Migawki sycylijskie czyli lubimy greckie domki

                                                                                                                      Wrzesień 2014

Skocz do galerii

Dlaczego Sycylia? 

A dlaczego nie… Powodów może być wiele.

            Bo to wyspa. Wokół niej, jak to bywa z wyspami, rozciąga się morze. Nie jest takie znowu niezmierzone, bo na owej wyspie czuje się powiew bliskiej Afryki. Gorący, niespokojny… Lampy spadają ze ścian, drzwi trzaskają i tłuką się szklanki. Załomotało. Zawirowało. Czarny Ląd wpadł do nas w odwiedziny.

        Bo pięknie brzmi słowo SY-CY-LIA, SI-CZI-LIA… Sam dźwięk jest już zaproszeniem: przybądź tu i wsłuchaj się w moją muzykę!

       No i przybyliśmy. Nasza nieformalna grupa, zwana niekiedy grupą Deptaków, trafiła na Sycylię już po raz drugi (miałam w tej decyzji  niemały udział…).

 

Dźwięki Sycylii

… a w Castellacia łowią sardynki, /a w Trapani sardele, /tuńczyki łapią w Carrarze, /a w Porticelli flądry…

(piosenka rybaka Capretta, który próbował uczyć Jarosława Iwaszkiewicza po sycylijsku – podobno z marnym skutkiem…)

         Śpiewa morze – cicho, cichuteńko… Nawet, gdy zdarzy się nieco większa fala, morza prawie nie słychać. Jest taka piękna, adresowana do dzieci książka Morze ciche (Jarena van Haele), gdzie pogrążony w świecie ciszy, głuchy chłopiec wsłuchuje się swoim wewnętrznym uchem w cichość morza; ta cichość morza wydaje się na Sycylii uderzająca. Jest to paradoks, ale paradoksy bywają często bardzo ciekawe.

       Morze jest zatem ciche. Za to wiatr huczy. Słychać go w prześwitach nadkruszonych żółtych murów. Gitara łka jak zwykle, choć niezbyt często. Jest wszakże wśród nas gitarzysta… Czasem ćwiczy, czasem coś dla nas gra. Za to gwar rozmów, na ogół przyjazne pokrzykiwania, chichoty – to ciche, to znów gromkie i plusk ciał taplających się w basenie wypełniają przeznaczoną dla turystów przestrzeń starego, ponoć dziewiętnastowiecznego domu, zgrabnie przerobionego na rezydencję do podejmowania gości. Często są to goście z chłodnej Północy, która od wieków tęskni za słonecznym Południem.

        Koty pomiaukują dyskretnie. Są to miauknięcia wdzięczności dla naszej koleżanki, która zakrada się bezszelestnie i podkarmia je własnymi kabanosami. Zdarzają się też resztki krewetek (po krewetkowym wieczorze, kiedy to Francesco,  przystojny gospodarz,  zaserwował nam świeżo schwytane krewetki przyrządzone na dwa sposoby). Koty łaskawie  tolerują  dobroć naszej koleżanki, ale wolą utrzymywać bezpieczny dystans. Są raczej milczące. Odchodzą cicho, z dumnie podniesionymi ogonami. Znikają gdzieś na murze, okalającym przydomowy gaj oliwny.

     W nocy słychać natomiast odgłosy psich watah. Niektóre dźwięki przyprawiają o dreszcz grozy – skowyt bólu, pragnienia, głodu, tęsknoty. W tych głosach jest cała opowieść o złym losie psim, o psiej doli, o żalu, że takie to życie nieskończenie  pieskie. Bezpańskie psy w dzień milczą. Szczekają tylko te, które są w pracy. One muszą powiadomić, że jakiś wciąż niesyty wrażeń turysta (jest to z reguły mój mąż…) pomyka rowerem w kierunku sennego miasteczka, gdy normalny Sycylijczyk w tym czasie leży sobie, zwykle w pozycji horyzontalnej, i odpoczywa. W końcu to czas sjesty, która się wszystkim należy. Pracującemu psu też. Jemu też się nie chce szczekać. Wolałby leżeć w cieniu. Szczeka więc na odczepnego. Bezpańskie psy natomiast patrzą na mijającego je człowieka w kompletnej ciszy. Nie spodziewają się niczego. Nie proszą o nic. Gdy się coś przytrafi, w ich smutnych oczach widać oznaki lęku. Tylko w nocy wypłakują swe psie oczy i wyją, wyją, wyją.

            Dźwiękiem powszednim, tak powszednim, że aż w końcu niesłyszalnym, jest uporczywe cykanie cykad. Na początku zwraca się na nie uwagę. W rozmaity sposób. Wykrzyknikami ( O, cykady! Ale hałasują!). Zadziwieniem ( Ależ cykają! Jak długo można? No, muszę wam powiedzieć, że to niesamowite, po prostu niesamowite….). Rozmarzeniem ( Cykady, cykady… Ech, cykady…)

            Cykady są wszędzie, choć rzadko je można zobaczyć. Kryją się gdzieś w przydomowym gaju oliwnym, tkwią w rozpadlinach skalnych w kamieniołomach (byliśmy tam małą grupką na malowniczej wycieczce). Słyszy się je wzdłuż drogi kilkakrotnie przemierzonej przez niektórych z nas na piechotę (o różnych porach doby i w różnej temperaturze). Droga pomiędzy Mazara del Vallo a rezydencją Francesco (przez dwa tygodnie była również naszą rezydencją) zmienia się z miejskiej, sennej (zwłaszcza w ciągu dnia) ulicy w podmiejską drogę. Cykanie cykad nasila się zwłaszcza za tunelem, na górce, gdzie leżą śmieci, rośnie zakurzony rozmaryn i kłujące osty…

                Nad ranem za oknem szaleje śmieciara. Opróżnia pojemniki z wielkim hukiem i łomotem. Dzieje się to o 6.30. No i dobrze. W gardzieli śmieciary znikają (między innymi) butelki po winie, które leje się u nas strumieniami. To spore ilości szkła. Frrrrru. Łubudu! Pojemniki wracają na ziemię. Łup! Znowu jest czysto i porządnie. Jak to na Sycylii…

             Śpiew Sycylii… To nie tylko zaklinanie tarantuli – motoryczne i melodyjne (jak na płycie L`Arpeggiaty ) i nabożne śpiewy wieśniaków na ludową nutę… W czasie naszych wycieczek daje się niekiedy usłyszeć śpiew sprzedawców frutti e verdura. Jedzie taki sprzedawca małym samochodzikiem, bo większy w wąskiej uliczce się nie zmieści, i krzyczy: pomodooori! insalaaate! verduuura! Słyszeliśmy takie śpiewy w czasie poprzedniego pobytu na Sycylii a i teraz też się  zdarzyło podczas wycieczki do Cefalứ, miasteczka położonego na urwisku (widoczek Cefalứ można zobaczyć we wszystkich folderach)…  Taki sprzedawca musi się nieźle natrudzić, by przepchnąć się ze swoim towarem pod górkę. Musi mieć też sporo pary w płucach, by wyśpiewać swoją ofertę handlową. No, ale – na szczęście – Włosi lubią śpiewać i robią to naprawdę nieźle. Ech…

             Poranne postukiwania. Ktoś nastawia kawę – brzdęk (to mój kolega małżonek, który stara się poruszać jak najciszej). W  końcu wszyscy się zbierają przy stole.

–  Colaziooooooneeeee!!!! – woła Wacka, Adam lub Zyta, lub jeszcze ktoś. Ciągle tak samo rozbawia nas to  colazione. Oznacza śniadanie… Jak  można tak wszystko pomieszać? Jednak przystępujemy  do spożywania colazione, czyli śniadania. Okazuje się, że colazione, mimo nazwy, pachnie śniadaniem. Pycha!

Zapachy Sycylii

                 Przed śniadaniem i w czasie śniadania pachnie kawą. Jest obecna na stole w najrozmaitszej postaci. Niektórzy piją tylko rozpuszczalną, inni – taką z kawiarki, z mleczkiem lub bez, z cukrem lub gorzką. Zapach kawy unosi się w kuchni i na tarasie od samego rana. To sygnał, że pora wstać; oczywiście, jak tego się domaga Grażyna, bez żadnego pośpiechu. Spokojnie! Nie zamierzamy się śpieszyć. Jesteśmy na urlopie. Pomidory sycylijskie, które w dużych ilościach pojawiają się na stole, czasem pachną, a czasem nie. W dodatku wcale nie są tak smaczne jak u nas. Najlepsze pomidory pochodzą z… Eurospinu, pobliskiego (oddalonego o kilometr z niewielkim haczykiem) supermercato. Pachną prawdziwymi pomidorami i prawdziwym słońcem. Te kupione na ulicznym mercato (w Castelalmare, gdzie zdarzyła się przygoda z mandatem i było w związku z tym trochę czasu, by pokręcić się po uliczkach w poszukiwaniu właściwego posterunku właściwej policyjnej formacji) pachną co prawda nie najgorzej, ale mają grubą skórę i smakiem przypominają jakieś nieokreślone warzywo pastewne. W każdym razie coś nie dla ludzi… Ludka wspomina z łezką w oku nasze bawole serca i malinówki. Ich niezrównany aromat i smak… Ech, w pomidorach ich wyprzedziliśmy…

              Za to zioła sycylijskie pachną oszałamiająco. Zwłaszcza oregano. Kupiliśmy je na samym początku, już ususzone. Używaliśmy go z lubością do jedzonych na okrągło sałatek. Prawie wszyscy zabraliśmy je do domu i na prezenty. Oregano, tymianek i rozmaryn w celofanie świetnie się nadają na prezent przewożony samolotem. Są lekkie. Można spokojnie włożyć je do walizki. Na pewno nie wpłyną na jej ciężar. Dość mocny zapach mają też dziwne sałaty. Jest ich sporo. Nie znamy wszystkich nazw, ale kupujemy i próbujemy. Ciemnozielona, gorzka sałata traci swą gorycz w połączeniu z innymi składnikami, ale przesadzić nie można. Czosnek, którego spożywa się tu sporo, pachnie czosnkiem. Jego zapach towarzyszy różnym daniom. Na szczęście jest też oliwa… Oliwa wspaniale pachnie … oliwą. Jest w jej zapachu słońce i coś jakby piasek, i zapach gorącego wiatru, i – przede wszystkim –  rozgrzanych  oliwkowych drzewek. Przed wyjazdem kupujemy (do podziału) 5 litrów oliwy wytłoczonej przez mamę Francesca z oliwek rosnących za murem. Zapach tej przywiezionej z Sycylii oliwy to prawdziwe wspomnienie wakacji.

              Krewetki pachną krewetkowo. Koty uwielbiają ten zapach. Niektórzy ludzie też. (Ja, na przykład nie przepadam za zapachem świeżych krewetek; wolę, o zgrozo, spreparowane krewetki koktajlowe, które można zjeść u naszych Wietnamczyków na przykład na Długiej…). Za to mule pięknie pachną morzem. Zarówno te jedzone z kuskusem w arabskiej knajpce na placyku w Mazara del Vallo, jak i te spożywane podczas pożegnalnej kolacji w tawernie przy plaży. Morzem pachną też dziwne kulki przypominające orzechy kokosowe skrzyżowane z piłkami tenisowymi. Zabraliśmy z mężem  kilka takich kulek do domu. Leżą teraz na parapecie i wciąż pachną morzem, tym przy plaży w Mazara del Vallo. Morzem pachnie (i morzem smakuje) nagrzana słońcem skóra. Niektórzy lubią zostawić na sobie trochę morza, to takie sycylijskie, wakacyjne, słoneczne, słonawe perfumy. Jednak morze przy plaży w Mazara del Vallo często wydziela zapach dość dziwny… Coś gnije, coś fermentuje. Algi? Sporo ich tutaj. Jednak może to co innego. Lepiej się nie zastanawiać (kobieta z obsługi hotelu wyrzuca jakieś resztki za murek po drugiej stronie ulicy…). Zapaszek siarkowodoru towarzyszy nam parę razy przy kąpieli, ale czasem zanika, by ujawnić się znowu gdzieś nieco dalej… Za murami  naszej rezydencji, przed drogą do łomotliwych śmietników wisi w powietrzu  fetorek… To woń prawdziwie sycylijska. Od czasu do czasu nadlatuje nad taras i nad nasz piękny basen dla zamożnych turystów z Północy stęsknionych za malowniczym Południem. To zapach biedy. Jest tu z nami często.

Barwy Sycylii

           Sycylia ma barwę żółtą. Nadkruszone domki, mury, murki, drogi zbudowane przeważnie z piaskowca, spoglądają na przechodniów brudnawą żółcią, miejscami lekko rozbieloną, miejscami trochę rdzawą. Piasek na plażach w Mazara del Vallo i w Tre Fontane jest żółtawo–białawy z szarym odcieniem (daleko mu do złotych plaż nadbałtyckich). Piasek na plaży w Castelalmare del Golfo nieco bardziej przypomina kolorem ten z Karwi, Jastarni, czy Helu. Żółte są cytrynki na ceratach okrywających stoły na tarasie (identyczne ceraty w cytrynki zdobiły stoły w naszym poprzednim, niezapomnianym domu sycylijskim koło Nunziaty, u stóp Etny). Żółte, a także soczyste i słodkie są melony, którymi się zajadamy wieczorami. Hania zręcznymi ruchami dzieli je na zgrabne porcje i układa na półmisku. Pysznie smakują ze złotawym, mocno schłodzonym frisante. Powietrze też sprawia wrażenie lekko żółtego. To pewnie zasługa wszechobecnego słońca, które odbija się w morzu, w oknach samochodów, w szybach domów. Słońce sycylijskie jest bladożółte, białawe. Nie ma zwyczaju zachodzić. Znika jakby je połknął jakiś potwór. Było i nagle go nie ma. Dzień kończy się gwałtownie.

            Sycylia ma barwę szarą. Średniowieczne Erice, miasteczko położone na wysokiej skale i wznoszące się ponad Trapani (gdzie wylądował nasz samolot), jest zbudowane z szarego kamienia. Chodniki wyłożone ciemnawymi, mocno wyślizganymi płytami bywają pewnie niebezpieczne, gdy pojawi się deszcz. Takie niebezpieczeństwa jednak zdarzają się tam dość rzadko. Erice w całości ma barwę ciemnoszarego kamienia – domy, kościoły, wiszący na skale zamek. Jeden skwer, na którym jest nieco zielonej przestrzeni, trochę rudawych ziół (w rozpadlinach widać szary koper włoski i tymianek), parę donic z kwiatami (ustawionych ku uciesze turystów) to wszystko. Erice jest twierdzą kamiennej przeszłości, kamiennej szarości. Inny odcień szarości ma droga wiodąca z Mazara del Vallo do naszej rezydencji. To szarość kurzu i pyłu. Szarość odosobnienia.

             Najwięcej szarości w różnych odcieniach widać jednak w greckich domkach (tak określa starożytne zabytki Przemo, który preferuje plażowanie i basen).

             Ruiny Segesty – świątyni przepięknie położonej na wzniesieniu, w otoczeniu pagórków i dzikich gajów oliwnych – mają barwę szarawo–żółtawą. Amfiteatr, do którego można podjechać autobusem po lekko wznoszącej się ku górze drodze, ma barwę bardziej szarą niż żółtą. Jest wielki, imponujący. Wokół niezmierzona przestrzeń. Żadnego miasta, żadnego ruchu, a i ludzi też nie za wiele. To już końcówka sezonu. W drodze w dół kierowca zatrzymuje się i dość stanowczo nakazuje turystom, by zrobili zdjęcie. Rzeczywiście z punktu, w którym stanął rozciąga się zachwycający widok na potężną świątynię. Pstrykamy fotki (to znaczy – Zyta i ja, a mój mąż udziela wskazówek). W dole czeka na nas stęskniony Rycho-gitarzysta. Trochę za gorąco, żeby jechać autobusem a sycylijskie piwko smakuje w taki upał nie najgorzej…

                Ruiny greckiego Selinunte też mają barwę szarawą. Szarawo-żółtawa jest olbrzymia, położona na lekkim wzniesieniu świątynia nr 1. Szare jest rumowisko ogromnych głazów (pozostałość po drugiej świątyni), wśród których wznosi się olbrzymia kolumna, przypominająca ogromne działo wycelowane prosto w niebo. W zależności od światła jest to szarość rozbielona lub ciemniejsza. Szare jest również starożytne miasto Selinunte, leżące w sporej odległości od pierwszych świątyń, oznaczonych przez archeologów numerami od 1 do 4. W samym mieście mój mąż i ja (bo tylko my – jako niepoprawni miłośnicy greckich domków – tam się wybraliśmy) zobaczyliśmy, oprócz imponujących, szerokich ulic, ruiny gmachu – świątyni, niegdyś ozdobionej wspaniałym fryzem z metopami, przedstawiającymi różne wcielenia kobiecości\człowieczeństwa (były inspiracją dla kompozycji Szymanowskiego, pięknie pisał o nich Iwaszkiewicz). Fryz ten jest obecnie w muzeum w Palermo, ale nie udało się tam dotrzeć… Może kiedyś?…

                 Roślinność na Sycylii – nawet gdy jest teoretycznie  zielona – też ma odcień szarawy. Ciemna zieleń palm pociągnięta jest jakby warstwą werniksu. Jednak od czasu do czasu wytryska wśród tej szarości jakaś dzika orgia koloru. W drodze ze starożytnego Selinunte oniemieliśmy (tj. Kolega Małżonek i ja) na widok palmy obwieszonej jaskrawoczerwonymi gronami owoców. Spadały w dół potężnymi kaskadami i wprost krzyczały kolorem. Czerwone były też kopuły Palermo widoczne z wieży widokowej w Monreale. Z wieży tej widać również arabskie krużganki i normański mur. Krużganki – białe, mur – szary. Znów spotkanie jasnego Południa z mroczną Północą. Na dziedzińcu pióropusze pociągniętych werniksem ciemnozielonych palm i fioletowe kwiaty…

               Szary jest także obelisk ustawiony na Portella della Ginestra. Nasza kilkuosobowa ekipa dotarła na tę położoną wysoko w górach przełęcz (portella) nie bez przygód mrożących krew w żyłach… Grupa wędrowców posmakowała tu prawdziwej, niezmierzonej przestrzeni. Droga, malowniczo wijąca się pomiędzy niebem a ziemią, wiodąca przez senne ni to miasteczka, ni to wsie, dziwne tunele, przez które nie można jeździć (czysto teoretycznie; zakaz jak byk, ale miejscowy kazał jechać!), pokazała nie tylko ogromną przestrzeń interioru, ale i jego barwy. Przede wszystkim zrudziałą bądź szarawą zieleń makii, porastającej zbocza. Tomek (miłośnik historii) wyczytał, że w Portella della Ginestra, w 1947 roku dokonano masakry mieszkańców kilku wiosek. Uczestniczyli oni w pierwszomajowym pikniku. Zginęło wtedy kilkanaście osób, w tym kobiety i dzieci. Istniały uzasadnione podejrzenia, że w zbrodnię zamieszane były czynniki rządowe. Prawdopodobnie nie chciano dopuścić, by do władzy doszły siły lewicy, choć zostały one wybrane w legalnych wyborach. Przy ataku na uczestników pikniku posłużono się miejscowym bandytą. Nie wiadomo, jaką dokładnie odegrał rolę. Przedtem uchodził za kogoś w rodzaju naszego Janosika. Sprawa była mroczna, do dziś ludzi emocjonuje. Wizerunek sycylijskiego Janosika, który był katem, ale w końcu sam stał się ofiarą, widzieliśmy na koszulce sprzedawanej w sklepie z pamiątkami w Erice. Obelisk poświęcony ofiarom zbrodni był po prostu wielkim głazem –  surową, szarą skałą. Wyryto na nim imiona ofiar. Wyżłobione litery zabarwiono na czerwono…

                  Sycylia ma barwę białą. Jest to biel salin. Jedziemy wzdłuż wybrzeża w pobliżu Trapani. Mijamy ogromne solne pola. Wyglądają jak lodowiska. W oddali różowieją blade flamingi. Brodzą niespiesznie po solnych kałużach. Widać też sylwetkę starego wiatraka. Oczywiście zatrzymujemy się przy wysokim na kilkanaście metrów kopcu soli i zgarniamy trochę na pamiątkę. To trochę jest bardzo różnych rozmiarów. Ludka, pamiętając – jak zawsze – o swoim Wielkim Nieobecnym, bierze nieco więcej, by ten niedobry (czytaj: bardzo kochany) mąż mógł sobie kurować katary i przeziębienia, leżąc zanurzony w roztworze sycylijskiej soli, zgarniętej prosto z saliny. Reszta zabiera po garsteczce, upewniając się przedtem, a jakże, czy ta sól jest naprawdę słona.

                 Sycylia ma też barwę złotą. Jest to złoto rozedrgane w powietrzu (nie jest to barwa żółta, o której już była mowa, lecz złota właśnie!). Taki złoty kolor powietrza uderza wchodzącego do bazyliki w Monreale. Złoto skrzy się wokół, drży w powietrzu, ale nie kapie ciężko, jak to się dzieje w wielu kościołach barokowych. Nie przytłacza, ale wywołuje wrażenie lekkości, wznoszenia, ulatywania w jakąś niewiadomą przestrzeń. Złoto cudownych mozaik świątyni w Monreale przenika wchodzącego i chyba niezależnie od tego, jaki się ma stosunek do religii, wiary, chrześcijaństwa, trafia wprost do serca. Wprawia w oniemienie i zachwyt. Świątynia w Monreale, zbudowana, w co trudno uwierzyć, zważywszy jej ogrom i kunszt zdobień, w ciągu zaledwie piętnastu lat, pozostaje w pamięci jako Idea Złota – czegoś niesłychanie cennego, szlachetnego, rzadkiego. Chrystus Pantocrator spoglądający z mozaiki w nawie głównej na wiernych (bądź – niewiernych…) wyłania się ze złotego tła. Jest groźny. Patrzy na wiernych (i niewiernych) jakby przypominał o tym, że ma nad nimi władzę, czuwa, ocenia każdy postępek i pilnuje, by wszystko szło w porządku ustalonym przez Niego. Świat jest złoty, zachwycający, porusza do głębi, ale musi dominować w nim Ład… Chrystus z mozaiki w Monreale jest zupełnie inny w wyrazie niż Chrystus ze świątyni w Cefalu. Wizerunek w Cefalu powstał wcześniej, wszystkie następne przedstawienia Pantocratora (a więc i ten – na pierwszy rzut oka – identyczny w Monreale) wzorowane były właśnie na nim. Pantocrator z Cefalu jest wcieleniem łagodności, spokoju, dystansu. Otacza go biel i subtelna szarość (taki jest koloryt świątyni w Cefalu), złota tam niewiele. Łagodny Chrystus z Cefalu mówi wiernym (i niewiernym) tylko jedno: jestem.

                  Złota jest mozaikowa sylwetka Matki Boskiej – Maria Odigitria. W ciemnozłotej sukni i chuście trzyma na ręku Jezuska w jasnozłotej sukience, obramowanej ciemnozłotym szalem. Nad głowami obojga ciemnozłote aureole. Nad migdałowymi powiekami Matki Boskiej – złote cienie. Święte obrazki z Matką Boską i modlitwą Świętego Bernarda z Chiaravalle  na odwrocie można wziąć przy bocznym wyjściu.

                   Po sycylijskich wakacjach Maria Odigitria wciąż ze spokojem spogląda swym bizantyjskim okiem, z mocno zarysowanymi łukami brwi na tych, którzy wzięli jej wizerunek w dalszą drogę.

Dalsza droga wciąż przed nami.

4 odpowiedzi na “Migawki sycylijskie czyli lubimy greckie domki”

  1. Ach, Haniu, narobiłaś mi apetytu na Sycylię. Opowiadasz o niej tak zmysłowo, że wręcz czuję oregano i widzę złoto-białe powietrze otoczenia. Szarość przemawia mniej. Świetne zdjęcia!
    Może jeszcze w tym roku…?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.