Tatry – podróż sentymentalna (wspomnienia część druga)

Wrzesień 2016

 Start z domu gospodarzy o dobrym, góralskim nazwisku. Dobre buty – ważna sprawa. Trasa (z kosturkiem) – nietrudna, ale długa. Stara Roztoka z odnowionym schroniskiem.

         Zaokrętowaliśmy się z mężem w Kośnych Hamrach, u państwa Pawlikowskich. To dobre, góralskie nazwisko. Uznaliśmy, że start stamtąd stanowi nie najgorszą zapowiedź sentymentalnej wyprawy w góry.

          Dom – sztuka nówka. Może niezbyt przytulny, ale zaopatrzony we wszystko, co trzeba. Booking.com czuwa!

                   Po całkiem romantycznej kolacji w Bukowinie zawinęliśmy do sklepu, by nabyć jakieś winko. Piliśmy je na balkoniku naszego pokoju, patrząc w gwiazdy, wdychając podtatrzańskie aromatyczne powietrze i słuchając ciszy (tej ostatniej nie uświadczylibyśmy w tym okropnym Zakopcu). Dość wcześnie udaliśmy się na spoczynek, żeby następnego dnia ruszyć o sensownej porze.

         Zaplanowałam trasę z uwzględnieniem  naturalnych ograniczeń… To ja, po wspólnym rozważeniu rozmaitych wariantów, zdecydowałam, którędy pójdziemy (Mój Mąż – były taternik, choć nie parał się wspinaczką zbyt długo – poradziłby sobie na każdej trasie…). Cóż…Chojraka zgrywać nie będę. Trasa ma być przyjemnością a nie męczarnią ponad siły. Ma być próbą realizacji marzenia. Tylko tyle. Aż tyle.

         Zajechaliśmy do Brzezin. Tam zostawiliśmy auto na poboczu szosy i przebraliśmy się w górskie butki. Buty to ważna rzecz. Mamusia zawsze podkreślała, że w górach trzeba chronić kostki. Jasna sprawa. Dlatego całe dzieciństwo męczyłam się w tzw. pionierkach… Pięty poobcierane do krwi ostatniej, ale kostki – ochronione! Marzyłam o tzw. wibramach, ale one były zbyt drogie i trudno dostępne, a kiedy mogłam już sobie pozwolić na nieco lepsze buty, miałam przed sobą zupełnie inne – niż tatrzańskie – wyzwania…

                   Przyodziani w porządne obuwie ruszyliśmy wygodnym szlakiem, prowadzącym Suchą Doliną  ku Hali Gąsienicowej (to droga transportowa dla zaopatrzenia Murowańca).

              Cudowny poranek, ze wszystkimi blaskami, z białym słońcem przeświecającym przez gałęzie, z krystalicznie przejrzystym, specyficznie pachnącym powietrzem,  z odgłosami ptaków, które wciąż jeszcze (choć to  wrzesień) intensywnie dawały znać o swoim istnieniu. Po kilkuset metrach skręciliśmy w lewo na węższą ścieżkę, lekko wznoszącą się ku górze. Droga przez las, pod stopami korzenie, drobne kamyki, trawa. Czerwony szlak. Doszliśmy do Psiej Trawki… Ach, znowu tu jestem!

                 Trafił nam się piękny dzień – bystre słońce, delikatny wietrzyk. No i to powietrze… Płuca  z każdym oddechem nabierają nowego życia. Idziemy. Wciąż leciutko w górę. Na skraju Doliny Pańszczycy urządzamy sobie krótki popas (w niewielkich plecaczkach mamy tylko to, co najpotrzebniejsze, ale zjeść coś trzeba; najważniejsze, by zjadać często i niewielkie porcje – tak uczyła mamusia – w plecaku zawsze powinna być wysokokaloryczna czekolada i coś z białka – na przykład pożywne i  lekkie kabanosy…;  w dawnych czasach zabierało się zawsze pyszny, kupowany w aptece, słodko-kwaśny preparat glukovit –  żółty proszek, a potem, granulat, połączenie glukozy z witaminą C; przy zmęczeniu od razu stawiał na nogi!).

             Ciągle śmieję się jak głupia! Tak bardzo się cieszę, że znów tu jestem. Na  skraju Polany Waksmundzkiej odsłania się piękny widok. Zapiera dech. To banalne określenie, ale właśnie ono trafia w sedno. Co robić…

              Znów idziemy pod górę, przez las, czasem trafiamy na wiatrołomy, które wyglądają jak  tajemnicze iglice zamontowane pod górami przez kosmitów. Droga pod górę nie sprawia mi kłopotu, gorzej się schodzi. Po jakimś czasie czuję ból ponarciarskich kolan, chwieją mi się sterane życiem kostki (choć tak je chroniłam…). Mój Mąż (prawdziwy pomysłowy Dobromir) wynajduje zgrabny kosturek. Trochę go przycina swym czarodziejskim scyzorykiem, by lepiej układał się w dłoni. Stabilizując się kosturkiem, szparko posuwam w dół, nie lękając się już, że skręcę kostkę, czy wyłożę się na jakimś konarze. Idzie nam się naprawdę całkiem dobrze. Szlak nie jest karkołomnie trudny, ale długi. Zejście z grani jest dość strome. Mięśnie cały czas mocno napięte. Nagrodą za pokonywanie trudności jest wdychanie balsamicznego powietrza, słońce, prześwitujące przez gałęzie i towarzyszący nam przez początkową część wędrówki czerwonym szlakiem szum Pańszczyckiego Potoku… Parę razy odsłania się też fantastyczny widok. Tatry oglądane z pewnego oddalenia pokazują swój czar.

         Zdarzają się odcinki niemęczące. Po grani idzie się przyjemnie, wokół drzewa, omszałe głazy. Spokój. Jesteśmy niemal sami… Mijamy się z nielicznymi turystami, głównie na początku szlaku, u wylotu kolejnych dolin. To jednak szlak leżący trochę z boku. W porównaniu z innymi mniej atrakcyjny widokowo, bo wiedzie głównie przez las, ale za to tajemniczy, cichy, zapraszający do skupienia na swoich doznaniach i myślach.

          Po paru godzinach przyjemnej wędrówki dochodzimy do Schroniska w Starej Roztoce. Jest jeszcze dość wcześnie. Musimy podjąć decyzję. Idziemy dalej, czy zostajemy tu na noc i ruszamy do Pięciu Stawów następnego dnia. Jestem w niezłej formie, ale nogi jednak mnie bolą. Przydałby się im odpoczynek. Zasłużyły. Znam dalszą trasę i obawiam się, że pokonanie jej po tak długim wstępnym odcinku, nie byłoby już przyjemnością, tylko – jak mawia Grażyna L. – darciem na siłę i za wszelką cenę. Ponieważ okazuje się, że w schronisku są dla nas wolne miejsca, postanawiamy spędzić popołudnie nad pobliskim strumieniem, pokręcić się po okolicy, zjeść ciepły obiad – jednym słowem – dać nogom (i reszcie nas) odpocząć.

         Schronisko w Starej Roztoce jest to samo, co przed laty, ale nie takie samo.  Pięknie zrewitalizowane, zachowało swój czar miejsca na uboczu… Czar byłby jeszcze większy, gdyby nie olbrzymia (naprawdę monstrualnie wielka, zasłaniająca pół frontowej ściany) tablica informująca, że obiekt przebudowano ze środków unijnych… Szkoda, że konserwator zabytków nie wypowiedział się w tej sprawie (bo chyba schronisko jest zabytkiem?…).

                   Dawniej bywałam tu nie raz. Wpadało się – dla nabrania sił – na talerz gorącej zupy i dalej w drogę. No i jeszcze te opowieści o misiach spacerujących po bliskiej okolicy… Teraz też rozglądałam się z lekką niepewnością, kiedy udaliśmy się nad strumień, by popatrzyć na wodę i zanurzyć w niej strudzone drogą stopy. Dostaliśmy niezły obiad i nawet deser (dawniej nie pozwalałam sobie na takie luksusy). Mąż – jak to on – wzmocnił organizm piwkiem. Słoneczko ciągle przygrzewało. Ludzie wokół czytali książki (tak!), rozmawiali, grali w jakieś gry planszowe i łykali tabletki. Nasza sąsiadka z pokoju (spaliśmy w czwórce) wracała z mężem z Rysów i okrutnie zaniemogła. Zbijała gorączkę tabletkami. No ale po to właśnie są schroniska – by się schronić.

         Wieczorem otwarto drugą salkę, gdzie zauważyłam szafkę z napisem Biblioteka górska. Wewnątrz były książki, które można sobie było – bez zbędnych formalności – wypożyczać. Nie pamiętam już, co tam było, ale uderzyło mnie, że były to całkiem fajne pozycje.

          Posiedzieliśmy sobie w spokoju – trochę wewnątrz (sącząc herbatkę), trochę na zewnątrz (słuchając poszumu wiatru). W końcu nadeszła pora snu. Śpimy, śpimy… Ale co to? Co to tak szumi? Nieeee… Ależ tak. To deszcz? Nie. To nie deszcz. To ulewa. Tatrzańska ulewa.

         Oj, niedobrze,  koledzy, niedobrze…

2 odpowiedzi na “Tatry – podróż sentymentalna (wspomnienia część druga)”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.