Ostatni dzień w Samarkandzie, czyli wyprawy do Uzbekistanu część czternasta

 

 

         Samarkandę trzeba oglądać cierpliwie. No i warto mieć wygodne buty, bo ciekawe historycznie miejsca są rozrzucone na sporej przestrzeni. Przydałoby się więcej czasu. My mieliśmy go za mało. Tak to już bywa, gdy człowiek jest ograniczony tzw. urlopem… Były więc różne wyjścia – albo zrezygnować z rekomendowanych miejsc, albo się nachodzić ponad miarę. My wypracowaliśmy sobie wariant pośredni. Trochę zrezygnowaliśmy, sporo się nachodziliśmy, raz podjechaliśmy stopem (z… policjantem), raz  taksówką, a raz taxi bez licencji… Nie wiem, czy to był uber.

              Znów poruszaliśmy się parami (tak jest bardziej mobilnie, gdyby się chciało skorzystać z transportu). Nasi przyjaciele – Ludka i Walec – musieli się uwinąć szybciej. Wyjeżdżali już wieczorem. Jako mieszkańcy Dolnego Śląska mieli znacznie bliżej do domu z Pragi niż z Warszawy i postanowili swoje zwiedzanie dostosować do połączeń. Nie było pożegnalnej kolacji w szóstkę… Ostatnią butelkę uzbeckiego koniaku przyszło nam wypić w ograniczonym składzie…

      Kolega Małżonek i ja postanowiliśmy skupić się na dotarciu do muzeum Uług-Bega (Rysiek, jako fizyk, chciał zobaczyć sekstant stworzony przez tego uczonego i władcę). Ja (podobnie jak Zbycho i Joanna) chciałam zobaczyć  miejsce spoczynku biblijnego proroka Daniela, jednego z czterech wielkich proroków Starego Testamentu (obok Izajasza, Jeremiasza i Ezechiela), którego życie i dzieła opisano w Księdze Daniela. Ponadto warto skonfrontować miejsce spoczynku tej postaci z własną pamięcią… Gdzieś w jej zakamarkach tkwił, oglądany niestety tylko na reprodukcjach, obraz Rubensa Daniel w jaskini lwów… Ciekawił mnie też cmentarz… Nekropolie zawsze są interesujące. Wiele mówią nie tylko o umarłych…

        Podobnie jak poprzedniego dnia było gorąco (choć to już połowa października). Ruszyliśmy w kierunku Muzeum Uług-Bega. Spory kawałek.

             Pierwszym przystankiem było jednak mauzoleum Isloma Karimowa. Widzieliśmy je już poprzedniego wieczora. Trudno byłoby nie zwrócić uwagi na tę górującą nad okolicą budowlę. Błyszczała z daleka, oświetlona rzęsiście licznymi reflektorami. Usytuowano ją na wzgórzu zapewne dlatego, by nikt, ale to nikt nie miał wątpliwości, że właśnie tutaj spoczywa ojciec narodu. Budowlę (i całe założenie architektoniczne) wykonano z jasnego kamienia w stylu nawiązującym do czasów dynastii Timurydów. Pomyślano o stosownych tablicach i ławeczkach, gdzie można się oddać zadumie. Ludzie przystają przed mauzoleum i modlą się za Karimowa (komunistę) lub może do niego?… Trochę tak to z boku wyglądało…  Mauzoleum ojca narodu jest całkiem przyjemne dla oka, choć można mieć (my mieliśmy) rozmaite zastrzeżenia i wątpliwości, co do ideologicznej wymowy jaką nadano temu architektonicznemu wyrazowi czci… Wokół z cicha rozbrzmiewał chichot historii. Odwiedzających było sporo. Głównie miejscowe wycieczki, ale również pojedynczy uzbeccy turyści. Taka właśnie dwójka lekko zagubionych w wielkiej Samarkandzie starszych (od nas) ludzi zaczepiła nas, pytając o drogę. Udzieliliśmy odpowiedzi (w języku rosyjskim). Starsi państwo, mocno zaaferowani, podziękowali i szparko ruszyli we wskazaną stronę.

        Swoją drogą można się dziwić meandrom, jakimi biegła uzbecka droga do oddzielenia się od Wielkiego Brata, ale Karimowowi (byłemu Pierwszemu Sekretarzowi Uzbeckiej Partii Komunistycznej) trzeba przyznać, że nie dopuścił do tego, by Uzbekistan został państwem wyznaniowym. Oficjalna religia – islam – funkcjonuje, ale daleko jej do fundamentalizmu. Kobiety pracują zawodowo (choć do równouprawnienia – zapewne – jeszcze bardzo daleka droga; zresztą jak wszędzie…). Nikt ich w każdym razie nie zmusza do noszenia chust. Nie istnieją restrykcje na tle religijnym, co widać gołym okiem. Państwo i religia funkcjonują oddzielnie.

        Następnym naszym przystankiem (co prawda niezbyt długim, bo upał zaczynał dawać się we znaki i zaczęliśmy się samoograniczać w turystycznym zapale) był cmentarz Shah-i-Zinda. Mieszczą się tam (jak się dowiedzieliśmy) nagrobki ponoć z IX wieku… Wśród nich znajduje się też podobno nagrobek kuzyna Mahometa. Kuzyn Proroka zaszczepił ponoć islam na terytorium dzisiejszego Uzbekistanu. Nie ma pewności, czy to prawda, ale miejsce na pewno warte jest obejrzenia. Jednak upał (temperatura przekroczyła 30 st. a cmentarz rozciągał się na ogromnej przestrzeni…) ostrzegł nas, że nie możemy się tu włóczyć zbyt długo. Popatrzyliśmy na nagrobki (XIX wiek) sławnych ludzi (my ich, niestety, nie znaliśmy…), często przyozdobione piaskowanymi portretami (taki typ pomników nagrobnych widzieliśmy wcześniej w Gruzji), zajrzeliśmy na chwilę na teren cmentarza żydowskiego i ruszyliśmy dalej… Szkoda… Nie można jednak mieć wszystkiego.

          W pewnym momencie doszliśmy do miejsca, które przykuło uwagę malowniczością. Przed nami – stado wielbłądów! Tyle, że odlanych z brązu.   Bardzo ładna grupa rzeźb! Nie można się było powstrzymać przed pstryknięciem fotek. Przyznam, że czułam wtedy spore zmęczenie. Dopadł mnie turystyczny przesyt i lekki kryzys. Na szczęście zdarzył się kierowca, który wyszedł z budynku „za wielbłądami” (czyli z muzeum, którego nie zwiedziliśmy) i – na prośbę męża – zgodził się podwieźć nas do muzeum Uług-Bega. Okazało się, że był to policjant.  Przyjął skromną zapłatę, którą mu zaoferował Kolega Małżonek. Uzbekistan kocha turystów.

     Dotarliśmy więc do celu, który został wyznaczony w pierwszej części dnia.

          W muzeum – jak to w muzeum… Sporo plansz edukacyjnych, które przestudiowaliśmy z pewnym zainteresowaniem, bo systematyzowały informacje fruwające dotąd w głowach lotem swobodnym. Były też przybory astronomiczne astronoma-władcy i stare księgi, na przykład piętnastowieczny podręcznik, używany w medresie. Nie powiem… Robiło wrażenie…

          Największą jednak atrakcją było oglądanie wspaniałego sekstantu – to była cała wielka konstrukcja. Po prostu budowla. Zbycho (też fizyk) wyjaśniał mi wieczorem dość przystępnie, na czym polega działanie tego gigantycznego urządzenia. Dopiero znacznie później sekstant został pomniejszony. Znalazł praktyczne zastosowanie w żeglarstwie do wyznaczania kierunku żeglowania (pozwalał wyznaczyć wysokość ciał niebieskich nad horyzontem), musiał się więc zmieścić na pokładzie. Sekstant Uług-Bega, który służył obserwacjom astronomicznym, nie mógłby spełnić tego warunku! Obeszliśmy go dokoła z należnym respektem. Jeszcze fotka pod pomnikiem uczonego i wracamy (upał coraz większy!).

          Dość zmordowani dotarliśmy jakoś do naszej Złotoustej, która nakarmiła  i napoiła całą naszą dreptaczą szóstkę po raz ostatni (uśmiechom i miłym słowom nie było końca). Ludka z Walcem po obiedzie mieli już naprawdę niewiele czasu, a musieli jeszcze dokupić walizkę, bo nabyli sporo pamiątek dla swoich dzieci, wnucząt i pracowników… Reszta rozbiegła się po mieście.

             My ruszyliśmy do mauzoleum proroka Daniela. Trzeba było przejść spory kawałek (upał wciąż trwał), ale było warto.

          Mauzoleum mieści się pod skałą. Na niewielkim placu postawiono drewnianą, elegancką, ładnie zdobioną wiatę, pod którą zbierają się na chwilę zadumy (bądź modlitwy) odwiedzający to miejsce turyści i pielgrzymi. Naprzeciwko znajduje się niski, długi, biały pawilon a w nim ogromna trumna – niesłychanie długa, bowiem święty Daniel (jak głosi legenda) nieustająco rośnie i trumna wydłuża się wraz z nim…. Ponoć ciało proroka Daniela sprowadził do Samarkandy Uług-Beg, by dodać splendoru swojemu miastu i państwu…

         Zwróciliśmy uwagę na znajdujący się obok pawilonu maszt, na którym powiewała niewielka kitka. Przyglądaliśmy się tej zagadkowej dla nas ozdobie z zaciekawieniem, snując domysły, co to takiego. Nasze zainteresowanie zauważył pracownik muzeum, który wyjaśnił, że jest to kitka z końskiego włosia, symbolizująca miejsce spoczynku wybitnej osoby, charakteryzującej się szczególną mądrością. Prorok Daniel – według Starego Testamentu –  został obdarzony przez Boga darem mądrości i prorokowania. To właśnie on wyjaśniał babilońskiemu królowi Nabuchodonozorowi jego sny… Przed śmiercią przepowiedział narodziny Chrystusa i Jego śmierć. Gdy (niesłusznie) oskarżono go o nielojalność i perski król Dariusz skazał go na śmierć poprzez rozszarpanie przez lwy, potrafił tak na nie wpłynąć, że drapieżniki łasiły się do niego niby małe kociaki i lizały mu stopy… Król Dariusz, wstrząśnięty widokiem niezwykłych oznak takiej siły ducha, doszedł zapewne do wniosku, że warto ufać Danielowi i zaczął wyznawać Boga, w którego ten wierzył. Prorok Daniel był więc człowiekiem nie tylko niebywale inteligentnym, ale i o wielkiej sile osobowości (jakbyśmy to dziś powiedzieli…), która oddziaływała na innych. Ponoć podobna kitka znajduje się także przy grobowcu Tamerlana (niestety zapomnieliśmy jej potem poszukać…). Przy okazji, dowiedziawszy się, że jesteśmy z Warszawy, pan muzealnik (młody, uśmiechnięty i sympatyczny) poinformował nas z widoczną dumą, że właśnie w tych dniach jego przełożony przebywa w Warszawie na konferencji muzealniczej. To pokazuje, że istnieje współpraca kulturalna między Uzbekistanem a Polską. Świetnie!

          Miejsce spoczynku proroka Daniela miało specyficzny urok. Można mieć rozmaite wątpliwości, być religijnym bądź nie, ale czuło się tu jakąś emanację duchowości. Odsunięte od gwaru i ruchu sprzyjało autentycznej zadumie. Może dlatego, że Daniel był mędrcem i przyczynił się do zakorzenienia na świecie trzech wielkich religii monoteistycznych – islamu (byliśmy na terenie, gdzie panowała ta religia), judaizmu  i chrześcijaństwa. Nie byłby zadowolony, gdyby widział, co ludzie czynią w różnych zakątkach świata w imię wyznawanej przez siebie wiary… To ubliżałoby mądrości proroka… Tutaj, pod piękną, drewnianą wiatą, widzieliśmy przybyszy z różnych części świata. Byli tam wyznawcy islamu, chrześcijanie (grupka włoskich turystów-emerytów) i żydzi. Długa trumna mogła symbolizować siłę mądrości, w której się nieustannie wzrasta…

         Posiedzieliśmy, popatrzyliśmy i… udaliśmy się na rozgrzany do białości parking (zapowiedziałam mężowi, że na piechotę nie wracam!). Podjeżdżały tam różne samochody i samochodziki. W pewnym momencie podbiegła do nas śliczna, puszysta Hinduska (trzymała za rękę dziesięcioletniego chłopca, a za plecami miała bardzo szczupłego męża, o wyglądzie naukowca), która wyszczebiotała, że chcą się dostać w okolice Registanu i:  czy odpowiada wam wspólna jazda? Będzie taniej! Oczywiście zgodziliśmy się ochoczo. Jednak trafił nam się nie samochód, tylko samochodzik… Coś tak niewyobrażalnie małego, że… No ale, o dziwo, upchnęliśmy się wszyscy! Po drodze nasi towarzysze uprzejmie wypytali, skąd jesteśmy, wyrazili należne zainteresowanie naszymi osobami i wrażeniami i sami powiadomili nas, że podróżują po Europie i odwiedzają co ciekawsze miejsca. Mauzoleum proroka Daniela było jednym z nich.

        Dotarliśmy w pobliże naszego hostelu i parę chwil poświęciliśmy na ostatnie zakupy. To był ostatni dzień… Trudy codziennych pieszych spacerów (przemierzaliśmy niemal każdego dnia od 15 – 20 km) dały się porządnie odczuć (ja – nie ukrywam – czułam się zmęczona). Parę chwil spędziliśmy w naszym pięknym pokoju w pozycji horyzontalnej. Okazało się to zbawienne, bo siły zaczęły powoli wracać…

           Nadszedł ostatni wieczór w Samarkandzie… Ochłodziło się. Wybraliśmy się na spacer opatuleni w wiatrówki i szale. W oddali, z wysokiego wzgórza znowu świeciło trochę nieziemskim blaskiem mauzoleum Isloma Karimowa…  Tam już jednak byliśmy! Celem wieczornego spaceru (ostatniego spaceru po Samarkandzie, a zarazem ostatniego spotkania z Uzbekistanem) stało się, jakby symbolicznie, mauzoleum zupełnie innego władcy – Timura Wielkiego (mauzoleum Gur-i-Mir, to jest Grobowiec Emira), wzniesione w latach 1403 – 1405. Spoczywa tam nie tylko Tamerlan (Timur Wielki), ale i jego dwaj synowie oraz dwaj wnukowie, w tym uczony Uług-Beg. Dotarliśmy tam w momencie zapadania zmierzchu, kiedy stosunkowo niewielki (tak!) budynek, wraz z dziedzińcem i bramą,  powoli zanurzał się w ciemności. Chwila była niezwykła…   W porównaniu z innymi budowlami mauzoleum poświęcone Tamerlanowi, jednemu z największych w historii zdobywców, wygląda właściwie skromnie. Nie epatuje wielkością. Nie stoi na wzniesieniu. Leży nieco na uboczu. Spacer z centrum zajmuje ładnych kilkanaście minut. Idealnie wyważone proporcje bryły sprawiają, że oko i umysł doznają prawdziwej radości. Subtelne ozdoby – wewnątrz głównie białe i złotawe, z zewnątrz – jasne i jasnoturkusowe cieszą oko i weselą serce. To architektoniczny pomnik wystawiony nie tylko wybitnym ludziom, ale i dobremu smakowi. Miejsce zachwycające estetycznie.

          Zadowoleni i nasyceni wrażeniami (choć ja byłam porządnie zmęczona) dotarliśmy w końcu na kolację. Było smutnawo bez naszych przyjaciół… Koniak nabrał smaku goryczy… Melony (bez ich największego miłośnika –  Walca) nie smakowały już tak dobrze… Trudno.

Ostatnia kąpiel w olbrzymiej, luksusowej wannie. Ostatnia noc i w drogę!

             Rano, zaraz po wczesnym śniadaniu, stawił się po nas umówiony wcześniej kierowca (w czwórkę jechaliśmy teraz tylko jednym samochodem) i ruszyliśmy w drogę powrotną do Taszkentu. Znów jechaliśmy przez pustynię. Za oknami migała nam szeroka wstęga Syr-darii. Zatrzymaliśmy się dwa razy. Raz na kawę (miała być dobra, ale to były kawowe standardy uzbeckie…). Raz na obiad. Zaserwowano nam (podobnie jak podczas poprzedniego przejazdu wzdłuż Amu-darii) wspaniałą rybę – rzeczną odmianę karpia. Dziki karp smakuje zupełnie inaczej niż ten hodowany w błotnistym stawie. Było miło, smacznie i tęskno. Z jednej strony żal było, że nasza uzbecka przygoda dobiega końca, z drugiej strony zaś – trochę już zaczęło nam brakować codzienności, która przecież nie zawsze jest szara…

               Przed nami był jeszcze lot z Taszkentu do Mińska, nocleg w mińskim hostelu i dwa krótkie spacery po tym mieście. Ale to już zupełnie inna historia!

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.