Przed nami Chiwa! Z samolotu przesiedliśmy się do samochodów, które, na naszą mejlową prośbę, wysłał po nas właściciel hostelu. Należało przebyć nieco ponad 40 km, czyli niewiele. Do Chiwy musieliśmy się przedostać z miasta Urgencz, jednego z większych miast w południowo-środkowej części Uzbekistanu (liczy ok. 126 tys. mieszkańców). Właśnie tam urodziła się niezwykła, promienna gwiazda piosenki Anna German (potem, już w Samarkandzie, spotkaliśmy jej wielbicielki; mówiły o niej z zachwytem).
Przejazd trwał stosunkowo długo. Droga była zatłoczona. Mijaliśmy, kursujący do Chiwy trolejbus i autobusy z zamontowanymi na dachu pojemnikami z gazem (bo w Uzbekistanie, jak już powiedziano, większość pojazdów porusza się z wykorzystaniem tego właśnie paliwa). Jechaliśmy obrzeżami miasta, więc widać było niewiele. Spore przestrzenie. Bloki i bloczki. Starej części miasta nie zobaczyliśmy wcale.
Do Chiwy dotarliśmy, gdy było już całkiem ciemno. Samochody dowiozły nas do hostelu. Właściciel obrzucił nas badawczym spojrzeniem (coś mu się najwidoczniej w pierwszej chwili nie zgadzało…). Po skrupulatnym przejrzeniu dokumentów przydzielił nam pokoje. Świetlicę postanowiliśmy urządzić w pokoju naszej doktor Joasi i Zbycha (wieczorem nie było praktycznie dostępu do wspólnej przestrzeni, która znajdowała się na dole i służyła rano do wydawania śniadań).
Ubraliśmy się ciepło, ponieważ Chiwa powitała nas przenikliwym chłodem, i ruszyliśmy na poszukiwanie jakiś produktów żywnościowych, z których można by przyrządzić wieczorny posiłek. W pobliżu nie było nic. Krążyliśmy wśród murów, po nierównych brukach usianych dziurami… Wokół ciemno, prawie noc… Pustawo, a nawet pusto… Wiatr hula. Głód zagląda w oczy.
Wydostaliśmy się w końcu jakoś poza mury, odgradzające starą część miasta (gdzie mieszkaliśmy) od tak zwanej nowej Chiwy i, wiedzeni niezawodnym instynktem podróżnika (ulice puste, zasięgnięcie języka było więc niemożliwe), dotarliśmy w końcu do chyba jedynego otwartego sklepu, gdzie nabyliśmy koniak (kosztował całe 8 zł na nasze), okrągły chleb z artystycznym stempelkiem, całkiem niezłe sery, jakąś wędlinę (dość paskudną, jak się potem okazało), mineralkę, herbatę, jakieś orzechy, pomidory, winogrona i melony (wyglądały pięknie, pachniały wspaniale i trudno się było im oprzeć, więc się nie opieraliśmy…). Melony, w rozmaitych gatunkach, odmianach i rozmiarach, towarzyszyły nam zresztą cały czas. Sprzedawano je nie tylko w sklepach, ale i po bramach, i po kramach, i po wszelakich straganach na bazarach i poza nimi. Walca za każdym razem trzeba było siłą odciągać od kupna, bo okazał się wielkim miłośnikiem tych niezbyt u nas docenianych owoców.
Po bardzo chłodnym wieczorze (dobrze, że nabyliśmy koniak!) czekał nas równie chłody i ponury poranek. Niebo spoglądało nieprzyjaźnie – ciemne i zasnute gęstymi chmurami – a zimny wiatr przewiewał na wylot. Mury i domy Chiwy wydawały się bure i szare, nadkruszone elementy odsłaniały strukturę materiału budowlanego: glinę przemieszaną ze słomą. Mijaliśmy chłopaków- budowlańców, którzy pracowali w starej części miasta nad naprawą (łataniem) ściany. Pracowali starymi metodami (mieszając słomę z gliną), co było dość niezwykłe. Powitali nas radosnym: helou!
Zmarzliśmy. Nie ma kawy. Herbaty też nie. Skromne śniadanie (w cenie noclegu) już odrobinę poszło w zapomnienie. W końcu trafiliśmy na ładną herbaciarnię, obwieszoną dywanami i chustami. Malowniczo. Okazało się, że była to chyba najdroższa herbaciarnia w Uzbekistanie! Wyraźnie nastawiona na turystów z dalszego niż nasza ojczyzna Zachodu… Spotkaliśmy się tu zresztą z naszymi Niemcami (z grupą, która leciała tym samym samolotem z Taszkentu). No ale trudno… Co tam… Ogrzani i napojeni zanurzyliśmy się w wąskie uliczki Chiwy. Nagle – co to? Tak. To wielbłąd. Wyłonił się przed nami z nagła jako nagroda-niespodzianka za wytrwały spacer w czasie marnej pogody. Stał sobie na placyku i spoglądał lekko znudzonym okiem na spacerujących turystów. Nie było zbyt tłoczno, więc wielbłąd niewiele tego dnia zarobił (można było się sfotografować w jego towarzystwie).
Spacerowaliśmy, oglądając żółtawo-bure miasto. Zaglądaliśmy do dawnych medres, gdzie teraz handlowano. Wzrok przyciągały chusty przecudnej urody – z jedwabiu i wielbłądziej wełny, cieniuteńkiej jak mgiełka, rozmaite torby i torebki – pięknie ozdobione haftami i stosy prześlicznych, bajecznie kolorowych kapci, dzierganych na drutach i szydełku. Wchodziliśmy do karawansarajów (czyli – zajazdów, gdzie w przeszłości zatrzymywały się karawany, ciągnące jedwabnym szlakiem) teraz przemienionych w warsztaty tkackie. Mogliśmy zobaczyć z bliska, jak powstają dywany. Dziewczyny pracowały tu na starych maszynach, starymi metodami. Odtwarzały tradycyjne wzory. Na jednym z dziedzińców urządzono wystawkę – pokazano naturalne barwniki i kolejne etapy produkcji przędzy.
Tak, niespiesznie błądząc zaułkami, dotarliśmy do najwyższego w mieście, przyozdobionego barwną mozaiką, minaretu, na który (oczywiście!) postanowiliśmy się wdrapać. Pani, która sprzedawała nam bilety, zmierzyła nas nieco zaniepokojonym wzrokiem, a następnie zaczęła tłumaczyć, żeby iść bardzo slowly, slowly.
Ruszyliśmy. Już po chwili zdaliśmy sobie sprawę, że przed nami spory wyczyn. Schody o wysokich stopniach, nierównej wysokości, co powodowało, że nie można było utrzymać rytmu (szłam pierwsza…), pięły się pod górę niemal pionowo. Wokół panowała kompletna ciemność a szerokość korytarza była znacznie mniejsza niż na wyciągnięcie ramion. W pewnym momencie (na szczęście na samym początku wspinaczki, gdy korytarzyk w dolnej, najgrubszej części wieży był jeszcze nieco szerszy) zderzyliśmy się z angielską turystką, która zrejterowała… Po przejściu kilkunastu stopni postanowiła się wycofać. My bohatersko dotarliśmy na sam szczyt!
Widok był nagrodą. Chiwa wyglądała z góry jak miasto usypane z piasku. Zwłaszcza, otaczające starą część mury przypominały konstrukcję zrobioną dłońmi dziecka. Było w tym coś tak naturalnego, tak prawdziwego w swojej prostocie, że trudno się było oprzeć zadziwieniu i pewnemu wzruszeniu (przypomniały mi się potem świątynie, które oglądaliśmy na Sardynii; miały w sobie podobną prostotę, wyrastającą wprost z ziemi surowość i wyczuwalną przynależność do natury; to było jakoś pokrewne, choć tak odległe w przestrzeni…).
Wejść to nic, lecz zejść to sztuka! – jak stwierdził (nie bez racji) poszukiwacz przygód, Janek-Wędrowniczek (nie mylić z Johnym Walkerem!). Zleźliśmy jakoś… Zakwasy dręczyły nas przez kolejne dwa dni. Ale od czego jest aspiryna?…
Następnym miejscem było mauzoleum (z XIX wieku), gdzie trafiliśmy na modlitwę (więc trzeba było siedzieć cichuteńko i nie przeszkadzać; nikt nam jednak nie miał za złe, że tam jesteśmy; Uzbekistan kocha turystów!); było to miejsce spoczynku poety, filozofa i zapaśnika (jak Platon…) Pachławana Machmuda (1247-1326), piękne, złote i błękitne wnętrze… Szum monotonnej modlitwy w tle…
Zmęczeni wspinaczką, chłodem i wrażeniami postanowiliśmy udać się na obiad. W tym celu opuściliśmy mury starego miasta i rozpoczęliśmy poszukiwania. Ponieważ kiszki grały wszystkim bardzo już głośnego marsza, dopadliśmy pierwszej knajpki z brzegu, gdzie zręcznie ominęliśmy umywalkę z zapchanym, spowolnionym w działaniu odpływem (i stojącą mydlaną wodą), a następnie rozsiedliśmy się wygodnie przy stoliku. Miejscowi tymczasem podchodzili do umywalki i obmywali tam ręce (na szczęście pod bieżącą wodą). My zasiedliśmy, o zgrozo, bez mycia rąk… Walec musiał skorzystać z toalety. Wrócił. Nam iść zabronił.
Kelnerzy podbiegli z kartami (wyłącznie po uzbecku). Wybraliśmy różne dania na chybił trafił (trochę pomagały obrazki, umieszczone obok uzbeckich nazw). Duże ilości dań! Przyniesiono nam herbatę w ślicznych imbryczkach, malowanych w błękitne kwiatki, białe czarki do herbaty, ustawiono bardzo ładną zastawę (woda w umywalce chlupała coraz głośniej). Po dość długim czasie oczekiwania zaczęły napływać kolejne dania. Były… Cóż… Tłuste… Żółte (chyba od przypraw). Sycące. Bardzo tanie.
Rozdzieliliśmy się i – dwójkami – ponownie daliśmy nura w zaułki, pozwalając się prowadzić intuicji.
Bliżej wieczora odbyliśmy jeszcze dość długi spacer na dworzec kolejowy (zupełnie nowy), bo chcieliśmy sprawdzić połączenie do Buchary. Okazało się, że dworzec, co prawda, stoi, ale pociągi jeszcze nie kursują… Wracaliśmy do starej Chiwy przestronną zupełnie pustą, pozbawioną drzew aleją, wśród budowanych właśnie apartamentowców (utrzymanych jednakże w stylu nawiązującym do dawnej orientalno-kafelkowej architektury); wszystko pachniało nowością. W tle krążyły buldożery, kruszące resztki starych zabudowań. Widać było, że właśnie zniknęły (bądź znikają) całe kwartały miasta. Były też – gotowe do działania – dźwigi. W tej części Chiwa wyglądała jak olbrzymi plac budowy. Na naszych oczach odchodziło Stare, przychodziło Nowe… Powstająca właśnie, nowa część miasta, która zastąpi rozpadające się stare domy, budowane dawną techniką, będzie się zapewne znakomicie prezentować na błyszczących folderach dla oczekujących wygód turystów… Trafiliśmy na moment przemiany. Za parę lat (sądząc z tempa robót, za dwa – trzy, może cztery…) zostanie z Chiwy tylko skansen we wnętrzu murów, chroniących najstarszą część miasta. Z pewną ulgą dotarliśmy w pobliże murów, gdzie krył się niewielki minarecik, rosło krzywe drzewko a kobiety w chustach sprzedawały rutę stepową, lekko halucynogenne zioło, stosowane, zgodnie z zaleceniami medycyny ludowej, w przeziębieniach, ale zapewne nie tylko wtedy…
Uzupełniwszy produkty w znanym sklepie, udaliśmy się do naszej świetlicy, gdzie spożyliśmy okrągły chleb (ze stempelkiem), sery i duże ilości melonów. Wszystko obficie popiliśmy koniakiem. Zgodnie z zaleceniem naszej doktor Joanny – dla dezynfekcji żołądków… Tym razem zaszaleliśmy i nabyliśmy koniak za całe 15 złotych (na nasze)! Na lekarstwach nie należy oszczędzać.
Rysiek – jako jedyny wytrwały – ruszył jeszcze na wieczorny spacer po murach (niczym niezabezpieczonych). Po chwili (raczej dla asekuracji niż z powodu zapału) dołączył do przyjaciela Walec, dzierżąc pod pachą melona.