorz podał  szampana?

             Tego roku trafiły się w przyrodzie niespotykane upały. Męczące w dużych miastach, na Mazurach nie są zjawiskiem całkowicie niepożądanym. Mają wiele zalet – przede wszystkim woda jest ciepła, można się kąpać do woli i o dowolnej porze doby. Nawet Zbycho, który bardzo nie lubi kąpieli w zimnej, ani nawet w wodzie chłodnej, taplał się wtedy z radością bez użycia swojej pianki – stroju płetwonurków i niektórych żeglarzy-zmarzluchów.

     Oczywiście korzystano z możliwości kąpielowych, ile się tylko dało. Odbywały się pływania poranne, śróddzienne i nocne. W kostiumach i bez. Skakano do wody na wyprzódki. Wymyślano konkursy skoków figurowych – przed oddaniem skoku autor miał obowiązek podać jego tytuł. Do historii przeszedł skok Witka (siostrzeńca Zbycha) na kota. Witek wygiął się w pałąk – jak kot – i skoczył do jeziora na cztery łapy. Wiele osób wykazało wtedy sporo inwencji. Skakano nawet z rekwizytami. No tak – i skoki do wody, i pływanie wpław, i pławienie się w cieplutkiej wodzie to spore przyjemności, jednak czasami chciałoby się też choć trochę pożeglować. Tego roku były upały, ale nie było wiatru…

       Po wykonaniu wszystkich skoków i wypływaniu się do utraty tchu siedzieliśmy na jachtach w mokrych koszulach, które już po małej chwili były suche jak pieprz. Oglądaliśmy ryby smętnie pływające do góry brzuchem w zbyt gorącej wodzie. Obserwowaliśmy niebo z nadzieją, że może kiedyś pojawi się na nim choćby jedna, malutka chmurka, spod której powieje (niechby odrobinę!) jakiś zefirek. Może się wreszcie ruszymy? Nic. Niebo obrzydliwie błękitne. Powietrze bez ruchu. Skwara. Skwierczymy na lądzie, skwierczymy na jeziorze. Rano, na pagajach, bobrujemy wzdłuż brzegu i szukamy zacienionego miejsca, gdzie można by zjeść jakoś śniadanie, zanim masło kompletnie się rozpuści…        Właśnie tego roku, w kolejny upalny dzień bez wiatru, stanęliśmy na Śniardwach, łudząc się, że na tak dużym akwenie może się w końcu choć trochę rozwieje, no i może do wieczora uda nam się jakoś dopłynąć choćby do wysp. Stoimy. Żagle wiszą. Powietrze wibruje. Patrzymy w niebo. Żagle wiszą nadal. Jakiś samotny motyl odpoczywa w cieniu suszącego się ręcznika. Żagle wiszą. To się nazywa flauta. Wtedy – co? Żagle wiszą i stoimy.

             W pewnym momencie Grzegorz i Grażyna dają jakieś tajemnicze znaki ze swojego jachtu. Wyciągamy ociężale pagaje (bo żagle, jak wiadomo, wiszą) i zbliżamy się do ich łódki. Stajemy burta w burtę. Grzegorz z tajemniczą miną wydobywa tryumfalnie spod pokładu butelkę szampana. Ot, tak sobie. Może dlatego, ze żagle wiszą? Powietrze jest gorące. Woda w jeziorze, sprawdziliśmy to przed chwilą (żadnej zmiany) – bardzo ciepła. Szampan – też… Sączymy powolutku pysznego, ciepłego szampana na środku Śniardw. Flauta. Stoimy. Sączymy. Żagle wiszą.

 

 

Jedna odpowiedź do “A PAMIĘTACIE, jak była flauta na Śniardwach i Grzegorz podał  szampana?”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.