Tatry – podróż sentymentalna (wspomnienia część trzecia i ostatnia)

 

Wrzesień 2016

 

Decyzja: iść dalej, czy zrezygnować? Droga deszczu i kolorów. Siklawa jest na miejscu. Ostatni odcinek – śliskie płyty skalne. U progu Doliny Pięciu Stawów Polskich. W Schronisku PTTK stara życzliwość i nowe łazienki. Świstówka bez kozic. Droga po skalnych złomach. Chwila przy Morskim Oku. Powrót na własnych (choć chwiejnych) nogach.  Miłe pożegnanie gór o poranku.

 

         Rano deszcz nie ustał. Spojrzeliśmy na niebo. Nie wyglądało optymistycznie, ale za to… malarsko. Zalety takiego właśnie nieba wychwalał Tadeusz w Panu Tadeuszu. Mieliśmy nad głowami niebo niespodzianek, a może i dramatów. Żadnego monotonnego błękitu.

         Miny trochę nam zrzedły. Czyżby przyszło się  wycofać? Komórki nie łapały sieci albo łapały tylko na chwilę. Brak wiarygodnej prognozy. Tak, jak kiedyś. Trzeba po prostu zawierzyć intuicji.

    Spakowaliśmy rzeczy (niewiele tego), zjedliśmy śniadanie i, wciąż niezdecydowani, ruszyliśmy przecinką w górę, bo i tak ewentualne wycofanie się z dalszej wędrówki wymagało dojścia do Drogi Oswalda Balcera (szosy). Stąd mogliśmy albo ruszyć w kierunku przystanku w Palenicy Białczańskiej, albo na zielony szlak do Doliny Pięciu Stawów (przez Dolinę Roztoki). Stanęliśmy na początku szlaku. Spojrzałam na szlak, spojrzałam na niebo… W tym momencie przestało padać. Popatrzyliśmy na siebie, popatrzyliśmy na mapę. Jak moknąć, to przynajmniej na szlaku. Ruszamy.

          Idzie się dobrze. Dobra temperatura. Nie za chłodno, nie za ciepło. Nie ma wiatru. Deszcz na razie nie pada, choć czuć, że wisi w powietrzu. Wokół rześka wilgoć. Jest w niej świeżość. Przyjemnie się oddycha. Nie spieszymy się, choć nie wleczemy się wcale noga za nogą. Idziemy równym tempem, dając sobie czas na wyrównanie oddechu i obserwacje.

          Jest wrzesień ze wszystkimi swoimi kolorami, zapowiadającymi porę jesieni. Na poboczach tlą się płomyki jarzębin. Trawy już zaczynają rudzieć. Ze skraju kamiennego szlaku uśmiechają się do nas drobne kwiaty późnego lata, które lada moment przełamie się w jesień. Jesteśmy tylko my, cisza i kolory. Całkiem prawdopodobne, że w pobliżu są i zwierzęta (bo Dolina Roztoki jest miejscem, gdzie mieszkają na przykład niedźwiedzie), ale my idziemy swoją drogą, a one pilnują się swoich ścieżek… Po co sobie wchodzić w drogę?

          Mniej więcej po kwadransie mamy towarzystwo… Dołączają do nas zrazu drobne, potem coraz większe krople deszczu. Na szczęście nie leje jak z cebra, jak się  często w Tatrach zdarza. Trochę popada, trochę przestanie. Trochę pokropi i znów chwila przerwy. Na razie kurtki dobrze wytrzymują a na plecaki założyliśmy nieprzemakalne ochraniacze.

         Dochodzimy do górnej granicy lasu. Tu zaczynają się bory limbowe. Czerwienieją wśród nich jarzębiny. Złocą się listki brzózek. Niestety zaczyna nam towarzyszyć również mgła. Nie jest to, na szczęście, okropna mgła zaklejająca wszystko (łącznie z gardłem), kiedy to z trudem można dojrzeć końce wyciągniętej ręki (pamiętam wędrówki w takiej mgle i towarzyszące im  uczucie klaustrofobicznego niepokoju). Teraz chmury są nisko, ale w pewnym oddaleniu  i tylko niekiedy wkraczamy w ich boczną strefę. Niestety i tak oznacza to, że w wyższych partiach, gdzie, jak pamiętam, otwierają się piękne widoki, nie będziemy mogli liczyć na wiele. Szkoda. Nie zobaczymy Wołoszyna, Czuby, Opalonego…Trudno. Nie można mieć wszystkiego… A przynajmniej – tym razem nie.

         Mniej więcej w połowie trasy deszcz się wyrównuje. To znaczy leje równo. Nie ustaje.

          My też nie ustajemy. Idziemy równym tempem w górę. Cieszę się każdym krokiem. Brak wiatru sprawia, że nie odczuwa się dużego dyskomfortu. Deszcz nie doskwiera jakoś specjalnie. Jest po prostu… mokro. I tyle. Widoczność wciąż słaba. Jednak pod nogami też jest na co patrzeć! Kamienie, po których idziemy – drobne bazalty, granity, piaskowce, wszelkie ciekawe zlepieńce, które tworzą ścieżkę, lśnią pod nogami. Błyszczy mika. Malowniczy jest ten szlak. Towarzyszy nam też miłe poczucie, że jesteśmy wysoko. W górach po prostu. Z dna doliny dochodzi szum potoku – Roztoki. Nie mogę się doczekać spotkania z  Siklawą. Nie widać jej jeszcze, ale już słychać! Potok Roztoka, spadający ze skalnego progu (ściany stawiarskiej) na skraju Doliny Pięciu Stawów, tworzy najpotężniejszy wodospad w Tatrach. Siklawa ma około 70 metrów wysokości! Czy to możliwe, że za chwilę ją zobaczymy? Tak. Na pewno. Szlak prowadzi tuż obok. Pamiętam, że, gdy idzie się koło wodospadu, na twarzy osiada wodny pył, krople rozpryskują się wokół a przy słonecznej pogodzie widywałam tam zawieszone w powietrzu, zwielokrotnione tęcze…

         Tymczasem deszcz się wzmaga. Tęczy brak…Gdy znajdujemy się wreszcie tuż przy wodospadzie, leje porządnie… Jest sporo wilgoci różnego pochodzenia – tej z nieba i tej – z  Siklawy…

         Teraz trzeba uważać. Wspinamy się ostro w górę po płaskich, dużych płytach. Są mokre. Jest bardzo ślisko. Na tym odcinku kosturek przydaje się mniej. Niekiedy przydają się natomiast obydwie ręce…

          Końcówka, czyli pokonanie ściany stawiarskiej, oddzielającej Dolinę Roztoki od Doliny Pięciu Stawów Polskich, którą obchodzimy od lewej strony, trzymając się ścieżki wśród kosodrzewin i paproci, jest pięknym zwieńczeniem naszego trudu. Przed nami Dolina Pięciu Stawów. Z braku widoczności  orientujemy się, że tak jest, ponieważ wreszcie skończyło się podejście. Prawie 5 km szliśmy pod górę – raz stromo trochę, raz – stromo bardzo, bo Dolina Roztoki to typowa dolina polodowcowa, którą, jak wiadomo,  utworzył lodowiec spływający z góry na dół…

         No ale my już jesteśmy na górze! Bez żartów. Stanęliśmy na progu Doliny Pięciu Stawów! Daliśmy radę. Tu skończył się nasz zielony szlak. Dalej idziemy szlakiem niebieskim wśród kosodrzewin znów lekko pod górkę i dochodzimy do Małego Stawu. Widać go. Mijamy drewniany barak (to stare schronisko). Po chwili dochodzimy do Schroniska PTTK nad Przednim Stawem. Uff! Jesteśmy u celu.

         Może to i nie taki znów wielki wyczyn, ale oboje mamy sporą satysfakcję. Na naszych obliczach musiała malować się radość. Czujemy na sobie pełen uznania wzrok licznych turystów i taterników (bo właśnie tu jest się w sercu Tatr; tutaj  zbiegają się niemal wszystkie ważniejsze szlaki), którzy zeszli z gór, by przeczekać w schronisku deszcz. Ktoś zaoferował, że zrobi nam zdjęcie…         Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów, podobnie jak to w Starej Roztoce, także unowocześniono. Zlikwidowano legendarną salę zbiorową, z sześćdziesięcioma łóżkami (oj, spałam tu; nie było łatwo!). Przebudowano bufet. Przebudowano łazienki. Mimo licznych zmian, udogodnień i modernizacji zachowało się coś z dawnych czasów. Życzliwość. W to miejsce nigdy nie trafiali przypadkowi ludzie. Żeby tu wejść, trzeba się zasapać, w pokonanie drogi włożyć wysiłek. Odkąd pamiętam, ludzie spotykani tutaj mieli inny wyraz twarzy. Patrzyli wokół uważniej. Ekipa  zatrudniona w schronisku też zawsze była (i pozostała) życzliwa i rozumiejąca. Dziewczyna z recepcji spojrzała przepraszająco i stwierdziła, że może nam zaoferować jedynie nocleg na podłodze (byliśmy na to przygotowani), ale chwilę poszperała jeszcze w grafikach i wykrzyknęła, że ma jedno wolne łóżko na sali dwunastoosobowej! Hura! Ucieszyliśmy się wszyscy troje!

         Rozlokowaliśmy się tak wygodnie, jak się dało. W pokoju, mimo sześciu piętrowych łóżek, nie miało się wrażenia tłoku. Wszyscy starali się umiejscawiać ekwipunek tak, by nie przeszkadzać innym. Najtrudniejsze okazało się suszenie mokrej odzieży i butów. Suszarnia – specjalne pomieszczenie – oczywiście w schronisku była, ale przepełniona. Używano więc kaloryferów. Wszędzie. Nie wyłączając WC. Zaskoczyło mnie, że – przy olbrzymim przepełnieniu – sanitariaty i łazienki działały sprawnie. Zdołałam nawet wziąć szybki, gorący prysznic! Było czysto!! Ludzie pedantycznie sprzątali po sobie. Pracownicy wykazywali się dbałością. Wszyscy starali się, żeby było ok. I było.

          Na dole, przy stołach ludzie przemieszczali się tak, by każdy mógł przysiąść choć przez chwilę. Żadnych pretensji, przepychanek. Od czasu do czasu wychodziliśmy na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza i popatrzyć na skraj stawu. Parę razy chmury przesunęły się tak, że zdołaliśmy zobaczyć napierającą na dolinę ścianę Miedzianego. Chłodny wieczór… Mimo tego, że wokół było tyle ludzi, odczuwało się prawdziwy spokój. To był zupełnie inny rodzaj tłoku. W powietrzu czuło się rodzaj wspólnoty w zauroczeniu górami. Miało się poczucie, że razem z innymi zagląda się w żywe serce Tatr.

         Rankiem zwinęliśmy manatki, stwierdzając, że wszystko wyschło lub przynajmniej podeschło. Można iść. Nie planowaliśmy wyczynów. Ruszyliśmy przez Świstówkę i Opalone do Morskiego Oka. Marzyło mi się spotkanie z kozicami… Widziałam je tu parokrotnie. Raz nawet – spory kierdel, złożony z kilkunastu sztuk. Jedna stanęła na ścieżce i ani rusz… Trzeba było czekać dobrych parę minut, by poszła swoją drogą. Wiedziała, że jest u siebie! Tym razem kozic nie było. Góry były, ale mało widoczne. Normalnie już z wierzchołka Kopy roztacza się wspaniały widok na Tatry Bielskie i Wysokie. Teraz parę razy tylko co nieco nam się odsłoniło… Ale i tak byliśmy zadowoleni. Przejście po kiwających się wielkich złomach skalnych (leżą na przeważającej części tego szlaku) było dla mnie sporym wyzwaniem. Kosturek znów się przydawał. Szlak prowadzi tu wśród kosodrzewiny i upłazów – raz w górę, raz w dół. Wreszcie znaleźliśmy się na Wolarni, skąd na chwilę odsłonił się widok na tafle Morskiego Oka i Czarnego Stawu…. Potem schodziliśmy skosem (kosturek się przydawał!) zboczem Opalonego Wierchu. Pogoda nas oszczędzała. Nie padało. Niestety widoczność była ciągle raczej marna. Musieliśmy się zadowolić kontemplacją wyjątkowo bujnych kosodrzewin, limb (sporo), karpackich brzóz i  jarzębin.

       W końcu znaleźliśmy się na szosie wiodącej do Morskiego Oka. Zaszliśmy do schroniska, by odsapnąć, zjeść coś ciepłego i ruszyć w dół, Doliną Rybiego Potoku ok. 10 km do przystanku we Włosienicy, skąd busikiem  mieliśmy się przemieścić do Brzezin i naszego auta. Miało nas zawieźć na nocleg. Jeszcze nie wiedzieliśmy, gdzie wypadnie.

         Schronisko w Morskim Oku to  zupełnie inny świat. Docierają tam w łatwy sposób spore grupy. Niektórzy ludzie idą po szosie pieszo. Wiele osób korzysta z fiakrów, którymi można dojechać aż do Włosienicy. Na szczęście ostatnio – po paru tragicznych wypadkach – bardzo pilnuje się, by konie odpoczywały wystarczająco długo. My postanowiliśmy konsekwentnie poruszać się wyłącznie na własnych nogach. Muszę przyznać, że ten ostatni odcinek, prowadzący po asfalcie, dał mi się we znaki. Nogi zaczęły żyć własnym życiem… Miałam wrażenie, że wyginają się w różne strony i  nie bardzo mnie słuchają.

       W samochodzie postanowiliśmy, że wrócimy do domu w Kośnych Hamrach.   Dobrze się stało, bo gdy rankiem – wykąpani i w miarę wypoczęci  – wyjrzeliśmy  na nasz balkonik, zobaczyliśmy młodego jelonka, który spacerował  sobie niemal pod domem naszych gospodarzy o dobrym, góralskim nazwisku. Skubał trawkę. Po chwili niespiesznie oddalił się do lasu.

Tak skończyła się nasza sentymentalna dwudniowa wycieczka w Tatry. Trzeba przyznać, że było to ładne zakończenie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.