Puszcza Amazońska (opowieść Naszej Najstarszej Pociechy)

– Mamo! – wrzasnąłem  na całe gardło.

            Wierciłem się na wszystkie strony i rozglądałem wokół, czy nie idzie ktoś, kto mógłby mi pomóc. Żywego ducha… No tak – brnę samotnie przez Puszczę Amazońską. Wokół krzyki małp i papug. Syczą węże. Grube liany smagają mnie po twarzy. Owady oblepiają spocony kark a błoto wlewa się do butów. Czuję bąblowanie między palcami stóp. Za chwilę bagno wciągnie mnie całkowicie w swą bezdenną otchłań. Mamo… Mamo…

– Dziecko, co ty tam znowu wyrabiasz?! – To był głos mamy. Musiała usłyszeć moje wołanie i wyjrzała przez okno.

          Moja Młodsza Siostra odrabiała lekcje. Malowała obrazki, rozwiązywała ortograficzne krzyżówki i wkuwała tabliczkę mnożenia. Starała się robić wszystko jednocześnie, co nie może się udać, ale ona jeszcze o tym nie wie. Przy tym okropnie się rozprzestrzeniła po całym pokoju – wszędzie leżały jakieś kartki, farby i ołówki. No człowiek już nie ma miejsca, żeby się gdzieś położyć –  normalnie,  z książką… Najmłodszy Braciszek spał w sypialni rodziców a mama siedziała przy stole w kuchni i sprawdzała wypracowania. Pewnie dlatego pozwoliła mi iść pod blok. Co prawda zapowiedziała, że będzie na mnie spoglądać przez okno, więc, żebym się nie oddalał.

              Uff – mogłem sobie połazić i popatrzeć tu i tam. Miałem nadzieję, że może wyjdzie Paweł (mieszka w tej samej części bloku, co Marcin, ale na innym piętrze). Piszemy ostatnio powieść i trzeba by obgadać parę pomysłów, ale, kurczę, ciągle na to nie ma czasu. Sprawa ugrzęzła w szufladzie. Zjechałem windą. Przemknąłem się koło wózkarni tak, żeby nie spotkać dozorczyni. Zaraz zaczęłaby mnie wypytywać, gdzie idę i czy mama o tym wie. Nie chce mi się mówić jej dzień dobry (uważam, że to głupie, bo wcale tak za nią nie przepadam, żeby jej  życzyć dobrego dnia) i ciągle odpowiadać na te same pytania.

            No udało się. A teraz – za górkę, w stronę boiska szkolnego. Może jest tu Paweł? Hej, Paweł! Paweł! Nie ma. Może nie słyszy. Może mu się nie chce. No dobra. To trzeba sobie poskakać  po kamieniach. Podobno ma być z nich ułożony ślimak do ćwiczeń w jeździe na rowerze. Na razie kamienie leżą w błocie, bo ostatnio ciągle pada i nikt z nimi nic nie robi.

       Skakałem sobie i skakałem. Fajnie mi szło. Udawało mi się to naprawdę nieźle.

– No – jestem dobry w tych skokach – pomyślałem i to mi trochę poprawiło humor, bo od rana czułem się niewyraźnie na duszy. Nie –  żebym był od razu w szczególnie złym humorze, ale jakoś tak… Sam nie wiem. W dodatku męczyła mnie ta przerwana praca nad powieścią, no i że Kaśka I. łypie na mnie złym okiem. A mama mi dokucza i ciągle każe sprzątać swoje rzeczy. A jak już posprzątam, to pyta, czy  wytarłem półki mokrą szmatką! I ciągle coś jest nie tak. Nawet jak mnie się wydaje, że jest naprawdę nieźle.

         Skoczyłem sobie jeszcze raz. No ale tym razem – poszło marnie…. Wylądowałem dość daleko.  W dodatku po prostu utonąłem w błocie! W żaden sposób nie mogłem się wygramolić. Błoto wlał się wierzchem do butów. Byłem kompletnie unieruchomiony. Zapierałem się ze wszystkich sił i próbowałem wydobyć to jedną, to drugą nogę. Nic z tego. Żeby się wykaraskać, musiałbym się położyć na brzuchu i chwycić krawędzi kamienia, do którego nie doskoczyłem. Pewnie tak właśnie bym zrobił, ale wyobraziłem sobie minę mamy, gdy staję w drzwiach w takim cudnym, błotnym ubranku. Jak Wodnik Szuwarek… Zamknąłem oczy.

– Dziecko, co ty tam znowu wyrabiasz?!!! – usłyszałem.

           To był głos mamy. Po chwili, która dla mnie była jak wieczność, mama była przy mnie. Stała w tych swoich mazurskich, niebieskich kaloszach na kamieniu, wyciągała do mnie rękę a ja próbowałem ją chwycić. W końcu się udało. Mama wytaszczyła mnie na kamień i spojrzała na moje nogi w nowych butach, które kupiliśmy przedwczoraj. Nie było nic widać. Ani butów ani nóg.

– No ale sobie piękną zabawę wynalazłeś. – zasyczała mama. Zupełnie jak wąż z Puszczy Amazońskiej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.