Korytarzyk

 

 

 

– Co tam jest? – pyta Krzyś. Stoimy w przejściowym. Przed nami bieleją nieco przybrudzoną bielą w odcieniu gołębim drewniane drzwi. Są leciutko uchylone. Krzyś wskazuje właśnie na nie. Jego ręka jakby drży (a może mi się tylko tak wydaje?).

– Korytarzyk – odpowiadam.

– Dalej jest Nasz Pokój. Potem jest Ostatni Pokój – babci i dziadka. Chcesz zobaczyć?

Krzyś spogląda na mnie jakoś niepewnie.

     Dziadek pieczołowicie pilnował oliwienia wszystkich zawiasów, ale, pamiętam to dokładnie, tym razem drzwi ostrzegawczo zaskrzypiały, kiedy – niby nigdy nic –  ujęłam klamkę.

       Krzyś cofa się nieznacznie i odwraca wzrok (niby taki zainteresowany!) w stronę alabastrowej tancerki, którą babcia wyjęła rano z kredensu – właśnie wzięła się za porządki i postanowiła przewietrzyć jego wnętrze, bo akurat poczuła się lepiej.

– No chodź! To jest korytarzyk! Korytarzyk!

Uchylam drzwi. Wsuwamy się w mrok. Ruszam przodem.

– Tu jest łazienka. Tu ubikacja. Tu są drzwi do komórki. Światła się nie pali, bo go tu nie potrzeba.– objaśniam głosem miejskiego przewodnika.

– Zobacz, tam już się wchodzi do Naszego Pokoju. W korytarzyku nie potrzeba światła. – powtarzam. – Można zapalić w łazience, w ubikacji, w komórce. No i trochę widać światło z Naszego Pokoju! Chodź!

Krzyś powoli rusza za mną. Wyraźnie się ociąga.

      Ciemny korytarzyk, w którym nie pali się żadnych świateł, bo nie potrzeba, nie jest najwyraźniej miejscem, które miałby ochotę penetrować. Jednak idzie. Utrzymuje odległość pół kroku za mną.

       To ja tym razem sunę powoli przodem (dlaczego się nie spieszę?). Bezlitośnie wciągam go w czeluści korytarzyka. Męska duma dziesięciolatka popłakuje bezgłośnie. Słyszę to wyraźnie czujnym wewnętrznym uchem. Jednak mój sąsiad i towarzysz wypraw na dach jakoś za mną brnie w tę ciemność. Niespiesznie, ale dzielnie. Czuję tę jego chłopacką dzielność. Niesie ją, choć mu ciąży – niby duszę – na ramieniu, żebym w każdej chwili mogła ją zobaczyć i ocenić jej siłę.

      Nie zapalam światła ani w łazience, ani w ubikacji, ani w komórce. A przecież mogłam to zrobić. Jednak jakaś przekorna cząstka mnie, siedmioletniej stuprocentowej kobiety mówi mi, że potrzebna jest próba. Chcę wiedzieć. Wiedzieć i już! Co? No – jak to, co… Przecież to, czy, czy…no, czy jestem jego Eurydyką…(siostra czytała mi greckie mity ze swojego podręcznika).

      Przed nami rysuje się blada kreska światła, widoczna zza uchylonych drzwi Naszego Pokoju. Jeszcze trzy kroki. Dwa. Jeszcze krok. Dotykam ściany pomalowanej olejną farbą.. To lamperia. Sięga mi do ramienia (a może nieco ponad łokieć?…). Jest chłodna, lekko chropowata w dotyku. Jak ręka Krzysia. Popycham mocno drzwi Naszego Pokoju. Zalewa nas fala światła. Biegnę przed siebie i siadam na łóżku.

        Krzyś zatrzaskuje za sobą drzwi. Robi to ze sporym impetem. Jest blady.

– Kurde! Ile razy dziennie przełazisz przez ten… korytarzyk? – pyta subtelnie.

– Nogi można połamać! – wykrzykuje jeszcze.

          Uśmiecham się. Gdyby to widział ktoś dorosły, pewnie by powiedział, że uśmiechnęłam się zalotnie.

– Fajny, nie? Taki ciemny jak jakiś tuuuunel w jakimś zaaaamku.

– No…

         Mój Orfeusz łypie na drzwi wściekłym wzrokiem. Dzielna dusza tymczasem zdołała odfrunąć z ramienia; już nie trzeba się nią popisywać. Na twarzy Krzysia maluje się ni to złość, ni to niepewność.

         Dziś mogę podejrzewać, o czym myślał: znowu trzeba będzie pokonać ten cholerny korytarzyk, żeby się wydostać z przyjemnego pokoiku miłej dziewczynki i jej starszej siostry. Miła dziewczynka biegnie tymczasem  do niskiego stolika, gdzie stoi czerwona, szklana misa z gruszkami-klapsami, chwyta jedną z nich i z impetem ciska w Krzysia.

– Trzymaj! To klapsy z naszego ogródka!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.