Rumunia we wrześniu. Droga do Turdy przez Słowację i Węgry (pierwszy i drugi dzień wrześniowej wycieczki)

 

 

         O ponownym odwiedzeniu Rumunii myśleliśmy od lat. Chcieliśmy zobaczyć przede wszystkim Deltę Dunaju (krainę zwaną czasem europejską Amazonią), zarówno ze względu na jej naturalne piękno i dzikość, jak i wyjątkowo liczną obecność ptaków. U nas widywaliśmy ptaki na rozlewiskach Biebrzy, gdzie byliśmy parokrotnie w czasie wiosennych ptasich ciągów, obserwowaliśmy je, pływając po Biebrzy kajakiem, od lat obcujemy z ptakami na mazurskich jeziorach, a od jakiegoś czasu mamy je na co dzień na Bugu i wokół niego, tuż koło naszego podlaskiego domku… Ptaki wzywały. Rumunia wzywała.

         Kilkanaście lat temu przejechaliśmy całą, naznaczoną wielokulturowością, co wydawało nam się bardzo ciekawe, Transylwanię. Towarzyszyła nam wówczas tylko Nasza Najmłodsza Pociecha (wówczas młodszy nastolatek, dziś trzydziestojednoletni mężczyzna…), starsze dzieci chadzały już wtedy własnymi, prawie dorosłymi drogami…

          W pamięci zostały drum in lukru (drogi w naprawie). Owo lukrowanie dróg dało nam się wówczas porządnie we znaki, co łatwo sobie wyobrazić, wziąwszy pod uwagę, że Transylwanię przemierzaliśmy starym polonezem…(rumuńskie określenie weszło potem do rodzinnego słownika).

          W pamięci pozostała jeszcze cudowna, choć bardzo wówczas pokiereszowana zębem czasu Sighişoara  (czyli niemiecki Schässburg, węgierski Segesvár), chłopskie zamki (wdrapaliśmy się na zamek w Rupei), saskie wsie odgrodzone od ulicy gigantycznymi bramami, saskie cmentarze, gdzie oglądaliśmy smutne pomniki wypędzonych stamtąd mieszkańców (była wśród nich i pisarka, późniejsza noblistka – Herta Müller, która, choć pisze po niemiecku, rumuński również traktuje jak własny język), lekko kiczowaty zamek w Branie, pełne uroku dzieci cygańskie, które na każdym postoju (a było ich, z powodu lukrowania dróg, sporo…) otaczały wianuszkiem nasz samochód i odchodziły z garściami cukierków, herbatników i gum do żucia (rozdaliśmy wszystko, choć zabraliśmy sporo). No i jeszcze podniebne dachy Sibiu (czyli niemieckiego Hermannstadt, węgierskiego Nagyszeben)) i gobeliny zwieszające się ze ścian ewangelickich kościołów, no i jeszcze wjazd kolejką na górę w Braszow i rozciągający się stamtąd widok. No i jeszcze sejm bocianów nad starym zamkiem (nocowaliśmy na campingu, w jego cieniu), no i jeszcze boski smak brzoskwiń i nektarynek nagrzanych słońcem. No i jeszcze gościnność i serdeczność, z jaką się wtedy spotykaliśmy na każdym kroku.

          W tym roku na celowniku znalazły się cztery główne punkty – Turda (z saliną – kopalnią soli, pochodzącą jeszcze z czasów rzymskich), Delta Dunaju, odpoczynek nad Morzem Czarnym i malowane monastyry Bukowiny. Przy okazji mieliśmy nadzieję, na sporo wrażeń związanych z przejazdem przez pamiętną Transylwanię, malownicze Karpaty Wschodnie i płaską jak stół Wołoszczyznę. Przejazd to  przejazd, ale człowiek, na szczęście, ma oczy, aparat fotograficzny/komórkę i – póki co – pamięć… Warto zatem skorzystać i z tych możliwości, dopóki tylko jest to możliwe.

        Wystartowaliśmy z Wrocławia (gdzie odwieźliśmy poprzedniego dnia mojego tatę po miesięcznych wspólnych wakacjach na Podlasiu).

        Ludka – nasza przyjaciółka – w ostatniej chwili (z różnych zawikłanych powodów) musiała zrezygnować z wyjazdu, więc ostatecznie wylądowaliśmy w ogromnym busie-mercedesie (przystosowanym do spania i pomieszkiwania) we trójkę: Walec – nasz przyjaciel, właściciel samochodu (mąż Ludki), Rysiek, czyli Kolega Małżonek, no i ja. O dzień wcześniej ruszyli Joanna i Zbyszek, z którymi mieliśmy się spotykać po drodze w różnych miejscach. Była to więc dość nietypowa ekipa, niby pięcioosobowa, ale podzielona na dwa zespoły.

        Zmusiłam naszą ekipę do przystanku w Koszycach. Mieliśmy przed sobą długą drogę, więc moi panowie trochę się opierali, ale w końcu ulegli damskim naciskom.

        Koszyce – dziś miasto na Słowacji, dawniej węgierska Kassa – mają specjalne miejsce w moim sercu. Trochę ze względu na wspomnienia poprzednich wizyt w tym mieście (zawsze zbyt krótkich…), kiedy to zachwyciła mnie tańcząca i śpiewająca fontanna (w Polsce takich wówczas nie było), zauroczył średniowieczny domek kata (do czego to dochodzi…), zaułki i piękne domy wzdłuż głównej ulicy i pieśni Wołodii Wysockiego śpiewane przez długowłosego chłopaka, który stał w bramie Pałacu Książek (spotkaliśmy go w tym samym miejscu dwa razy w ciągu paru, wcale nie kolejnych, lat…).

          Sporą rolę w zauroczeniu Koszycami miała też świadomość związku tego miasta z osobą Sandora Marai`ego, którego książki bardzo mnie poruszyły. To właśnie tutaj urodził się, tu mieszkał w dzieciństwie i młodości ten genialny węgierski pisarz. Tutaj poznał Lolę – żonę i miłość swojego życia. Spędzili razem właściwie całe dorosłe życie, dzieląc nie tylko myśli i rozterki ale i, wymuszone polityką, wędrówki po całym świecie. Marai, ostatecznie popełnił samobójstwo (około dziewięćdziesiątego roku życia…), na co miała wpływ głównie samotność po stracie żony i jedynego (adoptowanego) syna (Marai`owie nie mieli własnych dzieci). To o Koszycach i całym regionie wspominał w swoich Dziennikach. Były dla niego ważne. W jakimś sensie naznaczyły go na całe życie…

         Teraz spacerowaliśmy po mieście Marai`ego. Odbywał się akurat Międzynarodowy Festiwal Teatralny i na ulicach aktorzy odgrywali różne scenki… Scena małżeńskiej kłótni… Kto nie zna bolesnych żalów związanych z niezrozumieniem przez ukochaną osobę, niech pierwszy rzuci kamieniem… Hitler, siedzący przed cukiernią w towarzystwie Ewy Braun (?), i toczący władczym okiem po przechodniach… Powiało grozą.

          Nie było w bramie śpiewaka od Wysockiego, ale fontanna tańczyła jak za dawnych lat…

  Wypiliśmy kawę i – w drogę!

          Przez Węgry gnaliśmy, co koń (mechaniczny) wyskoczy, by – mocno już znużeni – dotrzeć wieczorem do uzdrowiska o dźwięcznej nazwie Hajdúszoboszló.

           To miejsce również znaliśmy z poprzednich wyjazdów, choć zawsze bywaliśmy tu tylko przejazdem. Od wielu lat jest to mekka dla Polaków, żądnych moczenia się w leczniczych wodach. Często widywało się tu bacie i dziadków z wnukami. Zawsze widoczna była znaczna przewaga ludzi 60+. Pamiętam, że gdy wpadliśmy tu (na chwilę) po raz pierwszy (byliśmy wówczas dziarskimi czterdziestolatkami), patrzyłam na współtowarzyszki i współtowarzyszy zażywających leczniczych kąpieli z lekuchną obawą i odrobiną wyższości – ruszałam się zgrabniej, szybciej, sprawniej, wyglądałam… inaczej. Teraz spojrzenie się zmieniło… Jakoś (dziwnie!) wtapialiśmy się w tło kuracjuszy. Żadnego spojrzenia wywyższającej się młodości… Tempora mutantur et nos mutamur in illis – że się tak malowniczo, acz celnie wyrażę… Obsługa turystów i kuracjuszy w Hajdúszoboszló wciąż nieźle porozumiewa się w języku… polskim, choć za poprzednich bytności nasz  język ojczysty rozbrzmiewał również z megafonów (zapraszamy polskich przyjaciół do basenu z falami! Dziś obiadowe promocje! 50%  dla polskich przyjaciół!). No ale i teraz zdołałam się dowiedzieć, jak wypożyczyć leżak –  pan od langosza odesłał mnie po polsku do pani od leżaków, która rezydowała w słabo oznaczonym rejonie. Polaków wciąż jest tam sporo, choć – chyba – mniej niż dawniej. Słyszeliśmy za to sporo języka ukraińskiego i rosyjskiego. Czasem – również zdarzał się język niemiecki.

           Zbycho i Joasia znaleźli (byli tam dzień wcześniej) miejsce, gdzie wspólnie zjedliśmy smaczny obiad. Takich miejsc jest w Hajdúszoboszló sporo; wszystkie – jak twierdził Zbyszek – dość podobne. Ceny warszawskie, tylko kawa – znacznie tańsza (od 2 do, najwyżej, 4 zł) i, jak zawsze na Węgrzech, doskonała. Spacer po deptaku pozwolił dokładniej przyjrzeć się ciekawemu projektowi artystycznemu obecnemu tutaj od lat dziewięćdziesiątych.

          Dzwonnica (z pięćdziesięcioma aluminiowymi dzwonami), zaprojektowana przez architekta Zoltána Rácza, symbolicznie odwołuje się do wyobrażeń na temat roli węgierskiego narodu (ogromnej!…). Cztery kolumny dzwonnicy symbolizują cztery pory roku i cztery strony świata. Mamy tam jeszcze rzeźbę przedstawiającą Ptaka Turula, Cudownego Jelenia, Magiczne Drzewo Życia.

       Nasz apartament w Hajdúszoboszló (zamówiony przez booking.com) był wygodny, estetyczny i dość tani (w cenie znalazło się również pożywne śniadanie), co pozwoliło nam odpocząć po długiej drodze, wyprać, wypłukać i wysuszyć, co trzeba i nabrać sił przed dalszą drogą.

            Po dwóch nocach w luksusach ruszyliśmy dalej. Jednak chcieliśmy jeszcze, choć odrobinę, pogrzać stare kości… Nieopodal zatłoczonego kurortu trafiliśmy na senne miasteczko (Berettyóújfalu), w którym także znajdowały się źródła termalne – jakby miniatura tego, co oferowano w Hajdúszoboszló. Było dużo przyjemniej, czysto, kameralnie i równie zdrowo, a nawet – zdrowiej, bo w basenach – oprócz nas – znalazło się może jeszcze z dziesięć, dwanaście ciał… Same ciała miejscowe. Również w wieku średnim i młodym. Nie tylko polscy i ukraińscy staruszkowie…

          Wymoczeni jak się patrzy i najedzeni (smaczny obiad zjedliśmy w basenowym barze) nieodwołalnie ruszyliśmy do Rumunii. Przekraczanie granicy przypomniało dawne czasy, ponieważ opuszczaliśmy strefę Schengen – oglądano nasze dokumenty, przyjrzano się (niezbyt uważnie, ale jednak) zawartości naszego pojazdu. No i trzeba było chwilę poczekać… Ujrzeliśmy też potężny sznur ciężarówek, które oczekiwały na przejazd po obu stronach granicy…

          Kierowcy ciężarówek czekali, my przejechaliśmy dość szybko i od tej chwili patrzyliśmy na Rumunię przez szybkę.

         Najbardziej ucieszyło nas to, że jechaliśmy normalną, dobrą drogą! W ciągu ostatnich lat polukrowano bardzo wiele! Rumunia stanęła przed turystami otworem.

           Mijaliśmy wsie i miasteczka, patrząc niekiedy z podziwem, a niekiedy z niedowierzaniem na niektóre obiekty. Należały do nich, znane nam już, transylwańskie, wysokie bramy, ale przede wszystkim niesamowite pałace cygańskie – wielokondygnacyjne budowle, przyozdobione – wydawałoby się – niezliczonymi  wieżami w różnych rozmiarach, koronkowymi ornamentami wykutymi w blasze i oknami zaopatrzonymi w szkła o dziwnym, wypukłym szlifie!!! Wydaje się, że rumuńscy Romowie, wraz ze swoją architekturą, przenoszą do europejskiego kraju niejasne wspomnienie (czy też może raczej swoje wyobrażenia) dalekiego Orientu…

          Olbrzymie przestrzenie… Złota kukurydza, rdzewiejące  tarcze wrześniowych słoneczników… Wsie z cerkwiami i kościołami przy drodze (bo różne wyznania od zawsze istniały tam obok siebie). Dobrze było tak jechać przed siebie… Przed nami otworzył się widok na ogromny, malowniczy wąwóz.

Zbliżaliśmy się do Turdy.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.