Chiwa w słońcu, czyli wyprawy do Uzbekistanu część ósma

 

 

Słońce odmienia życie!

            Chiwa przywitała nas pięknym słońcem i od razu wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki!  To, co wczoraj było szaro-bure, dziś, w bystrym (jak mawiają górale) słońcu, prezentowało się cudnie.

              Pokręciliśmy się więc po starówce, która  wydała nam się teraz światem z bajki. Mieszkaliśmy wszak na terenie kompleksu architektonicznego Iczan Kala, od 1990 roku znajdującego się na liście światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO.

         Kompleks ten nie jest wcale taki stary, choć zdarzają się perły, których historia sięga czasów naszego Mieszka I (czyli wieku X). Gdy sobie to człowiek uświadomi, trochę inaczej (z większą skromnością…) zaczyna myśleć o naszym (polskim, ale i europejskim) miejscu w świecie. Jednak większość  budowli pochodzi z pierwszej połowy XIX wieku, to jest z czasów chanatu Ałła-Kuli. Na terenie Iczan Kali znajduje się ponad 250 domów (a właściwie – domków, bo raczej niewielkich) z XVIII i XIX wieku wybudowanych z tego samego materiału (glina i słoma) i w podobnym stylu. Architektura jest jednolita i właśnie owa jednolitość sprawiła, że Iczan Kala –  wewnętrzne ufortyfikowane miasto Chiwy – uważana jest powszechnie za najlepiej w całej Azji Środkowej zachowaną przestrzeń miejską o charakterze feudalnym. Nie byle co! W dodatku jest to przestrzeń żywa. Pokazały swą urodę niezwykłe drzwi i skryte poza nimi budowle. Uwagę przykuwał pięknie prezentujący się w słońcu (zapamiętany z folderów), kojarzący mi się z ogromnym piecem martenowskim minaret Kalta Minor (to cylinder o średnicy 14 metrów i wysokości 25 metrów!), który wraz z Bramą Ojca (jedną z czterech bram prowadzących do fortyfikacji) i cytadelą (gdzie znajdowała się ongiś mennica, w której drukowano, jak przystało na jedwabny szlak, pieniądze na jedwabiu….) stał się swoistą wizytówką miasta. Kalta Minor, zbudowany w XIX wieku, pysznił się z daleka swoim błękitem (obłożony jest błękitnymi płytkami ceramicznymi, tworzącymi poprzeczne pasy).

      Chodziliśmy jak zaczarowani. Kramy (wewnątrz dawnych medres i te ustawione wprost na uliczkach) zachwycały kolorami. Dzieci, przyodziane w kolorowe, eleganckie ubranka, trochę zawstydzone (ale nie bardzo…), spoglądały na nas z zaciekawieniem. Niektóre wołały: hellou!! – najwyraźniej dumne ze swojej znajomości języka obcego. Sprzedawcy oferowali swoje usługi, a gdy ktoś coś nabył, dziękowali, przykładając rękę do serca i elegancko się kłaniając. Zmęczony wczoraj wielbłąd dziś jakby trochę uśmiechnął się do nas…

             Dziewczyny – to jest Joasia i Ludka – zapragnęły stać się jeszcze piękniejsze i udały się do fryzjera (ja, ze swoją krótką fryzurką, ograniczyłam się do porannego umycia głowy…). Okazało się, że trafiły do prawdziwego Królestwa Kobiet. Właścicielka lokalu biegała od klientki do klientki, cały czas z komórką przy uchu, bo ruch w interesie miała ogromny. Regulowała brwi młodej dziewczynie, a ponieważ komórka odrobinę jej wadziła, położyła ją po prostu na piersi młodej klientki. Panie rozmawiały, udzielały sobie jakichś rad, rozlegały się śmiechy… Od czasu do czasu, nie kryjąc zainteresowania, zbliżały się do turystek z Polski, nawiązywały konwersację, wypytując: skąd to? Jak się podoba? Dokąd dalej? Dotykały jasnych włosów Ludki i z westchnieniem powtarzały: kak priekrasno.  Język ciała i szczątkowy rosyjski pozwoliły wyrazić zainteresowanie, sympatię, empatię… Kobiety potrafią się porozumieć na każdej szerokości geograficznej. Ludka i Joanna wróciły odświeżone, uczesane (tak jak chciały) i uśmiechnięte.

            Postanowiliśmy – po tak pięknym poranku  i krótkim odpoczynku w hostelu – zjeść obiad w nieco mniej malowniczym niż wczoraj przybytku i, rozglądając się po różnych miejscach nieco uważniej niż poprzedniego dnia,  skorzystaliśmy z usług czegoś w rodzaju stołówki, przeznaczonej zarówno dla mieszkańców, jak i dla turystów. Było tu znacznie czyściej, nieco drożej (ale nie bardzo), no i dość smacznie.

             Po obiedzie rozdzieliliśmy się. My udaliśmy się poza mury Iczan Kali, chcąc zobaczyć życie współczesnego miasta. Nie wydało się nazbyt urodziwe – poniszczone chodniki, niska zabudowa (jakieś takie niby pawilony), no i co krok, jakżeby inaczej … salon mody ślubnej!

        Jako niepoprawna babcia zajrzałam na podwórko jakiegoś przedszkola. Było – chyba – językowe. Wszyscy się tam teraz uczą angielskiego na potęgę; Uzbekistan otwiera się na świat i nastawia na inwazję turystów, więc bez angielskiego ani rusz! Spojrzałam za ogrodzenie i zobaczyłam ścieżki z zawieszonymi słówkami angielskimi i urządzenia, które przypomniały mi własne dzieciństwo oraz place zabaw naszych dzieci (z lat osiemdziesiątych). Rozczulające postaci z bajek (z malowanej dykty), opony w funkcji huśtawek i kwietników, blaszane karuzele…

           Czas w tym mieście biegnie zygzakiem… W obrębie murów wciąż stosuje się stare techniki budowy i naprawy, po drugiej stronie murów (w stronę nowego dworca, co obserwowaliśmy poprzedniego wieczora) wyburzono cały kwartał i postawiono nowe apartamentowce… Niektóre nowe hostele są, przystosowanymi do funkcji hotelowych, starymi medresami, tkwią – niby ostańce dawnego systemu – w pustych przestrzeniach, gdzie (zapewne jeszcze całkiem niedawno) tętniło życie… Podwórko przedszkola nie zmieniło się zaś zapewne zbyt wiele od lat czterdziestu…

            W jednym ze sklepów w niezbyt urodziwym niby pawilonie kupiłam śliczniutką sukieneczkę dla wnuczki. Ładny model (nie – etniczny, tylko całkiem zwyczajny, europejski…), miły dla oka zestaw kolorów, no i czysta bawełna. Uzbekistan bowiem to królestwo bawełny – białego złota. Parę lat temu zajmował piąte miejsce w produkcji tego surowca na świecie (po USA, Indiach, Chinach i Pakistanie, ale możliwe, że obecnie statystyki się poprawiły). Pola bawełny zajmują 1/3 powierzchni pól uprawnych w kraju. Widzieliśmy (następnego dnia, w drodze do Buchary) olbrzymie bawełniane pola. Zbiory są kilka razy w roku. Nic dziwnego, że modna sukieneczka dla dziewczynki była śmiesznie tania…

           Wiedzeni poznawczą ciekawością wkroczyliśmy też do Muzeum Historycznego. Spędziliśmy tam nadspodziewanie dużo czasu, ale trudno się było oderwać od eksponatów (ponad 300!), związanych z dziejami i kulturą tego arcypradawnego (bo zasiedlonego już, bagatela, w III tysiącleciu p.n.e.) regionu, noszącego nazwę Chorezm. Arabski geograf i pisarz z przełomu XII i XIII wieku Jakut Ibn Abdallah al-Hamawi twierdził, że ta tajemnicza nazwa oznacza  gotowaną rybę, która była częstym pożywieniem tutejszej ludności. Hipoteza ta wydaje się (przynajmniej na pierwszy rzut oka…) prawdopodobna, gdyż terytorium Chorezmu przecina potężna Amu-daria… (blisko jej brzegu i my, następnego dnia skosztowaliśmy świeżej ryby wyłowionej z nurtów tej wielkiej rzeki).

            Po upadku wielce zasłużonej dla całego regionu dynastii Timurydów Chorezm wszedł w skład Chanatu Chiwy, który od 1873 roku znalazł się pod zwierzchnictwem Rosji, zaś 17 lutego 1925 roku został podzielony pomiędzy republiki radzieckie – Uzbekistan i Turkmenistan; cóż taki los starożytnych ziem…

           Według Josefa Markwarta (cenionego do dziś, zmarłego w roku 1930, filologa-orientalisty) to właśnie w tym regionie działał twórca pierwszej religii monoteistycznej – Zaratustra (wśród eksponatów widzieliśmy posążki pochodzące z czasów kultu zaratustriańskiego). Chorezm miał powiązania z Aleksandrem Macedońskim, który ożenił się z córką króla Chorezmu. To stąd pochodził perski matematyk (a także astronom, geograf i kartograf) Muhammad ibn Musa al-Chuwarizmi (780 – 850), uważany za twórcę algebry (jako pierwszy ułożył tablice funkcji sinus i tangens, termin  algorytm pochodzi od zniekształconej wersji jego przydomka). Widzieliśmy jego dzieło… To stąd wywodził się Abu Ali ibn Sina (980 – 1037), czyli po prostu Awicenna – znakomity filozof i lekarz, którego myśl teoretyczna i dokonania praktyczne wywarły olbrzymi wpływ na naukę znacznej części świata. Trudno było oprzeć się poruszeniu. Oglądaliśmy stare księgi – święty Koran a także dzieło Awicenny (Kanon medycyny) i jego lekarskie przyrządy… Widzieliśmy też pięknie zdobione księgi poety, myśliciela i filozofa, urodzonego w Chiwie Pahlowana Mahmuda, uznanego za patrona miasta (w jego Mauzoleum, zbudowanym w XIX wieku, byliśmy poprzedniego dnia…). Wśród eksponatów znalazła się też (znana nam z taszkenckiego bazaru) kołyska z niezwykłym systemem osuszania niemowlęcia. Tym razem był to mebelek wykonany bardzo kunsztownie ze szlachetnych materiałów… Prawdopodobnie korzystało z niego jakieś wysoko urodzone dziecię…

            Po wyjściu z muzeum (byliśmy jedynymi zwiedzającymi, ale nie żałowaliśmy ani minuty…) zatrzymaliśmy się jeszcze na moment przed pomnikiem wybitnego poety. Mahtumquli (żył i tworzył na przełomie XVIII i XIX wieku) pisał (podobno przejmująco) o życiu, śmierci, przeżyciach religijnych i – oczywiście – o miłości. Jego mistyczna poezja, wyrastająca z ducha poezji ludowej, stała się własnością wielu narodów Azji, w tym Uzbeków.

         Nasyceni wiedzą powróciliśmy za mury starej Chiwy… Błądząc uliczkami w popołudniowym (a właściwie już niemal wieczornym) świetle, skorzystaliśmy z okazji, by zaopatrzyć się w pamiątki. Nabyliśmy u ulicznego sprzedawcy niewielką akwarelę, przedstawiającą jeden z zaułków Chiwy, dwie cieniutkie chusty z wielbłądziej wełny (robione na szydełku, wyglądały jak koronka) – to prezenty dla naszych sióstr (mojej i Ryśka). Ja kupiłam sobie torbę, haftowaną jedwabiem, nie tylko piękną, ale i praktyczną, bo zaopatrzoną w zamykane na zamki błyskawiczne przegródki …

              Trochę zmęczeni, ale zadowoleni (słońce wciąż pięknie świeciło, choć pomału chyliło się ku zachodowi) wróciliśmy do hostelu, gdzie zjedliśmy – już wszyscy razem – posiłek (podstawą był oczywiście chleb ze stempelkiem, sery i melony), odsapnęliśmy nieco i – znów we dwoje – udaliśmy się na ostatni spacer po nocnej Chiwie…

        Tym razem i ja wspięłam się na mury! Było warto. Mury Chiwy nie są wcale takie stare (zbudowano je w wieku XVII). Z daleka wyglądają jak usypane z piasku (mają jakby organiczną formę), są jednak zbudowane z cegieł i tylko z wierzchu pokryte żółtawym tynkiem. Nie są niczym zabezpieczone, ale przestrzeń, obecnie służąca do spacerów, jest przyjaźnie szeroka. Miasto wyglądało z tej perspektywy niezwykle. Trochę oświetlone, ale ze sporymi obszarami tonącymi w mroku opowiadało nam w ciszy (wokół nie było żywego ducha) o swoich tajemnicach… Unosił się nad nami być może duch Pahlowana Mahmuda, a może i Awicenny…

                   Po murach chodziło się całkiem bezpiecznie, od czasu do czasu można było zaglądać przez niewielkie okienka obronne, no i patrzeć, patrzeć… Wieczorne, puste uliczki – trochę oświetlone, a trochę nie – wchłonęły nas na jakiś czas. Trudno było się wyplątać i powrócić do rzeczywistości.

                 Było to jednak nieuniknione. Trzeba było się wyspać i odpocząć, ponieważ następnego dnia mieliśmy w perspektywie ponad czterysta pięćdziesiąt kilometrów jazdy przez pustynię…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.