Sosna w kształcie liry

 

 

– Za chwilę zostaniesz zupełnie sama… Cieszysz się?

– Mój mały synek z pewnym niepokojem bierze mnie za rękę. Czuję, że za moment nadejdą wyrzuty sumienia. Na szczęście Mój Mąż jednym rzutem oka ocenia sytuację.

– Mama musi odpocząć od hałasu. Każdy czasem potrzebuje pobyć trochę sam. Chodź, zaniesiemy mamie bagaże do domku.

         Moi panowie taszczą ofiarnie to, co wzięłam z Warszawy: niewielką  walizkę, podręczny plecaczek, gitarę (Mój Mąż, patrząc na moją ponurą minę, chwycił ją w ostatniej chwili, jeszcze od windy wracałam po nuty), torbę z książkami i plastikową torebkę z sałatą i chrupkim pieczywem.

             Po chwili Mój Mąż wyciąga ze swojej przepastnej kieszeni słoiczek z masłem czekoladowym i usiłuje mi wetknąć ten smakołyk. Małemu rzednie mina. Trudno się rozstać z mamą, ale jeśli ta mama jeszcze na dodatek zostawi sobie czekoladowe  masło!…

         Muszę stoczyć z Moim Mężem prawdziwie heroiczną walkę. Mam zamiar trochę schudnąć, tymczasem on jest zdania, że jedynie dzięki  masłu czekoladowemu, które wziął z lodówki SPECJALNIE Z MYŚLĄ O MNIE, przetrwam jakoś ten tydzień samotności i nie umrę z głodu. W końcu odjeżdżają, uwożąc ze sobą słoiczek czekoladowego masła…

          Zostaję zupełnie  sama.

 

        Rozglądam się po domku. Luksusowy to on nie jest, ale ma w sobie COŚ. Pewnie dlatego, że jest to domek drewniany. Zbudowany z tzw. półwałków. Ścian nie  zdołała oszpecić ani warstwa nieumiejętnie położonego lakieru, ani nawet napisy  wyryte  bądź wypisane przez moich  poprzedników. Nad jednym z trzech tapczanów, tym najbardziej zapadniętym, złoci się olbrzymie serce z napisem  LOVE, a pod spodem purpurowieje wiele mówiące imię MONIKA.

               Obok wypatruję cienki gwoździk, który daje się łatwo wyjąć. Wciskam go w drewno i zawieszam na nim, od razu na dzień dobry, to jest na wprost drzwi, mój ulubiony kapelusz w kształcie tropikalnego kasku. Chcę się tu dobrze czuć, a do tego są mi niezbędne pewne przedmioty. Z walizki wyjmuję ulubiony obrus przezornie zabrany z domowej szuflady. Materiał, z którego jest uszyty kupiłam w indyjskim sklepie, teraz wnętrze domku od razu nabiera ciepła, zaczyna pachnieć imbirem i kardamonem. Ciemnogranatowe słonie spacerują po obrusie pośród brązowo-liliowych kolumn… Na egzotyczny materiał pada światło z niby to kryształowego kinkietu. Czuję się jak piękna, tajemnicza Cyganka z Hrabalowej Cygańskiej romancy. Zadziwiła swego ukochanego sposobem oświetlenia ubożuchnego pokoiku, który, dzięki ulicznej lampie gazowej, nieoczekiwanie zamigotał poezją…

      Mój kiczowaty żyrandol też tętni teraz blaskami. Słonie nabierają życia. Zaczynają biegać po sukience przewieszonej przez poręcz krzesła. Zaczynają biegać po wszystkim! By nie narazić się na podeptanie, wychodzę na niewielki ganeczek.

       Dwa kamienne schodki i dotykam krzewu akacji. Rośnie tuż pod oknem. Przede mną sosny. Pod trzecią z nich – niewielki jałowiec o prześlicznym, regularnym kształcie. Jest to krzew, który  lubię. Smukły, zgrabny, o intensywnej barwie, idealnie uporządkowany – żadna igła nie sterczy tu przypadkowo w nieodpowiednim kierunku. Gdy nań patrzę, zaczynam wierzyć, że porządek to nie moja mania, lecz idea istnienia świata. W takiej chwili mam nadzieję, że jednak właśnie TAK JEST (na szczęście, obserwując jałowiec przytulony do strzelistej sosny, nie muszę pamiętać  o takich kłopotliwych kwestiach, jak np. zasada nieoznaczoności Heiselberga).

             Jałowcowi mam też do zawdzięczenia swoją niechęć do nadużywania alkoholu. Kiedyś się upiłam, spojona wódką – jałowcówką przez ojca mojej najlepszej przyjaciółki. Miałam osiemnaście lat. Byłam delikatna i łagodna. Nie  potrafiłam odmawiać. Długie lata trwało zanim przemogłam wstręt do zapachu jałowcowych jagód. Ginu do dziś nie wezmę do ust, nawet gdy jest tylko składnikiem drinka. Z czasem zrozumiałam., że odmowa bywa po prostu koniecznością. Nie tylko wtedy, gdy chodzi o alkohol. Za to mój bigosik z dodatkiem zmiażdżonych owoców jałowca słynie wśród dalszych i bliższych znajomych i niejedno już westchnienie pobiegło w moją stronę po spożyciu porcji tego specjału… Tak. Jałowiec – to dla mnie stanowczo symbol Porządku, również tego, który jest (bywa?) we mnie.

              Robi się chłodno, wchodzę więc do środka, gdzie szaleją słonie… Dołączyły do nich granatowo – brązowe  ptaki.  Orgia  migotania.  Na  wszelki  wypadek zawieszam indyjską sukienkę na gwoździu – w ten sposób przynajmniej część słoni eliminuję z szaleńczej gonitwy, bo sukienka znalazła się w słabiej oświetlonej części pokoju.

               Tymczasem coś szeleści i stuka za oknem. Żeby poznać przyczynę hałasu, nieco się wychylam i okazuje się, że to wiewiórka znalazła pod oknem jakiś skarb. Obserwuję ją przez kilka minut, a ona, choć jest dosłownie tuż, tuż (mogłabym jej dotknąć ręką, gdybym się schyliła), zawzięcie próbuje wyciągnąć coś ze szczelnie zawiązanej plastikowej torebki. Poprzednicy wyrzucili widocznie coś przez okno i teraz zwierzątko usiłuje się z tym uporać… Nie jestem pewna, czy jej to nie zaszkodzi. Nie wiadomo, co to za paskudztwo w tym foliowym worku… Psykam na nią parę razy, a ona nic. Popatruje spod oka, na chwilę staje słupka i dalej zawzięcie walczy z  zawiniątkiem. W końcu przypominam sobie o dropsach, które mam w plecaczku. To jej raczej nie zaszkodzi a może odwróci uwagę. Rzucam, a właściwie upuszczam ostrożnie dropsa i – rzeczywiście – wiewióreczka daje się zwabić. Chwyta dropsa, obraca parę razy w łapkach, obwąchuje, oblizuje i ze zdobyczą wskakuje na sosnę.

            Drzewo rośnie tuż za oknem. Nawet nie muszę wyciągać ręki, by dotknąć pnia (czy to nie cudowne?). I dzieje się tak, że w pewnym momencie wiewiórka ustawia  się dokładnie na wprost mojej twarzy. Zachowuje się jakby mi chciała sprawić przyjemność swoją bliskością. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy – ona i ja.

– Cześć, siostrzyczko! –  mówię.

– Smacznego!

           Zwinnie, lecz bez pośpiechu wspina się do góry. Wychylam się nieco i widzę teraz, że zasiadła na dachu domku. Spoza krawędzi sterczy rudy, zgrabniutki pyszczek. Po chwili słyszę jej szczekanie: khy, khy.  Woła kogoś? Ostrzega? No nie! Na wystraszoną raczej nie wyglądała. A może ma zamiar wydać przyjęcie? Znika mi z oczu, za to nad głową tupie mi coś i bardzo energicznie postukuje. Pewnie całe stado wiewiórek zbiegło się na dach. W końcu zamykam wszystkie okna, bo zaczyna mnie już zewsząd owiewać wieczorny  wilgotny chłód znad rzeki.

                Wciągam sweter i postanawiam przed snem jeszcze się trochę przejść po okolicy. Obchodzę dookoła kolonię moich domków, zakręcam za płotem i trafiam na wąską, brukowaną uliczkę. Po jednej stronie – drzewa, wśród których skrywają się letniskowe domki, gdzieniegdzie prześwitują huśtawki, zawieszone ku uciesze dzieci. Po drugiej stronie – parę budyneczków (niektóre mają pewnie ze sto lat i żyją, żyją nam!) i zaraz potem – ośrodek wczasowy z centralnym pawilonem i rozsianymi po łące campingami. Po chwili znajduję się przy końcu ośrodkowego ogrodzenia.

            Idę lekko w dół, wzdłuż płotu zwabiona zapachem lip. Właśnie kwitną. Drzewa wyglądają jakby je pokryła leciuteńko żółtawa, piwna pianka. Słońce oświetla je łagodnie, ale nie ma już tej ostrości, bo to wieczór. Kolory się rozmywają, delikatnie, niemal z czułością docierając do mojej świadomości. Pszczoły już ucichły, ale co tu się musiało dziać za dnia! Idę prowadzona miodowym zapachem w dół, ku rzece.

             Po prawej stronie ciągną się łąki. Część z nich już wykoszono. Za plecami słyszę niespieszny stukot – właśnie jedzie wóz pełen świeżego, ledwo, ledwo przeschniętego siana. Niedaleko widzę sylwetkę kosiarza,  który pomalutku posuwa się ku górze. To staruszek, ale ruchy ma  rytmiczne i sprężyste. Cóż – samo życie: długie, pracowite, z własnym jedynym w swoim rodzaju rytmem…

            Teraz stoję już blisko rzeki. Jest szeroka, potężna, płynie dość wartko i ma w sobie nieprawdopodobny spokój. Stoję tu i patrzę. Wciągam głęboko powietrze i nic nie muszę! Nic nie muszę! Nawet nie muszę patrzeć na zegarek. Co za cudowne uczucie. Teraz nad rzeką uświadamiam sobie, że po prostu jest dobrze. Jest pięknie. Zmęczenie zaczyna osypywać się ze mnie powolutku jak strumyczek piasku w klepsydrze. Przez chwilę wydaje mi się, że słyszę jego szelest. Może to wieczorny wiatr? Nie ja pierwsza to odkrywam, ale wiem, że to właśnie rzeka ma w sobie taką kojącą moc.

                O, dobra rzeko! O, mądra  wodo! Wiedziałaś, gdzie stopy znużone prowadzić, gdy sił już było brak! – była kiedyś taka piosenka. Teraz rodzi się na nowo w mojej głowie i w końcu zaczynam ją nucić pod  nosem. Niczego przecież nie muszę. Nie muszę nawet udawać, że nie mam ochoty zaśpiewać, kiedy mam ochotę. Mam na to wielką ochotę!

               Nucąc sobie wcale głośno, przyglądam się wodzie z bliska.

             Od czasu do czasu rzucam okiem na horyzont. Jest pusto. Nie ma nikogo. Nawet kosiarz już sobie poszedł. Tak. Czuję, że zaczyna mi się w środku coś układać. Nie jestem w końcu taka zła, choć czasem bardzo się nie lubię. Może dzięki Rzece polubię się jakoś? Może mi się uda nawet ze sobą zaprzyjaźnić? Stanę się jak Huck Finn płynący tratwą przez wzburzone wody Missisipi – szlachetna, prosta i mądra… Boże, kobieto, zastanów się, ile ty masz lat! Co za bzdury! Huck Finn… Missisipi… Lektury szkolne ci się na mózg rzuciły… Z leciutkim zażenowaniem spoglądam w przestrzeń, ale, na szczęście, nic nie  muszę. Nie muszę nawet wstydzić się swoich naiwnych myśli. Energicznym krokiem, bo jest już całkiem chłodno, wbiegam na brukowaną uliczkę.

          Przed zakrętem spostrzegam kolorowy parasol, migocący różnymi barwami w ostatnich pobłyskach słońca. Zasiadam pod nim i zamawiam małe, kuflowe piwko biskupieckie. A niech tam. Wypijam je z dużą przyjemnością. Jest chłodne. Pianki – nie za dużo, w sam raz. Smakuje tak specjalnie  – kuflowo. Bardzo świeże, choć cienkie piwko. Ot, taki piwny żurek. Paru miejscowych mierzy mnie wzrokiem. Wyglądam pewnie dość malowniczo w tym rozwleczonym swetrze własnej roboty i z pożyczonym od córki plecaczkiem… Nikt jednak mnie nie zaczepia, więc mogę w spokoju ducha wysączyć swój kufelek.

        Wracam do swojego domku, a tam na progu czeka… pies. Nie mam pojęcia,  skąd się tu wziął. Macha przyjaźnie ogonem, ale, mimo tych czynionych mi awansów, nie wpuszczam go do środka. Patrzy lekko zawiedziony i w końcu odchodzi, zadowoliwszy się poklepaniem po boku. Idę się umyć, a kiedy wracam, zatrzymuję się jeszcze przez chwilę na ganku. Wiem, nie jestem ani tak młoda, ani tak szlachetna, ani tak prosta jak, hm, hm, Huck Finn. Jestem sobą. Ale czy to mało? Może tak. Może nie. Ta rzeka to nie Missisipi, tylko Bug. Ale jakie to ma znaczenie? O,  dobra rzeko! O, mądra wodo! Wiedziałaś, gdzie stopy znużone prowadzić, gdy sił już było brak… – nucę sobie pod nosem.

        Patrzę przed siebie. Niewiele już widać. Jest nieomal zupełnie ciemno, ale rozróżniam jeszcze kontury jałowca pod trzecią sosną. Druga sosna jest wysoka, prościutka. Byłaby świetnym masztem na żaglowcu (na szczęście dla niej żaglowce, przynajmniej te wielkie, wyszły z mody). Zaś pierwsza sosna, ta która rośnie zaraz na lewo od schodków, ma dziwny kształt. Pień rozdwaja się gdzieś na wysokości moich ramion. Potem dwa grube konary wyginają się półokrągło, by dalej pobiec równolegle ku niebu. Czy spotkają się w nieskończoności?…W każdym razie (nieaksjomatycznie) powinny… Teraz i tak tego nie sprawdzę – jest zbyt czarno wokół.  A zresztą, co by się stało, gdybym za tego życia zerknęła w otchłań nieskończoności? Co za kształt ma to drzewo? Kamerton? Może trochę… Ale to wygięcie… Już wiem. Przecież to jest kształt liry. Sosna w kształcie liry przed moim domkiem!

      Otwieram drzwi. Zapalam kryształowy kinkiet. Słomkowy kapelusz, udający tropikalny kask wydaje się jakiś nienaturalnie duży… Spoglądam na niego z wahaniem. Ach,  tak. Rozumiem. Przypominam sobie, że mam zamiar przeczytać jutro Cienie  na  trawie  Karen  Blixen. Przywiozłam je tutaj.

           Właśnie leżą na uśpionych teraz pośród liliowo-brązowych kolumn słoniach.

 

Brok,  1993

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.