Ostatni dzień w Bucharze spędzaliśmy, chodząc po mieście w tzw. podgrupach (na tym, między innymi, polega przewaga wyjazdów indywidualnych…). Można było zwiedzać, spacerować lub, jeśliby ktoś sobie tego życzył, nieco dłużej… poleżeć (z tego, co wiem, poleżenia nikt nie wybrał, choć każdy wybrał to, co chciał).
Od czasu do czasu, co prawda, trafialiśmy na siebie gdzieś na szlaku, ale mogliśmy robić to, na co mieliśmy największą ochotę. Dreptaczy luzik w jestestwie…
My, na przykład, zdecydowaliśmy się na spacer poza ścisłym centrum historycznym. Okazało się to ciekawsze niż można się było spodziewać. Trafiliśmy bowiem na bardzo cenną, starą i piękną budowlę, której rewitalizacja miała się dopiero rozpocząć.
Okazało się, że to medresa ufundowana przez samego Ulug-bega (wnuka Timura Chromego), wielkiego uczonego-astronoma i matematyka oraz – rzecz jasna – polityka i władcę (później, już w Samarkandzie, wybraliśmy się do muzeum jemu poświęconego i obejrzeliśmy zbudowany przez uczonego sekstans).
Budowla była zamknięta na cztery spusty. Kiedy jednak zaczęliśmy się jej przyglądać, pojawił się ni stąd, ni z owąd postawny siedemdziesięcioparolatek w dobrze skrojonym garniturze na sobie i z garniturem złotych zębów (w sobie). Towarzyszyła mu siedmio-, może ośmioletnia wnuczka. Pan był kimś w rodzaju nadzorcy (nie ośmieliłabym się go nazwać stróżem, ponieważ prezentował się nadzwyczaj godnie). Wpuścił nas na dziedziniec, udzielając – po rosyjsku, którym to językiem posługiwał się płynnie – rozmaitych objaśnień. Dowiedzieliśmy się, że znajdujemy się w jednej z najstarszych medres Buchary, zbudowano ją bowiem na początku XV wieku (podczas gdy większość budowli tego typu powstawała od wieku XVI do XVIII). Nasz przewodnik opowiedział też o trudnych losach przybytku za czasów Związku Radzieckiego, kiedy to zdewastowano wnętrze, wykorzystując je do zupełnie niezgodnych z pierwotnym przeznaczeniem celów (służyło jako magazyn)… Dość typowa i dość smutna historia… Podziwialiśmy sklepienia, łuki, zdobienia kopuł, fascynująco piękne drzwi… Zwróciliśmy uwagę na cudny majolikowy portal, w którym, gdy się uważnie przyjrzeć, można było zauważyć motyw gwiazd… Ten sam motyw był też widoczny w zdobieniach kopuły. Nic dziwnego! Fundator był przecież wielkim astronomem. Rysiek wdrapał się nawet na dach, skąd uzyskał niezwykłą perspektywę (stosunkowo rzadko człowiek wspina się na dach…). Ja tę podniebną eskapadę sobie darowałam… Pan ze złotym uśmiechem dopytywał się, skąd jesteśmy i przyjął niewielką sumkę za udostępnienie obiektu. Wnuczka patrzyła na nas odrobinę nieufnie i troszkę się zawstydziła, gdy poczęstowaliśmy ją cukierkami. No ale w końcu grzecznie przyjęła parę polskich krówek-ciągutek…
Na przeciw medresy Ulug-bega znajdowała się druga budowla (też zamknięta). Przeczytaliśmy, że to medresa Abdulaziz-khan, która powstała w połowie XVII wieku. Tutaj uwagę zwracała sztukateria w mauretańskim stylu. Piękna!
Powróciliśmy na teren ścisłego centrum historycznego, gdzie, po obiedzie, udaliśmy się na spacer. Snuliśmy się po starym bazarze Zargaron, podziwiając towary i chłonąc atmosferę tego miejsca. Oczywiście turyści byli tutaj mile widziani, ale nie było ich tak znowu wielu. Trudno mówić o strasznym tłoku (z prawdziwym tłokiem mieliśmy parę lat temu do czynienia na bazarze w Stambule). Sprzedawcy byli uprzejmi i (na ogół) nie próbowali wciskać towarów za wszelką cenę. Przy okazji można było popatrzyć, jak powstają różne niezwykłe przedmioty, ponieważ wiele pracowni było usytuowanych tak, by przechodzień (potencjalny nabywca) mógł prześledzić proces powstawania (co zawsze jest ciekawe) i, zainteresowany, kupić to, co mu się podoba. Mnie, na przykład, zachwyciły prześliczne nożyczki w kształcie żurawi. Niestety nie zdecydowałam się na kupno, czego do dziś żałuję… Bardzo ciekawie wyglądała też pracownia malarska, gdzie powstawały maleńkie arcydzieła malarstwa miniaturowego. Pisał o nich w książce Nazywam się Czerwień (parę lat temu mnie zachwyciła) Orhan Pamuk, turecki laureat nagrody Nobla. Malarstwo miniaturowe powstawało nie tylko na terenie dzisiejszej Turcji, czy Iranu (Persji), ale również w tym rejonie. Do dziś jest to tzw. żywa tradycja. Nie kupiliśmy obrazka… Żałuję, choć – w tym wypadku – cena nie była okazyjna… Nie byliśmy też całkiem pewni, czy aby wywożenie tego rodzaju pamiątek jest całkowicie zgodne z prawem.
Weszliśmy też do wnętrza meczetu Kalon (tam również toczy się obecnie handel). Pomiędzy straganami przemykały się wycieczki, ciągnące za swoimi przewodnikami, którzy – dla lepszej widoczności (jak to bywa na wszelkich trasach turystycznych świata) dzierżyli w dłoniach parasolki lub chorągiewki. Ja, zupełnie niechcący, wmieszałam się w wycieczkę japońską, z którą przemierzyłam meczet. Miejscowi częstokroć patrzą na turystów jak na atrakcję. Już zdołaliśmy to odczuć. Fotografują ich ochoczo (czasem proszą o pozwolenie, by się z takim turystą/tką sfotografować). Mnie też fotografowano, jako… Japonkę…
W jednej z prywatnych galerii (eleganckiej i pięknie urządzonej, ze starannie wyeksponowanymi towarami) nabyliśmy prezent dla Naszej Jedynej Córeczki (i jej rodzinki) – bardzo piękną, haftowaną jedwabiem powłoczkę na poduchę. Podobał nam się wzór (wielkookie koty) – prosty i nowoczesny, a jednocześnie jakoś nawiązujący do stylistyki perskiej.
Kawa, którą udało nam się wypić w kawiarni na malowniczo położonym tarasie, była całkiem smaczna (tu już się nauczono ją parzyć; w Bucharze było znacznie więcej turystów niż w Chiwie…). Z nowymi siłami zaszyliśmy się w pobliskie zaułki…
Spacer po takich zaułkach jest doznaniem niezwykle pouczającym, ponieważ uliczki biegną w sposób zupełnie nieprzewidywalny. Brak jakiegokolwiek punktu odniesienia, brak perspektywy. Mój mąż, który ma znakomitą orientację w przestrzeni, rozglądał się wokół z niedowierzaniem. Takie budowanie miasta (jak się dowiedzieliśmy) było celowe i miało utrudnić orientację ewentualnym agresorom. Turyści też byli postawieni wobec wyzwania nie lada. Zgubić się można było bardzo łatwo. Gubiliśmy się w zaułkach z dużą przyjemnością…
Wieczór zastał nas w drodze do synagogi, gdzie – niestety – nie udało nam się zobaczyć jednego z ponoć najstarszych zachowanych egzemplarzy Tory, ponieważ za chwilę miało się tam zacząć nabożeństwo. Przeproszono nas grzecznie i zaproszono w innym terminie… (okazało się potem, że więcej szczęścia mieli nasi towarzysze, to jest Joanna i Zbycho, którzy do synagogi dotarli znacznie wcześniej i starą Torę zobaczyli…).
Udało nam się natomiast trafić do pracowni lalkarskiej, działającej przy jednym z kilku istniejących w mieście teatrów (to był teatr prywatny). Moje oczy, jako niedoszłej lalkarce, zabłysły prawdziwym zachwytem! Piękne lalki, przeważnie jawajki, choć było i trochę marionetek... Wspaniałe, bardzo starannie wykonane kostiumy… W pewnej chwili młody chłopak, sądząc z urody, Pers z pochodzenia, wstał od stolika, gdzie właśnie (w masce, chroniącej przed pyłem) wykonywał główkę lalki i, widząc nasze zainteresowanie, urządził dla nas krótki pokaz. Lalka na moment ożyła! Tak to bywa z lalkami. Wiadomo, że miewają one duszę… Nagrałam filmik.
Po wyjściu z pracowni włóczyliśmy się jeszcze w pewnym rozmarzeniu po malowniczo oświetlonych uliczkach i na koniec dnia postanowiliśmy dotrzeć do jeszcze jednego obiektu, znajdującego się w pewnej odległości od centrum. Chcieliśmy mianowicie zobaczyć meczet Chor-Minor, który nie był, co prawda, bardzo stary (powstał w 1807 roku), ale odznaczał się nietypową formą. Był budynkiem zbudowanym na planie sześcianu, z czterema minaretami w narożnikach. Jednak w pewnym momencie poczułam takie zmęczenie, że na meczet popatrzyliśmy tylko z daleka (zresztą było już całkiem ciemno, co uznaliśmy za dobry powód, by się wycofać). Stwierdziliśmy, że musi nam starczyć stara fotografia z wizerunkiem tegoż meczetu, którą nabyliśmy wcześniej w jednej z galerii. Żeby jednak COŚ zobaczyć (wszak bycie turystą zobowiązuje…), zajrzeliśmy do holu hotelu o nazwie Chor- Minor… Był na swój sposób elegancki, choć – z powodu dość tandetnych materiałów – odbiegał od standardów, do których nawykli lubiący podróże w luksusie Europejczycy (my bez luksusów się obywamy bez bólu, ale w rzeczonym wnętrzu było sporo bolesnego kiczu, obecnego, co prawda, również w naszej Balfirze, ale nasz hotel nie ukrywał, że właściciele cieszą się swoim sukcesem, niczego nie udawał, co miało pewien wdzięk…).
Zmęczeni całodziennymi spacerami, spoglądając z niejaką zazdrością na nielicznych rowerzystów, którzy poruszali się po ścieżkach rowerowych wielce niestereotypowo (jakoś tak – w poprzek…), wróciliśmy na zmęczonych nogach do naszego hotelu, gdzie spożyliśmy lekką, melonową kolację i padliśmy na łóżka bez tchu.
Następnego dnia mieliśmy się przeprawić przez góry do Samarkandy!
Bardzo malownicze i ciekawe opisy, byłem tam chwilę z Wami.
Z Pozdrowieniami,
J.
P.s. film z lalkarzem – ekskluzywny
Dziękuję za odwiedzenie strony i komentarz! Cieszę się, że lektura tekstu, oglądanie zdjęć i filmiku nie były straconym czasem!
Haniu, pięknie dziękuję! Podoba mi się ten mój sklep, chociaż szyld oczywiście mogliby zrobić jednak jakiś ładny. No ale przede wszystkim obecny napis jest funkcjonalny – nie da się przeoczyć! 🙂 🙂
Niesamowite miejsce. Nożyczki śliczne!
Czekam na relacje z kolejnych przygód 🙂
Pozdrawiam ciepło znad Atlantyku!