Pewnego razu…

Pewnego razu przyjechał  do starego króla poseł z odległego kraju… ­

 – Co to jest kraju? – pyta ziewające Maleństwo, otwierając na chwilę zaspane oczka.  ­

– No, z innego państwa, z innych stron, gdzie są trochę inne zwyczaje, gdzie ludzie mówią innym językiem. Dlatego (postanawiam do wieczornej bajeczki przemycić element bliski dziecku, a jednocześnie dydaktyczny…) ucz się w przedszkolu angielskiego i uważaj, co pani mówi, bo to może być kiedyś, gdy się znajdziesz w innym kraju, bardzo potrzebne.

 – A co to jest potrzebne?

O Boże, jest już prawie dziewiąta. Muszę jeszcze poprawić szesnaście wypracowań, a Maleństwo najwyraźniej postanowiło łapać mnie za słówka.

 – Oj, no, przecież wiesz, znasz to słowo. To jest coś takiego, co może się do czegoś przydać. Rower przydaje się do jeżdżenia, jest potrzebny po to, żebyś sobie mógł pojeździć… Jeśli się nauczysz angielskiego, to będzie ci to potrzebne, wtedy, gdy znajdziesz się między ludźmi mówiącymi po angielsku. Dogadasz się z nimi.

 – A jak się nie nauczę (Maleństwo ziewa przeraźliwie), to nie będzie mi to potrzebne?

Ale zabrnęłam. Skąd w takim śpiącym potworku tyle logiki? Niby to ziewa, a jak to się wsłuchuje, patrzcie go.

 – No, nnie, niezupełnie. Jeśli się nie nauczysz, to po prostu nigdy się nie dowiesz, będziesz musiał się strasznie namęczyć, zanim coś wytłumaczysz, będzie ci brakowało tego, że nie znasz angielskiego, będzie ci to potrzebne, choć nie będziesz tego miał (czuję, że moje wyjaśnienie jest mocno pokrętne).

– Ale mówiłaś (Nasza Najmłodsza Pociecha, ku mojemu przerażeniu, zaczyna się najwyraźniej ożywiać), że potrzebne  to jest takie coś, czego nie ma! To mi może jaśniej wytłumacz.

    Pociecha z lubością delektuje się swoim wyszukanym słownictwem. Zaczynam się już troszeczkę niecierpliwić. Przed oczyma staje mi biurko wraz ze zgrabniutkim, równo ułożonym (a jakże) stosem wypracowań.

 – Nie łap mnie za słówka! Potrzebne może być coś, czego akurat nie masz, ale co bardzo chciałbyś mieć, bo to ułatwia życie i  potrzebne może być też coś, co masz i jakoś ci się przydaje. Może być i tak, i tak.

 – Ty coś kręcisz, mama. Ja już nic nie rozumiem. A w ogóle to jestem strasznie śpiący. Jutro mam wziąć wydmuszki do przedszkola. Przygotuj mi dwie. Pani mówiła, że będą potrzebne…

              No tak. Synek obraca się noskiem do ściany i w tej samej sekundzie zasypia. A ja zostaję z problemem potrzebności na resztę wieczoru. Przygotowuję wydmuszki. Do czego niby będą potrzebne? Zrobią z nich jakieś kukiełki, czy co? Już przecież minęła Wielkanoc, więc to chyba nie chodzi o pisanki. Zmierzam do stołu, ale po drodze potykam się o kapcie Naszej Najstarszej Pociechy. No tak – myślę – one są tu z całą pewnością niepotrzebne. Zaparzam sobie wieczornej herbaty. Wypiję ją ze starego kubeczka. Dostałam go jeszcze od mojej babci i zawsze, gdy go wyjmuję, przypomina mi się dzieciństwo. Jest trochę wyszczerbiony i nawet niezbyt ładny. Ktoś, kto patrzy z boku, mógłby uznać, że jest to przedmiot zupełnie niepotrzebny. A jednak…

       Piję herbatę Leśne marzenie i popatruję na obraz namalowany przez przyjaciółkę. Stołeczek na obrazie jakoś dziwnie przekrzywia się na jedną stronę. Tak, ten efekt jest raczej niepotrzebny. Pajęczyna na rogu kuchni może i jest na coś potrzebna, to rodzaj donosu: nikt w tym domu nie przywiązuje nadmiernej wagi do sprzątania. Kurz na abażurze jest jakby też odrobinę potrzebny. To sygnał, znak i jednocześnie coś na kształt wyrzutu sumienia: droga pani, jednak już czas najwyższy na zrobienie porządków!

           Z drugiej strony – na co one komu potrzebne? I tak nikt z domowników nie zauważy, że umyłam abażur. Nikt. To prawda. Ja jednak muszę spełniać swoje obowiązki. Muszę? Właściwie – dlaczego? Czy spełnianie obowiązków jest potrzebne? (Leśne marzenie z babcinego kubeczka odrobinę parzy mnie w język). Co za bzdura? Oczywiście. Czegoś trzeba się trzymać. Na przykład zasad. Wszystko stanęłoby na głowie, gdyby ludzie przestali wykonywać to, co należy do ich obowiązków lub gdyby nieustannie oglądali się na innych. Mam być w porządku. I tyle. Świat stałby się całkowicie bezładny, zdany na przypadek, pogrążyłby się w chaosie (z powodu kurzu na lampie???) Ale, ale… gdzie jest powiedziane, że uporządkowany świat jest lepszy od przypadkowego? I czy on aby na pewno jest uporządkowany? Co za ograniczenie umysłu. Dlaczego wciąż i we wszystkim próbujemy doszukiwać się jakichś prawidłowości?

        Machinalnie popijam Leśne marzenie. Już trochę przestygło. Nie lubię zbyt gorącej herbaty. Błądzę wzrokiem gdzieś pomiędzy pajęczyną, zakurzonym abażurem a krzywo namalowanym stołeczkiem.

       Otwieram kajecik z moimi wierszami. Tak dawno nic tam nie zapisałam. Patrzę na obiecująco białą kartkę.

          Po chwili obowiązkowy wzrok biegnie jednak w kierunku stosu wypracowań (ułożonego bardzo porządnie, a jakże). No i co tu jest potrzebne? Duszno. Wietrzę mieszkanie.

         Z pokoju dziecinnego dobiega mnie głosik Maleństwa: mamaaa, piiiiić!

         Wnoszę babciny kubeczek napełniony teraz oligoceńską wodą (Najstarsza Pociecha jest zdania, że przynoszenie wody z ujęcia to zbędny wydatek  energii; przesadzacie z tą wodą,  na co to komu potrzebne?).

 Chlip, chlip, chlip.

– Wiesz co, mama? Ja wiem, co to jest potrzebne. Tak sobie tylko pytałem.

– Ja wiem, że ty wiesz… No ale może to teraz ty mi powiesz?

Mokre usta przytulają się do mojego policzka.

– No, na przykład – ty jesteś potrzebna…

– Jestem potrzebna? Do czego niby? – droczę się troszeczkę.

– No wiesz, no wiesz…

– No nie wiem, no nie wiem… No powiedz…

– No, co ty, mama…. Mamaaa…

             Maleństwo przytula się na chwilkę (niespecjalnie długą, ale lepsze to niż nic), trochę machinalnie (ale jednak) daje buzi, znowu obraca się noskiem do ściany i zasypia.

Tym razem na dobre.

Jedna odpowiedź do “Pewnego razu…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.