Znikająca bazylika i inne dziwy Neapolu

Grudzień 2016

Skocz do galerii

Neapol na bis

            Udało się! Powrót do Neapolu się ziścił. Byłam tam osiemnaście lat termu (a wydaje się, że wczoraj…) i bardzo chciałam wrócić. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że marzyło mi się, by Neapol zobaczył również Rysiek. Byłam pewna, że mu się spodoba. Chcemy – na ogół – dzielić się naszymi dobrymi wrażeniami z najbliższymi. To naturalne.           Po drugie dlatego, że w 1998 roku sporo czasu (i sporo stresu) wiązało się ze służbowymi zadaniami, które wtedy stały przede mną i przed Beatą, moja koleżanką – filozofką, z którą, wspólnie z liczną grupą nauczycieli z różnych krajów Europy, pracowałyśmy nad pewnym projektem edukacyjnym. Beata nie zawsze była w dobrym humorze. Doskwierał nam też brak gotówki (a koleżankom i kolegom z Holandii, czy Wielkiej Brytanii nie…). Miałyśmy do pokonania rozmaite trudności natury organizacyjnej. To wszystko nieco zakłócało przyjemność, jaką mogło dać wówczas obcowanie z tym niezwykłym miejscem na Ziemi. No ale i tak było pięknie!

       Chciałam sprawdzić, jak będzie w Neapolu całkiem prywatnie. Gdy się wraca po tylu latach w miejsce wyśnione, zawsze pojawia się obawa rozczarowania. Na szczęście nic takiego mnie nie spotkało. To dziwne, bo się przecież zmieniłam (to delikatne określenie na proces starzenia… ale w końcu dlaczego nie zachowywać wobec siebie delikatności?). Teraz, zdecydowanie bardziej niż w przeszłości, nie lubię (wręcz obawiam się) tłoku, tłumu, gwałtownego ruchu… Okazało się, że obawiam się tego u nas, ale nie w Neapolu.

Dzień pierwszy

Italiano vero, pierwsze zetknięcie z miastem, pizza della mamma i Pina Cipriani

           Przylecieliśmy na miejsce nieco po ósmej, w dzień moich urodzin. Siedzimy sobie przed wejściem na lotnisko i czekamy na naszego Antonio (czy może Fabio), który, żeby było szybciej i sprawniej, miał nas – zgodnie z umową – zawieźć do naszego locum. Siedzimy, siedzimy, siedzimy.  Pijemy pierwsze cappucino (nie ma rozczarowania!). Antonia (czy też Fabia) też nie ma. Trzeba wykonać telefon. Che cosa? What? Co? Tak… Tak… Już jedzie! Oczywiście! Będzie za jakieś dwadzieścia minut. Bardzo przeprasza. Nie trzeba się niepokoić. Będzie na pewno. Był. Po godzinie. No ale słoneczko przyświecało cudnie, my – po winku wypitym w samolocie (urodziny!) – postanowiliśmy nie psuć sobie humoru narzekaniem. W końcu nasz Antonio (a może Fabio) to Italiano vero. Widocznie tak tu musi być (podobną przygodę mieliśmy w czasie pierwszego pobytu na Sycylii, kiedy to dłuuugo czekaliśmy w uroczym miasteczku Giare na naszą gospodynię, drepcząc wzdłuż ulicy malowniczo osypanej pyłem z Etny).

         Jest! Uśmiechnięty i zadowolony z siebie Fabio (Antonio?) zaprasza nas szerokim gestem do auta i opowiada po drodze, co i jak. Objaśnienia okazały się przydatne; pozwoliły uchwycić klarowny układ Centro Storico, gdzie mieliśmy się rozgościć na całe trzy dni. Dowiadujemy się na przykład, jak przebiegają główne ulice, gdzie są najciekawsze pizzerie i jakich smakołyków należy spróbować. Bardzo miły Italiano vero! Żadnych usprawiedliwień. Luz. Po prostu nie wziął od nas kwoty przewidzianej za transport z lotniska. No i podarował mi maleńką, terakotową figurkę Pulcinelli, który jest jednym z symboli Neapolu…

          Nasze mieszkanko położone przy via San Paolo (boczna starożytnej via dei Tribunali, stanowiącej oś Centro Storico, największej Starówki w Europie; ma ponad 1700 ha) mieściło się w palazzo, czyli w potężnej kamienicy, na oko – gdzieś z XVII wieku a może z końca XVI?. Wchodziło się na spore podwórko, z arkadami, stamtąd na klatkę schodową (pod sufitem widniały, mocno nadgryzione zębem czasu, drewniane belki, co oznaczało, że palazzo należało do możnego właściciela, bo drewno to w tym rejonie rzadki, a więc drogi materiał; budowano z niego czasem stropy kościołów), potem na pierwsze piętro, gdzie mieściły się dwa apartamenty dla turystów (Residente! Residente! – pokrzykiwał nasz gospodarz, przepychając się autem przez tłum i witając z różnymi znajomkami). Korytarzyk został pomalowany na biało. Na podłodze ustawiono plastikowe kwiatki. Gdy przyjechaliśmy, jeszcze nie było posprzątane po poprzednikach, ale, cóż – trudno – i tak  zamierzaliśmy  od razu wyruszyć na podbój Neapolu. Zmieniłam tylko buty (tym razem nie popełniłam tego błędu, co w Rzymie, gdzie występowałam w lakierowanych półbucikach, bo chciałam być elegancka; teraz założyłam adidasy…).

        Ruszyliśmy na Piazza Garibaldi (właśnie tam przyjechałam do Neapolu autobusem, niezapomniane przeżycie, w roku 1998), żeby nabyć na dworcu trzydniową kartę  dla turystów, która pozwala na trzy wejścia do muzeów i wolny dostęp do komunikacji miejskiej oraz circumvesuviano, czyli podmiejskiej kolejki objeżdżającej Wezuwiusz. Po wyjściu z domu wpadliśmy w taki ścisk na naszej via dei Tribunali, że z trudem udało nam się przedostać na wolną przestrzeń. No ale jakoś się udało. Mimo tłumu nikt nikogo nie potrącał,  nikt na nikogo nie krzyczał. Wszyscy się miło uśmiechali. Takie mieliśmy wrażenie. Rozglądaliśmy się wokół. Ruch, gwar, hałas i tabliczki ze strzałkami, zapraszającymi do odwiedzania rozmaitych ciekawych miejsc. Wszystko dobrze oznakowane. Wszystko? Nie! Otwarta w 2012 roku po długotrwałym remoncie Basilica San Giovanni Maggiore gdzieś się schowała. Pozostały strzałki…

           W końcu (bez większego kłopotu) dotarliśmy do dworca i nabyliśmy nasz trzydniowy artecard, czyli bilet, dzięki któremu, oszczędzając nogi, ruszyliśmy metrem (linia nr 2 jest właściwie raczej pociągiem miejskim, biegnie w większości górą ) na Piazza Cavour. Tam zaczęliśmy się powoli rozglądać za jakimś jedzeniem. Weszliśmy w boczną ulicę. No i trafiliśmy świetnie! Na wąskim chodniku, a częściowo na jezdni rozstawiono coś w rodzaju namiotu. Pod nim – stoliki. Namiot chronił od wiatru, a właściwie zefirku – pogoda była śliczna, jakieś 16 stopni – ale bardziej od samochodów, które przejeżdżały tak blisko, że niemal ocierały się o płócienną ścianę. Podbiegł do nas chłopczyk.  Na oko – osiem, dziewięć lat. Okrąglutki. Błysk w oku. Lok nad czołem. Postawiony, tak jak trzeba, czyli na żel. Biała koszulka. Zapytał, co chcemy. Oczywiście chcieliśmy pizzę. Ustaliliśmy – za pomocą paru słów i mowy ciała – co i jak. No i potem młodziak przyniósł nam vino locale bianco. Pycha. No a potem… Potem… Potem była pizza! (zaznaczam, że pizza nie należy do moich ulubionych dań; jadam ją tylko wtedy, kiedy muszę, bo jest stosunkowo mało trująca). Pizza vera Napoletana! Najprostsza z możliwych. Cieniuteńkie ciasto polane wspaniałym, pachnącym sosem ze świeżych pomidorów i ozdobione paroma listkami świeżej bazylii. Nie wiadomo, jak to się dzieje, ale to było po prostu niebo w gębie. Zupełnie, ale to zupełnie nie przypominało tego, co jadam (niekiedy) w Polsce. Chłopaczek oświadczył, że to pizza de la mamma. Cóż, mamma najwyraźniej znała się na rzeczy! Nakarmieni przez mammę i obsłużeni przez miniaturowego Italiano vero (dostał – rzecz jasna – napiwek i bardzo się z niego ucieszył) wróciliśmy do naszego palazzo.

         Ja padłam na łóżko bliska utraty przytomności (widocznie podróż i przeżycia dały mi się nieco we znaki – w końcu samolot startował z Warszawy o 6 z minutami…) a Rysiek – jak to on – pobiegł chyżo do Muzeum Archeologicznego (zwiedzałam je w czasie poprzedniego pobytu), które mieściło się stosunkowo niedaleko. Po paru godzinach małżonek powrócił z wieloma wrażeniami (sapał, wydawał okrzyki i wywracał oczami – głównie z powodu oglądanych pamiątek po starożytnych Pompejach i Herculanum) oraz z rozmaitymi produktami spożywczymi (z mortadelą i ciabatą na czele) i z dwoma butelkami miejscowego wina (z rejonu Kampanii).

       No i – nieco pokrzepieni tymże – ruszyliśmy na wieczorny spacer. Ciągle otaczał nas tłum zadowolonych z siebie Włochów. Wszędzie (na ulicach, pod arkadami, na niektórych klatkach schodowych) pełno światełek i niezwykłych szopek – to specjalność Neapolu. Choinki też były, ale nie tyle, co u nas. Ozdoby świąteczne umieszcza się we Włoszech w dniu 8 grudnia, a więc dzień przed naszym przybyciem, kiedy wypada Święto Niepokalanego Poczęcia i wolny od pracy dzień. Moje adidasy zaprzyjaźniły się tymczasem, na szczęście, z bazaltowymi,  czarnymi jak noc, niezbyt gładkimi chodnikami. W zaułkach, nieco poza głównymi szlakami, rozchodził się całkiem przyjemny zapach środków piorących. Pranie, w bocznych ulicach i podwórkach, wisi wszędzie. Suszarki, w gotowości bojowej, też stoją niemal pod każdą ścianą, nawet w bliskim sąsiedztwie kapliczek, na które trafia się dosłownie co krok. Gdzie się da (i nie da) parkują różnych rozmiarów skutery. Te, jadące (a jest ich niezliczona ilość) mijają z małpią zręcznością przechodniów, którzy jednak mogą czuć się  całkowicie bezpiecznie. Nikt tu na nikogo nie czyha. Włosi jeżdżą bardzo czujnie. Śmieci są. A jakże. Ale w zaułkach wcale nie tak wiele. Natomiast na głównych, tłocznych szlakach – sporo. Wszyscy ciągle coś jedzą – a to gorące kasztany (też kupiliśmy) a to jakieś smakołyki a wszystko w serwetkach i papierowych tutkach, z którymi nie ma co zrobić. Przechodnie rzucają je po prostu na ziemię, bo kosze zapełniają się nazbyt szybko. Śmieciarki przejeżdżają po ulicach, ale nie nadążają ze sprzątaniem. Spacer uliczkami Centro Storico to przeżycie samo w sobie. Wszystko tętni, dźwięczy, śpiewa, pulsuje. Tajemnicza Ellena Ferrante, autorka neapolitańskiej tetralogii, nazywa to miejsce Dzielnicą. To tu rozgrywają się dramaty dwóch przyjaciółek (w tym tej genialnej) i ich, niekiedy mocno szemranych, towarzyszy. To tu  ma swoje siedlisko camorra (w powieści Roberta Saviano nazwana gomorrą). Tu od pokoleń mieszkają biedacy. Tu co krok widać warsztaty, gdzie powstają niezwykłe szopki. Tu tłoczą się sklepiki z lokalnymi produktami (nabyliśmy makaron – pastę farfale – we włoskich barwach narodowych). Tu jest najwięcej historycznych miejsc do podziwiania.

       Zaglądaliśmy więc tu i tam. Nęciły nas różne sklepiki i stragany. W końcu trafiliśmy w miejsce pod nazwą Museum Shop. Wkroczyliśmy do środka, bo zwabił nas prawdziwie anielski śpiew. Pan właściciel (przystojniak – pięćdziesiąt plus – o wyglądzie trochę artysty, trochę biznesmana) natychmiast zauważył nasze zainteresowanie i poinformował, że śpiew, który rozbrzmiewa, pochodzi z płyty artystki – Piny Cipriani, która wystąpi tu za godzinę. Cóż, uwiedzeni dźwiękami,  nabyliśmy płytę i obiecaliśmy, że wrócimy na koncert. Pan Włoch nie bardzo chyba nam wierzył, bo gdy po godzinie rzeczywiście wróciliśmy, wyglądał na prawdziwie wzruszonego. Gości, niestety nielicznych, poczęstowano smacznym winem (dużo zacniejszym od tego, które przytaszczył Rysiek) i ciasteczkami. Artystka ukryta była za kotarą. Trwała próba. Od czasu do czasu część towarzyszącej kapeli (złożonej z malowniczych instrumentów ludowych) wychodziła na ulicę i grała przepiękną, rzewną melodię. Tak chciano zwabić gości. Z marnym rezultatem. Pina Cipriani okazała się damą bardzo leciwą (po osiemdziesiątce). Siedziała na podwyższeniu, na przypominającym tron  fotelu okrytym zieloną materią. Jej głos, co prawda o co najmniej ton niższy niż na płycie, nadal brzmiał nieziemsko. Miał w sobie bogactwo i skupienie. Artystka dowodziła muzykami, którzy, a było ich kilku (skrzypek, gitarzysta, flecista i trzech przyodzianych w ludowe stroje chłopców z malowniczymi piszczałkami) zerkali na nią niby na generała. Pieśń – bardzo długa (ale – o dziwo – ani przez moment nie nużąca), jakby nie kończąca się, wieczna, o rzewnej, ale jednocześnie słonecznej, pełnej wewnętrznej radości melodii, była rodzajem epickiej opowieści, na pewno pojawiały się w niej wątki religijne. Potem nastąpiła jeszcze jedna pieśń. Nieco krótsza. No i na bis – dowcipna pieśń ukochanego tutaj komika i poety Toto. Co prawda nie rozumieliśmy tekstu (artystka śpiewała w dialekcie), ale czuło się, że jest to coś zabawnego. Spotkanie z Piną Cipriani było wymarzonym uwieńczeniem dnia moich kolejnych urodzin. Stara Dama przekazała mi anielskim głosem prawdziwie dobrą wiadomość – może być pięknie. To nie zależy od wieku. W drodze do domu, nie po raz pierwszy, minęliśmy strzałki z napisem Basilica San Giovanni Maggiore..

Muzyka w Neapolu

         O muzyce w Neapolu trzeba napisać nieco więcej. – To miasto namalowane dźwiękami – tak powiedział (i miał racę!) John Turturro, amerykański aktor (pamiętamy go z filmów braci Coen) i reżyser, twórca Passione (ten film widzieliśmy kilka lat temu z tatą w kinie Kultura; wszystkim nam bardzo się podobał!). Dźwięki są wszędzie. Co krok – koncert. W Museum Shop – Pina Cipriani, na via Porta Dell Alba (pasaż łączący dwie dzielnice: San Lorenzo i San Giuseppe) jakiś muzyk gra na saksofonie jazz. Sceneria odpowiednia. Wzdłuż ulicy jedna przy drugiej tkwią księgarnie i księgarenki, na chodnikach rozłożyli swoje stragany bukiniści. Można kupić książki, stare ryciny, winyle. Łażę pośród tego wszystkiego (Rysiek wybrał się na Wezuwiusz; ja już tam byłam i tym razem wolałam powłóczyć się po mieście) i oglądam fotografie sprzed lat (można je nabyć za 1 – 2 euro), obrazki (może wycięte ze starych książek?), biżuterię z mosiądzu, stylizowaną na etruską… Pan Włoch gra na saksofonie… Jest ciepło, leniwie. Mam na sobie spódniczkę i bluzkę oraz lekkie, wełniane ponczo. Jest jakieś 15 – 16 stopni (11 grudnia!). Jazz sączy się pod chmurką…

           Przed Piazza Domenico jakiś bardzo chudy typunio zarabia na życie grając na miniaturowej mandolinie (takiej dla dzieci). Siedzi na niskim taboreciku zgięty wpół, bo jest raczej wysoki. Na głowie kapelutek. W zębach papieros (cały czas dymi, bo ręce zajęte instrumentem muzycznym…). Pod nogami gumowe przeszkadzajki – piszczałki dla niemowlaków, niektóre w formie długaśnych kurczaków (czy czegoś takiego…). Typunio z zapałem po nich depcze a one wydają piskliwe, przeraźliwe dźwięki. Rytmicznie! Nie mogę oderwać oczu od tego dziwowiska. Facet z mandoliną i gumowymi kurczakami krąży po Centro Storico. Widzę go w różnych miejscach – to tu, to tam. Może przegania go bardziej profesjonalna (liczniejsza!) muzyczna konkurencja?

         Na Piazza San Domenico trafiamy też na prawdziwy koncert. Zespół profesjonalistów gra żywiołową tarantelę. Przystojny, smukły tancerz w czarnym, obcisłym stroju tańczy porywająco: najpierw solo, a potem zaprasza co młodsze obserwatorki występu. Z tyłu czekają na swoją kolej piękni, wysocy ciemnoskórzy bębniści (czekają aktywnie – na zakończenie poszczególnych fragmentów taranteli łomoczą w swoje instrumenty, włączając się do ogólnej zabawy). Koło mnie stoi, klaszcze i śpiewa prześliczna dziewczyna, a z drugiej strony pan z Pogotowia (w służbowym, czerwonym mundurku) – też klaszcze i śpiewa. Wszyscy – i wykonawcy, i publiczność bawią się świetnie.

           Wieczorem wchodzimy do księgarni. Pod ścianą pianino a przy nim starszy pan w szaliku. Gra sobie i innym coś miłego (bardzo ładnie…). Ludzie niespiesznie oglądają książki, rozmawiają, kupują. Pan siedzi przy pianinie i gra…

           W innym miejscu na środku ulicy widzimy grupkę muzykantów. Jeden –  grubasek o zacięciu komika – śpiewa o czymś zabawnym. Towarzyszy mu młoda dziewczyna i kilku chłopaków. Występ odbywa się na środku ulicy. Jedzie śmieciarka (no i dobrze, bo śmieci trzeba usuwać możliwie często) i pan śmieciarz zgarnia małolatom ich zarobek umieszczony w kapeluszu… No ale to tylko taki dowcip! Oczywiście oddaje im kapelusz. Występujący muszą przepuścić pojazd sprzątający, który staje się niespodziewanym uczestnikiem ulicznego show.

       Na dworcu kolejowym (przy Piazza Garibaldi), gdzie kupowaliśmy trzydniowy artecard, widzimy nagle jakieś poruszenie. Z bliska okazuje się, że to kolejna muzyczna niespodzianka. W dworcowym  holu umieszczono pianino, przy nim pianista (na pewno zawodowiec – jest świetny!). Gra jakąś popularną pieśń a obok stoi facet w płaszczu i pełnym głosem (mocnym i dźwięcznym) wyśpiewuje, ile sił w płucach. Do refrenu włączają się ochoczo wszyscy zgromadzeni. Obok solisty umiejscowił się niepozory dziadzio w wełnianej czapeczce; pełnym głosem śpiewa refren. Bawi się wspaniale. W dodatku wszyscy znają słowa pieśni. Nie są wyświetlane na żadnym ekranie… Ludzie lubią śpiewać i robią to!! Niektórzy cykają fotki smartfonami i, robiąc zdjęcia, śpiewają pełnym głosem.

          Spaceruję sama (Rysiek tymczasem biega po Wezuwiuszu) i natykam się na grupę Ars Nova Napoletana (czy jakoś tak…). Kilku chłopców gra na fajnych instrumentach i śpiewa. Są dwa akordeony (każdy innego typu), gitara akustyczna, gitara barokowa i jakiś instrument dęty (chyba ludowy). Solista – śpiewak wygląda jak starszy brat któregoś z bohaterów Serca Amicisa – ubrany w dwurzędowy mundurek ze złotymi guzikami, śpiewa dźwięcznym barytonem. Koledzy są dobrymi instrumentalistami, ale śpiewać też potrafią. Wszyscy w strojach vintage (dominują pocięte jeansy, jakieś dziwne koszule i kamizelki), uwodzicielsko przystojni. Jest na kim oko zatrzymać.  A i dźwięki bardzo przyjemne.

       W naszym mieszkanku też mamy muzykę. Jest odtwarzacz (zdecydowaliśmy się na to locum również z tego powodu). Puszczamy Pinę Cipriani i jakiegoś miejscowego gwiazdora (Pino Daniele), którego, najwyraźniej, bardzo lubi nasz gospodarz. No i jeszcze słuchamy włoskiego rocka. Kupiliśmy płytę na ulicy. Za całe  jedno euro. Dobra i tania! Gdy wieczorem, po godzinach wrażeń, zamykamy oczy, słuchamy ciszy. Okna apartamentu wychodzą na podwórze – studnię naszego palazzo a sąsiedzi są (jak się okazuje) spokojni…

Dzień drugi – bardzo długi

Szlakiem pobliskich kościołów, Castel Nuovo i Castell Dell`Ovo, słynne place miejskie, Galeria Umberto, bardzo długa fermata i szczęśliwie zakończona jazda autobusem,  funicolare,  Museo Montesanti (chiuso…) i – na dobranoc – wystawa malarstwa niemal pod domem…

         Kolejny raz daliśmy się uwieść miastu. Na nic zdały się plany (moje…), by pić kawę (Kimby a może Moreno?) i odpoczywać. Neapol podstępnie wciągnął nas w swoją sieć. Jeszcze tylko tu, jeszcze ten zaułek i jeszcze tamten… Chcieliśmy zajrzeć do paru kościołów (klucz? Te, które są najbliżej, bo w Neapolu jest ich ponoć ponad 500, a zatem wiadomo, że z oglądania większości trzeba zrezygnować), poszukać bazyliki San Giovanni Magiore, która schowała się przed nami pierwszego dnia, a potem wybrać się do Museo Montesanti. No ale…

         Na początek Duomo di San Gennaro, czyli katedra św. Januarego, patrona stolicy Kampanii (nazywana też Duomo di Santa Maria Assunta), który w wieku 33 lat zginął śmiercią męczeńską, prześladowany jako chrześcijanin za czasów cesarza Dioklecjana. Jego krew, zebrana w dwie fiolki, wciąż przemienia się w płyn. Dzieje się to trzy razy w roku (najbliższa przemiana miała nastąpić 16 grudnia, a więc za sześć dni). Wierni obserwują, ile jest płynnej krwi w ampułce. Im więcej, tym lepiej dla miasta. Gdy jest mało, to bardzo zły znak. Krew nie zmieniła stanu skupienia w 1944 (przed wybuchem Wezuwiusza) i w 1980 (przed trzęsieniem ziemi). Według sceptyków jest to zjawisko tiksotropii, czyli pamięci cieczy (cokolwiek to znaczy…). Duomo jest przeogromna, bardzo stara (budowę zaczęto w XIII wieku), ale kaplica św. Januarego to wiek XVII, a fasada pochodzi z XIX wieku. Wszystko pięknie zharmonizowane. Uwagę przykuwa drewniany strop. Olbrzymia szopka! Przed kaplicą świętego męczennika – zbity tłum wiernych i turystów (głównie Włochów). Nie można się przebić. Zmęczeni tłokiem wpadamy na kawę do małej kafejki tuż pod katedrą. Muszę tam pilnie skorzystać z WC – jest maleńkie, dość paskudne i brak w nim… papieru. Za to w kafejce serwują nam najlepsze na świecie espresso. Mocne jak wszyscy szatani i podane w szklanych kieliszkach. Dawka dożylna (najwyżej 20 ml)! Od razu stawia na nogi.

         Kolejna świątynia w pobliżu to Kościół del Gesu Nuovo (którego niezwykła fasada jest pozostałością po znajdującym się wcześniej w tym miejscu pałacu). Wewnątrz znajduje się (m.in.) kaplica poświęcona świętemu Giuseppe Moscatiemu, lekarzowi, który z oddaniem leczył ubogich. W kaplicy widać posąg Moscatiego z wygłaskaną przez wiernych złotą ręką (ponoć ten, kto jej dotknie, cieszy się zdrowiem). Przed kaplicą Moscatiego widać sporą grupę wiernych. Ten święty lekarz jest tu naprawdę kochany. I słusznie.

        Kolej na kościół San Paolo (przy naszej ulicy), gdzie podziwiamy potężną szopkę z realistycznymi figurami. Fascynuje nas bezzębny pasterz (a właściwie – z jedną górną jedynką). Ma rozanielony wyraz twarzy.

       W kościele San Domenico podziwiamy wspaniałe kamienne mozaiki, którymi ozdobiono różne elementy wnętrza. Do środka wdziera się gwar ulicy (na Piazza San Domenico trwa koncert; grają tarantelę…).

       Jestem nieco znużona oglądaniem wspaniałych budowli sakralnych. Wyznać muszę, że nadmiar wrażeń sprawił, że nie bardzo pamiętam – gdzie i co. Mimo to, było warto! Było pięknie a że niewiele się pamięta? Cóż… Czy pamięć jest najważniejsza? Ulotny zachwyt też ma swoje znaczenie.

    Udajemy się na Piazza Dante, ruchliwy plac obstawiony teraz przedświątecznymi straganami.  Spogląda na nie z wysokiej kolumny autor Boskiej komedii. Wsiadamy do metra. Jest to tym razem linia numer 1. Neapolitańczycy są dumni ze swojego metra (zachwalał nam je nasz Antonio – Fabio). Rzeczywiście jest bardzo ładne – minimalistycznie eleganckie. Prawdziwie włoski styl (choć Rysiek jest zdania, że warszawskie jest ładniejsze). No ale na grafitowym peronie (z wytwornym złotym pasem) czeka się na pociąg prawie 10 minut… Włosi mają niebanalne podejście do czasu. Podjechaliśmy ze dwa przystanki, żeby oszczędzić sobie chodzenia i zobaczyć neapolitańskie metro (do stacji Municipio). W bocznej uliczce, spałaszowaliśmy kolejną pizzę, popijając ją lokalnym winem. Smaczna. Nie przebiła jednak pizzy della mamma… Obeszliśmy Piazza Plebiscito  z przebudowanym po wojnie (został uszkodzony podczas bombardowania miasta) reprezentacyjnym Palazzo Reale (pamiętałam to miejsce z poprzedniego pobytu) a na rogu Piazza Triesto a Trente zajrzeliśmy na chwilę do historycznej Cafe Gambrinus, gdzie kłębiło się mnóstwo chętnych, by posiedzieć tam, gdzie czynili to D`Annunzio czy Marinetti. Dziewiętnastowieczne wnętrze (styl Art Nuovo) piękne, ale tłoczne. Czym prędzej uciekliśmy. Wstąpiliśmy też, rzecz jasna, do Galerii Umberto (gdy byłam tam poprzednio, na środku tego imponującego obiektu, podobnego do Galerii w Mediolanie, mali chłopcy grali w piłkę; był to czas sukcesów FC Napoli i Diego Maradony, któremu do dziś neapolitańczycy stawiają pod ścianami coś na kształt kapliczek…). Niestety trafiliśmy na remont. Znaczną część obiektu przysłonięto rusztowaniami. Pod imponującą, szklaną kopułą miotał się uwieziony we wnętrzu Galerii ptak… Zjedliśmy lody (raz trzeba: w końcu jesteśmy w Italii). Były niezłe, ale nie zachwycające… A więc zaliczyliśmy jedno rozczarowanie. Na szczęście niewielkie.

       Dalej ruszyliśmy w kierunku Castell Nuovo (inaczej Marchio Angioino), który również pamiętałam z poprzedniego pobytu. Dwie surowe, czarne wieże (do budulca domieszano ponoć popiołu z Wezuwiusza) połączone białą subtelną bramą – łukiem triumfalnym. Główna część zamku powstała (w co trudno uwierzyć) w ciągu trzech lat. Prace rozpoczęto w roku 1279. Czuwali nad nimi francuscy architekci, ponieważ Neapol został wówczas stolicą (po Palermo) Królestwa Sycylii, rządzonego przez Karola z francuskiej dynastii Andegawenów. Przepiękna, biała brama scala ponure wieże w intrygującą całość.  Widoczne  na niej płaskorzeźby wykonał włoski architekt, a przede wszystkim rzeźbiarz Francesco Laurana. To już połowa wieku XV.  Renesans. Łuk miał upamiętniać objęcie zamku przez króla Alfonsa z hiszpańskiej dynastii Aragonów, co doskonale widać na płaskorzeźbach zdobiących bramę. Ciągle towarzyszyło nam słońce. Były też mewy. Jak to w pobliżu wody (tą wodą była Zatoka Neapolitańska!).

        Napatrzywszy się do woli, ruszyliśmy bulwarami w stronę kolejnego symbolu miasta, monumentalnego Castel Dell`Ovo. Budowla, tyleż ponura, co monumentalna, przypomina o normańskich władcach Neapolu i całego Królestwa Obojga Sycylii. Zamek na Jajku postawiono, jak mówi średniowieczna legenda, w miejscu, gdzie Wergiliusz (poeta zmarł i został pochowany w Neapolu) miał zakopać magiczne jajko. Dopóki jajko nie zostanie zniszczone, miastu nic nie grozi. Zbudowano na nim potężny zamek. Magiczne jajko wzmacnia jego mury.  Neapol trwa… Żeby dojść do Zamku na Jajku trzeba by ruszyć groblą, która wchodzi głęboko w morze (jakieś 100 metrów). Podczas poprzedniego pobytu płynęłam statkiem po Zatoce i w pewnym momencie znalazłam się na wysokości zamczyska. Teraz patrzyliśmy nań z pewnej odległości. Dziwnie wygląda ta ponura, północna budowla w promieniach południowego słońca… Tęskniąca za Południem Północ zostawiła tu swój kamienny, ciężki ślad.

       Ruszyliśmy dalej, przemierzając nadmorską promenadę via Partenope, elegancką, pełną wytwornych hoteli (w jednym z nich zatrzymał się Sienkiewicz, co zostało uwiecznione na tablicy; sfotografowałam ją w czasie poprzedniego pobytu) i restauracji dla klientów o nieco zasobniejszych niż nasze portfelach. W pewnym momencie zew natury sprawił, że Rysiek musiał wejść do jednego z takich lokali. Zostałam sama i oddałam się obserwacjom. Po jezdni pomykali rowerzyści, co jest możliwe chyba tylko w tym miejscu (nad wodą jest płasko). Neapol wspina się pod niebo, więc ceniący sobie wygodę Włosi wolą poruszać się wszędobylskimi skuterkami. Kto by się tam męczył na rowerze! Patrzyłam też na handlarzy (sądząc z wyglądu, uchodźców z Pakistanu). Umykali przed policją podatkową. O jej działaniach uprzedzano mnie już podczas poprzedniego pobytu; we Włoszech zawsze trzeba brać paragon z kasy fiskalnej, bo policja ma prawo ukarać mandatem również klienta! (Tym razem kilkakroć nie dano nam takiego kwitka; raz, pamiętając o przestrogach, ale ku niezadowoleniu sprzedawcy, upomniałam się!) Handlarze poruszali się czujnie, obserwowali teren. Informują się jakoś o zbliżającym się patrolu, po czym upychają pamiątki i gadżety (na ogół dość paskudne) na lekkich wózkach, narzucając na nie jakąś folijkę i ruszają przed siebie, dzielnie próbując – już w trakcie ucieczki – coś sprzedać: ciągle puszczają mydlane bańki i nieznacznie stukają po chodniku blaszanymi samochodzikami. Nie mam pojęcia, czy cokolwiek można w ten sposób sprzedać. W ciągu dziesięciu minut widziałam co najmniej piętnastu takich handlarzy (o smutnych i zmęczonych twarzach) i ani jednego kupującego.

        W końcu dotarliśmy do przystanku autobusowego z zamiarem skorzystania z komunikacji miejskiej. Przed nami był tunel przechodzący na wylot przez górę. Gdybyśmy chcieli iść pieszo, musielibyśmy ją obejść i byłby to bardzo długi spacer. Byliśmy więc skazani na autobus. Wiedzieliśmy, że czekać możemy długo (pisze o tym Dorota Ceran w swej uroczej książeczce Smutku nie cenią w Neapolu; przeczytaliśmy ją tuż przed wyjazdem), ale, żeby aż tak? Wreszcie przyjechał. Oczekujący grzecznie upchnęli się w jego wnętrzu. Trzeszczało. Dawno nie jechałam w takim tłoku. Na szczęście wszystko skończyło się szczęśliwie. Ryśkowi udało się nawet złapać za rękę złodziejaszka, który usiłował wyciągnąć mu  zza pazuchy portfel (tkwił w innym, bezpiecznym miejscu). Młodzieniec specjalnie się nie stropił. Coś tam zagadał i uśmiechnął się z wdziękiem. Wysiedliśmy. Bez strat.

       Kolejną atrakcją była przejażdżka funicolare (kolejka jak na naszą Gubałówkę; w czasie poprzedniego pobytu jechałam nią wielokrotnie, ponieważ mieszkałyśmy z Beatą w pensjonacie zakonnic na skarpie, przy eleganckiej via Manzoni). Dojechaliśmy do ekskluzywnej dzielnicy Vomero (ani jednego śmiecia na ulicy i cisza jak makiem zasiał), gdzie zamierzaliśmy zwiedzić Muzeum Montesanti, ale okazało się, że jest już zamknięte, choć z muzealnej  strony www wynikało co innego. Panienka wychyliła się do nas i ze smutkiem w oczach oznajmiła cichym głosem – chiuso… Musieliśmy zadowolić się podziwianiem widoku miasta ze skarpy. W dole rozciągało się morze świateł. Zajrzałam też do przymuzealnego sklepu z przepięknymi kameami. Sprzedawca objaśnił, że przy ich tworzeniu wykorzystano masę perłową. Pospacerowaliśmy trochę po cichych ulicach Vomero i, ponownie korzystając z luźnej i punktualnej funicolare, zjechaliśmy w dół.

     Zaopatrzywszy się w miejscowym supermercato w lokalne produkty, udaliśmy się do domu, by tam przyrządzić sobie smakowitą kolację. Pokrzepieni pysznymi ravioli i winem, udaliśmy się na drugą część spaceru wieczornego. Bliziutko. W mieszczącym się przy Bazylice Santa Maria Magiore muzeum obejrzeliśmy wspaniałą wystawę malarstwa I TESORI NASCOSTI (czyli Ukryte skarby). Umieszczono tam 150 arcydzieł włoskiego malarstwa (począwszy od czasów najdawniejszych do współczesności) bardzo rzadko pokazywanych, bo należących do kolekcji prywatnych. Absolutnym hitem wystawy był obraz Caravaggia przedstawiający Marię Magdalenę. Pochylona postać młodej kobiety, siedzącej na krześle (głowa oparta na lewej dłoni; twarzy nie widać, przysłaniają ją włosy, na karku układa się miękkie światło) wyraża wstyd, ból, może – rozpacz… Wspaniałe dzieło. Porusza do głębi. Syci wrażeń (naprawdę było co oglądać) posnuliśmy się jeszcze chwilę po zaułkach Centro Storico (żołnierze camorry  już pewnie spali), mijając po drodze parę strzałek z napisem  Basilica San Giovanni Maggiore, ale, znużeni mnogością wrażeń i marzący, by wreszcie wyciągnąć się w wygodnym łóżku, przestaliśmy wierzyć, że ją odnajdziemy…

Dzień trzeci – żegnaj, Neapolu!

Samotny spacer, wesoły kelner i jego kulinarne propozycje, Museo di Capodimonte, ostatnie smakołyki neapolitańskie na do widzenia. Italiano vero na bis, czyli czas płynie tu inaczej.

      Udało się! Wreszcie się porządnie wyspałam. Rysiek skoro świt ruszył na wyprawę górską. Ja już byłam na Wezuwiuszu, więc spędziłam leniwy poranek, słuchając muzyki, sącząc kawkę w bardzo przyjemnych pieleszach domowych i robiąc zdjęcia tymże pieleszom a także praniu sąsiadów z naprzeciwka. Spożywszy smakowite śniadanko, udałam się na samotny spacerek, skupiając się głównie na beztroskim łażeniu (zwanym niekiedy snujstwem) i słuchaniu dźwięków. Było czego słuchać (o czym – powyżej).

        Trafiłam też na akcent polski. Przed kościołem na rogu Piazza Dante rodaczka sprzedawała ładne ozdoby choinkowe zrobione szydełkiem (wykrochmalony kordonek). Zachwalała mi to rękodzieło po włosku. Przedtem słyszałam, jak  dziewczyna rozmawiała z koleżanką po polsku. Nie kupiłam. Uśmiechnęłam się tylko. Zajrzałam do sklepu (mimo niedzieli był otwarty), gdzie sprzedawano ekskluzywną odzież. Przepiękne, wełniane płaszcze. Krawiectwo najwyższej próby. Nic nie kupiłam (nie tylko dlatego, że podróżowaliśmy jedynie z bagażem podręcznym…).

       Samotny spacer sprawił mi sporo satysfakcji. Uporządkowałam sobie w głowie układ Centro Storico i zobaczyłam za dnia to, co we dwoje widzieliśmy tylko wieczorem, a więc po ciemku (np. via Nilo, z fantastyczną rzeźbą przedstawiającą Nil i z kapliczką Maradony na rogu).

        Zaczęłam też z nową energią tropić Bazylikę San Giovanni Magiore. Być może byłam blisko. Jednak w pewnym momencie znalazłam się na kompletnie pustej (choć malowniczej!) uliczce a z naprzeciwka wyłonił się jakiś rosły osobnik w skórzanej kurtce. Minęliśmy się bez słowa. Nie miał zapewne złych zamiarów (na wszelki wypadek dokumenty i pieniądze zostawiłam w domu), ale poczułam się odrobinę nieswojo i postanowiłam się wycofać na z góry upatrzone pozycje, czyli tam, gdzie było więcej ludzi… Bazylika San Giovanni Magiore znów pozostała tajemnicą.

          Wreszcie, około godziny 14. kolega małżonek wrócił ze swojej wyprawy. Pełen wrażeń, okrzyków entuzjazmu i z nową energią. Nie zwlekając, wróciliśmy czym prędzej na nasz wspólny szlak. W drodze na obiad (porządnie burczało nam w brzuchach) minęliśmy jeszcze zabytkowy szpital (ospedrale), gdzie można było zwiedzić Muzeum Anatomii Człowieka. Nie skorzystaliśmy. Trochę bałam się myśleć, jak wyglądają eksponaty w takim muzeum. Brr. Wyobraźnia robi swoje…

        Obiad zjedliśmy tym razem dość urozmaicony, co było sporą  niespodzianką. Wesołkowaty kelner wciągnął nas do knajpki (stolik znajdował się na wolnym powietrzu, więc nie musiał ciągnąć zbyt daleko) i ulokował w kącie, odcinając drogę ucieczki. Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, postawił przed nami antipasti (niby – przystawki, ale  właściwie zastępowały pierwsze danie) a po chwili przybiegł z różową rybą na talerzu. Martwą. Z wąsami. Z okiem. Dotknął jej paluchem, pokazując, jaka jest świeża i sprężysta i wydając przy tym głośne okrzyki zachwytu. Lekko ogłupiali zgodziliśmy się na tę propozycję nie do odrzucenia. Zamówiliśmy jeszcze wino (żeby się czymś, na wszelki wypadek, odkazić). Antipasti były pyszne, ale różowy potwór podany z pastą (spaghetti) i sosem (suszone pomidory, świetna oliwa, zioła) okazał się mistrzostwem świata. Ryśkowi nieco zadrżała ręka, gdy płacił rachunek, ale, po zastanowieniu, doszliśmy do wniosku, że w Warszawie za taki obiad (z niezłym winem) zapłacilibyśmy tyle samo. Tymczasem byliśmy przecież w Neapolu. Siedzieliśmy w pobliżu Muzeum Archeologicznego a zatem w samym sercu miasta! Obiad nie był drogi, po prostu przedtem żywiliśmy się tanio…

         Najedzeni po uszy i nieco ociężali ruszyliśmy z niejakim trudem w kierunku przystanku autobusowego. Tym razem fermata okazała się krótka. Autobus przyjechał po paru minutach, był luźny i zawiózł nas na Monte Capodimonte, gdzie chcieliśmy zwiedzić Pałac Królewski zbudowany w XVIII wieku przez króla Sycylii i Neapolu – Karola Burbona (tego samego, który założył słynny Teatro San Carlo – oglądałam go poprzednim razem). Pałac (wielka, ale nie przytłaczająca bryła w kolorze ciemnej czerwieni) mieści się w rozległym parku. Główną cechą pałacu jest wytworność. Miałam nadzieję, że zobaczę w tym miejscu porcelanę z założonej przez Karola pracowni porcelany. Nie udało się. Udało się natomiast spędzić parę godzin wśród oszałamiających dzieł sztuki malarskiej. Był tu i Tycjan, i El Greco, i Caravaggio. W głowie powstał zamęt od tego całego piękna. Mieliśmy nadzieję na spacer po parku, ale zapadł już zmrok, zrobiło się późno… Trzeba było się przecież pożegnać z naszym Neapolem, tym leżącym pod skarpą… No a poza tym chcieliśmy jeszcze rozejrzeć się za Bazyliką San Giovanni Magiore…Może tym razem się uda? Autobus znów przyjechał bez zakłóceń. Po drodze do przystanku zerwaliśmy z drzewa pomarańczę.

        Zanim ruszyliśmy na ostatnie już poszukiwania Bazyliki San Giovanni Magiore, wstąpiliśmy jeszcze na  miejscowy przysmak Aperol Spritz, drink w kolorze pomarańczy. Panienka podała nam go z dużą ilością lodu (w Polsce drinków z lodem w grudniu się raczej nie pija). Było to… słodkie. Zmogliśmy jakoś. Nasączeni drinkiem ruszyliśmy za strzałkami. Celem była Bazylika. Jaka? San Giovanni Magiore! Doszliśmy do placyku, gdzie znajdowała się boczna kaplica tejże bazyliki, o czym informowała tabliczka. Gdzieś blisko powinno być zatem główne wejście. Ruszyliśmy pod murami w dół bazaltowej uliczki. Zaułek. W końcu zaułka jakieś głosy. Idziemy ku nim odważnie (to już ostatni wieczór a tajemnica pozostaje nie odkryta). W końcu słyszymy chiuso!! Co robić – jak chiuso to chiuso… Wracamy na placyk. Ale fasada bocznej kaplicy – naprawdę bardzo ładna! Tajemnica musi widocznie pozostać tajemnicą. Może tu jeszcze wrócimy? Wreszcie, już na koniec, zaglądamy do kafejki, by spróbować ostatniego smakołyku baba con rum, czyli małej babki nasączonej rumem. Może być, choć bez rewelacji. W każdym razie babka z rumem smakowała mi bardziej niż neapolitańska sfoliatella (ciasteczko smażone w głębokim oleju, osypane cukrem pudrem i czymś nadziane), którą jedliśmy poprzedniego dnia. Ryśkowi bardzo smakowała, mnie nie. No ale ja nie przepadam za specjałami smażonym w głębokim tłuszczu (wyjątek stanowią faworki Grażyny L.). W domu pozostało nam zwijanie manatków (niewielu) i udanie się na zasłużony odpoczynek.

          Rano z niejakim niepokojem oczekiwaliśmy na Antonia (Fabia?), który obiecał stawić się tym razem punktualnie i odwieźć nas na lotnisko. Sukces! Zdążyliśmy. Antonio (Fabio?) spóźnił się zaledwie o 20 minut. Italiano vero

Jedna odpowiedź do “Znikająca bazylika i inne dziwy Neapolu”

  1. Haniu, jutro skoro świt (a właściwie juz dzisiaj) wyjeżdżamy do Neapolu. Zabawne, Waszymi Śladami, z Twoją, podświadomą inspiracją. Wydrukowałam Twój wpis o Neapolu i tradycyjnie przeczytamy go w samolocie (tak jak o Rzymie). Aż miło pomyśleć, dokąd nas jeszcze zaprowadzisz!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.