Pożegnanie  z Taszkentem, czyli wyprawy do Uzbekistanu część szósta

Październik 2018

 

  Krótka narada przy wieczornym koniaku doprowadziła nas do wniosku, że jednak dobrze będzie zwiedzić Taszkent pod opieką naszych profesjonalnych towarzyszy podróży. Sprawdzili się w górach za mgłą, sprawdzą się i w mieście, po którym dotąd błądziliśmy trochę jak pijane dzieci we mgle, plącząc się po farmie krasnali, obserwując zdechłe szczury i – bez większego logicznego sensu – grając w klasy na chodniku… Tak się zdarza Dreptakom… Lubią, nawet podczas dość egzotycznych wypraw, pouprawiać  niezobowiązujące, ale jakże rozkoszne snujstwo. Czas jednak spoważnieć i przystąpić do porządnego zwiedzania, jak na prawdziwych turystów przystało!

  Wystarczyło zadzwonić… Panowie stawili się po śniadaniu. Ustaliliśmy, co – mniej więcej – nas interesuje oraz, o której godzinie musimy być na lotnisku, by nie spóźnić się na samolot do miasta Urgencz, skąd należało przedostać się do Chiwy. Tam czekał na nas zarezerwowany wcześniej nocleg. Nasz cicerone wziął na siebie dbałość o pilnowanie czasu i obiecał pokazać różne miejsca, do których sami musielibyśmy brnąć metrem i miejskimi środkami komunikacji.

Zaczęliśmy od wizyty w ważnym  dla Uzbeków miejscu, a mianowicie od kompleksu – Pomnika Pamięci Ofiar Represji.

 Pomysł uczczenia ofiar represji (chodziło o represjonowanych w walce o niepodległość Uzbekistanu w różnych okresach historycznych, nie tylko – co ważne – w czasach dominacji ZSRR) zachwycił nas rozmachem i nietypowym podejściem do tematu.

Taszkencki Pomnik Pamięci Ofiar Represji – to całkiem spore założenie przestrzenne, obejmujące muzeum, pawilon-mauzoleum na wolnym powietrzu z tablicami informującymi o bohaterach, symboliczny pomnik-rzeźbę ku czci ofiar, a wszystko w parku z alejkami, po których można spacerować i obserwować meandry przepływającej przezeń rzeki, dumając o losach ojczyzny albo i nie dumając, tylko po prostu odpoczywając i ciesząc się przestrzenią, starannie utrzymaną roślinnością i śpiewem ptaków. Żadnego patosu. Miejsce odpoczynku i – jeśli kto chce – zadumy… Tylko tyle. Aż tyle.

 Mieliśmy szczęście. Świeciło słońce, wiał miły wietrzyk. Temperatura idealna – ani zbyt gorąco, ani zbyt chłodno, mogliśmy więc pospacerować, porobić zdjęcia oraz udać się do niezbyt odległej, a widocznej chyba z każdego miejsca w stolicy, wieży telewizyjnej.

 Taszkencka wieża liczy 375 metrów (jest więc wyższa od, zdawałoby się, sięgającej nieba wieży berlińskiej o całe 7 metrów!). Mieszkańcy są z niej dumni. Może dlatego miasto każe płacić za wstęp dość drogo – 40 000 sumów od osoby Nasz przewodnik, który nas pokochał, wynegocjował jakimś swoim sposobem nieco niższą cenę… Całe szczęście, bo byliśmy trochę rozczarowani. Okazało się, że można wjechać tylko na pierwszy poziom. Dostępu na wyższe poziomy broniło – jako obiektu ważnego militarnie – dzielne wojsko. Poza tym musieliśmy przejść przez liczne bramki i kontrole. Cóż… Wieża jak wieża… Natomiast rozciągający się z niej widok można uznać za wielce pouczający. Taszkent, liczący blisko 2,5 mln mieszkańców, jest miastem parterowych, jedno-, dwupiętrowych domków. Tkwią wśród nich, niczym wyspy, monumentalne gmachy. Jednak niska zabudowa przeważa. Zauważyliśmy to już w czasie spacerów, ale z góry widać było jak na dłoni. Robiło wrażenie. Historyczne centrum (i znaczna część miasta) legło w gruzach w czasie potwornego trzęsienia ziemi z 26 kwietnia 1966 roku (do tej pory nie wiadomo dokładnie, ilu mieszkańców straciło wówczas życie). Teraz gruzów nie widać. Na dawnej starówce stoi pomnik upamiętniający ofiary tej tragedii (potem widzieliśmy go z bliska). Z góry widać też rzekę Chirchiq, nad którą leży stolica a w oddali można domyślać się gór…

Nasyceni widokami z (niezbyt wysokiego, ale jednak…) lotu ptaka pojechaliśmy naszym busikiem do tzw. Hazrati imam complex, czyli kompleksu architektonicznego, w skład którego  wchodzą medresy (czyli teologiczne szkoły muzułmańskie, gdzie uczniowie studiowali Koran, prawo i język arabski, a z czasem także nauki ścisłe), meczety (stare i jeden zupełnie nowy) oraz grobowiec.

Zwykle medresa skupia się wokół dziedzińca. Składają się na nią rozmaite budynki: sale wykładowe, biblioteka, internat dla uczniów, pokoje dla nauczycieli. Teraz na dziedzińcach medres (a często i w jej zabudowaniach) toczy się handel. W jednym z budynków zbudowanej w XVI wieku medresy Barkhan oglądaliśmy wyroby rzemiosła. Wspaniałe. Było wszystko. Mnie urzekły przepiękne talerze (mieliśmy możność oglądania warsztatu, gdzie je wytwarzano). Wszystkie dreptacze panie (jak jedna) oglądały bardzo piękne torby i torebki – haftowane jedwabiem… Zbycho kupił sobie prześliczną, ręcznie haftowaną czapeczkę (potem dowiedział się, że nabył nakrycie głowy z wzorem tadżyckim, ale – cóż to szkodzi…)

Zajrzeliśmy również do medresy Muyi Muborak (także z XVI wieku). Nazwa znaczy święte włosy, gdyż przechowywane są tam włosy proroka Mahometa!  Jest tam też biblioteka, a w niej, oprócz wielu starych ksiąg, znajduje się prawdziwy biały kruk  –  egzemplarz Koranu z VII wieku (czyli z czasów Mahometa). Egzemplarz  Koran Kalifa Uthmana – pilnie strzeżony (żeby się zbliżyć, trzeba było przejść przez bramkę) – to wyeksponowana na stosownym podwyższeniu potężna księga z olbrzymimi literami… Nie wypadało robić zdjęć (choć nie zauważyłam formalnego zakazu)… Zwiedzający zbliżali się do swojej świętej księgi w nabożnym skupieniu (turystów spoza Uzbekistanu nie widzieliśmy). Wykonywali nabożne gesty. Nie chcieliśmy naruszać powagi miejsca …

W obrębie kompleksu znajdował się też potężny grobowiec jednego z najdawniejszych imamów świata muzułmańskiego  Abubakra Muhammada Kaffala (pochodził z Taszkentu, był uczonym i znawcą Koranu oraz prawa islamskiego). Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania. Nie da się obejrzeć wszystkiego…

Ciekawostką był też zupełnie nowy meczet wzniesiony w 2007 roku (podobno w cztery miesiące) na polecenie ojca narodu, czyli Isloma Karimowa (pierwszego prezydenta wolnego Uzbekistanu, przedtem pierwszego sekretarza Uzbeckiej SRR, czczonego w kraju tak, jak się czci świętego…). Przy wejściu widać taras z kolumnami z sandałowego drzewa. Wejścia strzegą dwa minarety. Nie mogliśmy wejść do środka, bo akurat przyjechała jakaś oficjalna delegacja… Widocznie pielgrzymowała do swojego świętego… Laickiego, bo laickiego, ale zawsze…

Kolejnym punktem naszej solidnie uporządkowanej przez przewodnika wycieczki po Taszkencie było Muzeum Emira Timura (zapamiętane przeze mnie z wyblakłych widokówek, które przysyłała mojej siostrze koleżanka z Uzbekistanu) z bladoniebieską kopułą, nawiązującą do architektury modnej w czasie panowania Timurydów, stojącym przed gmachem pomnikiem Timura na koniu i ładnym parkiem dokoła.. Było to miejsce, gdzie zgromadzono eksponaty związane z postacią Timura (czyli – jak się go często nazywa w Europie – Tamerlana; Tamerlan to zniekształcone Timur-e-Lang, Timur Kulawy), giganta, bez którego pewnie nie zaistniałaby (albo zaistniałaby zupełnie inaczej) historia ziem, na których dziś leży Uzbekistan. To właśnie do jego postaci dumnie odnosi się współczesny, niepodległy Uzbekistan, który nie tak dawno przestał być częścią komunistycznego imperium.

Uzbecy czują się spadkobiercami swojego Amira Timura. Odwołują się do jego dokonań na każdym kroku. Czczą też członków dynastii Timurydów. Podkreślają, że był jednym z największych wodzów w historii, że podczas swoich 35 lat rządów (od roku 1370 do 1405 roku) podbił i uzależnił od siebie (ewentualnie od swoich wasali) olbrzymie przestrzenie Azji Środkowej, Iraku, Iranu i Zakaukazia, że w czasie najważniejszych operacji wojskowych dowodził 150 tysięczną armią. Mówiąc o Timurze z błyskiem w oku, pomijają fakt, że wywodził się on ze zubożałego rodu mongolskiego i początkowo dowodził niewielką bandą zwykłych koczowników, która żyła z napaści na pasterzy (ponoć sprawiedliwie dzielił się łupami i to przysporzyło mu uznania wśród podkomendnych…)

Eksponatów w Muzeum Emira Timura było sporo. Jak to w ważnym muzeum narodowym… Trochę z Kolegą Małżonkiem ugrzęźliśmy… Reszta grupy wyszła wcześniej (prawdopodobnie mając nam nieco za złe, bo nie zdążyliśmy już pojechać do Muzeum Rzemiosła (ponoć bardzo ciekawego). Ale co robić?…  Gapiłam się na Kronikę Batalii Timura (zdobioną kunsztownymi litografiami), gigantyczną lampę oliwną (z XIV wieku), przepiękną piętnastowieczną ceramikę – różne miski i miseczki, a także – tym razem maleńką – lampkę oliwną, malowaną w pawie oczka! No i jeszcze smukły wazonik (przełom XV i XVI wieku), kształtem podobny do strzelistego, młodego świerczka… No i jeszcze baburnama (strunowy instrument; eksponat pochodził z XIV wieku).

Konieczna była kawa, którą wypiliśmy w takiej sobie kawiarni, w jakimś niespecjalnej urody pawilonie. No ale cóż… Trudno. Uzbekistan dopiero zaczynał się uczyć podejmowania turystów. Dobra kawa to wciąż rarytas. Nie można wymagać by miejsce, w którym się ją spożywa było ładne…

Przejeżdżając przez miasto, obserwowaliśmy różne ciekawostki, na które zwracał  uwagę przewodnik. Trochę się od tego mieszało w głowie, zwłaszcza że młody człowiek mówił do nas, nie wiadomo, dlaczego w dwóch językach naraz. Często w połowie zdania przerzucał się z rosyjskiego na angielski. Przez jakiś czas gadał po angielsku, po czym – niespodzianie –  znów przechodził na rosyjski! Nie ułatwiało to skupienia uwagi na informacjach, których przekazywał  bez liku… Na szczęście w programie znalazł się city trip… Uff…

Potripowaliśmy więc sobie w okolicy Teatru Narodowego (uwaga, grupo! Ten teatr został zaprojektowany przez japońskiego jeńca wojennego!), no a potem dotarliśmy do promenady, gdzie przechadzali się miejscowi w odświętnych ubraniach, podziwiając (rzadziej: kupując) rozłożone na ziemi rozmaite dobra… Były tam całkiem ładne pamiątki (często wykonywane przez miejscowych artystów) i pamiątki całkiem brzydkie. Co kto woli. Były też ciekawostki pozostałe po poprzednim, słusznie minionym systemie. Były książki, obrazy. Jednym słowem – uliczny kram. Pod ścianą budynku ustawiła się dwu (może trzy-?) osobowa grupka muzykantów i przycinała od ucha. Gdy ich mijaliśmy, zaczęli grać najpierw jakiegoś krakowiaczka a potem Małgośkę (nie na darmo nasza Marylka Rodowicz odbywała swoje podróże po ZSRR; była tam prawdziwą, kochaną przez wielu, gwiazdą). Oczywiście wrzuciliśmy panom do futerału sporo drobnych (w różnej walucie). Wyglądali na usatysfakcjonowanych.

Podczas przechadzki zagadnął nas elegancko ubrany starszy pan (w okolicach dziewięćdziesiątki), chyba zamożny, bo z garniturem złotych zębów, które nieznacznie odsłaniał w uśmiechu… Towarzyszyli mu dwaj dyskretnie sunący w pobliżu młodzi ludzie. Pan (wojskowy, polityk w stanie spoczynku?), usłyszawszy, że jesteśmy z Polski, pozdrowił nas a potem opowiedział, że na terenie Polski, w ostatnich dniach wojny, zginął jego brat.. Dostał informację o jego śmierci, w której wymieniona została nazwa miejscowości. Podał ją. Była to nazwa niemiecka. Prawdopodobnie brat naszego rozmówcy zginął na terenie tzw. Ziem Odzyskanych, pan nie mógł wiedzieć, jak ta miejscowość nazywa się obecnie…

 W końcu przyszedł szczęśliwy czas obiadu (byliśmy już porządnie głodni), który zjedliśmy w ładnym miejscu, gdzie (chyba) jadali taszkenccy pracownicy tamtejszych biur i urzędów, ale zauważyliśmy też całkiem sporo rodzin z dziećmi (w Uzbekistanie jest teraz prawdziwy baby boom; widocznie rodziny z dziećmi otrzymały jakieś ułatwienia w korzystaniu z miejskiej gastronomii). Było estetycznie, apetycznie, lokalnie, ale i – po taszkencku – swojsko. Panowie zwrócili uwagę na wyjątkowo (podobno) urodziwą, czarnobrewą kelnerkę…

Wreszcie nasze spotkanie z Taszkentem dobiegło końca i zajechaliśmy na lotnisko. Kontrola wyglądała zupełnie inaczej niż w Europie. Sprawdzano nas niby, ale jakoś tak niefrasobliwie… Gdy przechodziłam przez bramkę, domagano się ode mnie jakiegoś dokumentu. Dałam paszport, ale okazało się, że panience chodziło o jakiś specjalny kwit. Nie wiedziałam, co miała na myśli. Coś mi próbowała wyjaśniać (po rosyjsku z silnym akcentem uzbeckim), a ponieważ ciągle nie rozumiałam, machnęła ręką i mnie przepuściła… Uzbekistan kocha turystów.  Nie dowiedziałam się, o co szło…

Prowincjonalne lotnisko obsługiwało wyłącznie loty krajowe i wyglądało jak nasza stacja PKP (taka trochę z bluesa Elżbiety Mielczarek), gdzieś w polskim miasteczku, w latach dziewięćdziesiątych. Pogapiliśmy się na podróżnych, wśród których znalazła się spora (20 osób?) grupa niemieckich turystów (mijaliśmy się z nimi gdzieś na deptaku z pamiątkami i – chyba – w wieży tv). Okazało się potem, że oni również wybierali się do Chiwy.

Nic dziwnego. Chiwa to miasto, którego przegapić nie można! Czekała na nas kolejna niespodzianka…

 

.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.