Tulcza… Ostatnie miasto na szlaku Dunaju, który właśnie tutaj kończy swą europejską podróż. Po 2888 kilometrach wędrówki rozdziela się na trzy ramiona – Kilię, Sulinę i Sfântu Gheorghe (Święty Jerzy) i wpada w objęcia Morza Czarnego. Ta potężna rzeka zostawia za sobą Budapeszt, Wiedeń, Bratysławę, Belgrad, Ratyzbonę, Ulm, Linz, Nowy Sad, Ingolstadt, Ruse, Estergom, Gyor, Vukowar i parę innych miast. Płynie od Gór Schwarzwaldu, by na końcu swojej drogi dotrzeć do Tulczy i rozpłynąć się w olbrzymią deltę, zwaną czasem Amazonią Europy.
Przywitaliśmy naszych przyjaciół i rozlokowaliśmy się w wygodnym hotelu. Hotel, o dźwięcznej nazwie Isla, położony był (zgodnie z nazwą) na niewielkiej wyspie i posiadał wszystko, czego potrzebują podróżnicy oczekujący w miarę komfortowego odpoczynku. W pobliżu znajdował się stary dworzec. Ruch kolejowy jest w Tulczy raczej niewielki, więc halę dworcową otwiera się tylko od czasu do czasu. Jej ozdobę stanowi potężny mural z wizerunkiem zimorodka, ptaszka mocno związanego z Deltą Dunaju (o czym mieliśmy się przekonać następnego dnia). Na torach tkwi zabytkowa lokomotywa. Żałowałam, że nie widzi jej Leonek (nasz sześcioletni wnuk), wielki miłośnik starych pociągów (i nowych też…). Ale od czego są zdjęcia?…
Późnym popołudniem udało się znaleźć (po paru rozmowach telefonicznych i spotkaniach) osobę, która podjęła się zaopiekować naszą szóstką następnego dnia i zapewnić nam możliwie dużo atrakcji podczas wyczekiwanej wycieczki w głąb Delty Dunaju. Oferta dla turystów była (pozornie) bogata, ale nam jednak chodziło o coś specjalnego. Chcieliśmy mianowicie, nie spiesząc się zbytnio i raczej w ciszy (więc motorówki odpadały w przedbiegach), ponapawać się przestrzenią, popatrzeć na przyrodę i – w miarę możliwości – poobserwować ptaki. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie przybyliśmy tu w czasie optymalnym dla takich obserwacji. No ale co robić? W marcu i kwietniu nie było to możliwe… Lepiej trochę niż wcale. Z takiego (z konieczności) wyszliśmy założenia. Nie po raz pierwszy podróżowanie okazało się sztuką kompromisów…
Rysiek przeegzaminował (nieznacznie, jak to tylko on potrafi…) paru potencjalnych opiekunów wycieczki i z jednym się spotkał. Mihai Baciu, globtroter, obserwator ptaków i fotograf przyrody (fotografował – głównie ptaki – w różnych zakamarkach Europy, w Polsce – nad Biebrzą i w Puszczy Białowieskiej – też) okazał się człowiekiem, którego nam było potrzeba. Po wczesnym śniadaniu, przemierzywszy szparkim krokiem mocno nadgryzioną zębem czasu naddunajską promenadę, znaleźliśmy się na niewielkim stateczku Mihaia. Przywitała nas tam jego żona, Swietłana (jak się potem dowiedzieliśmy była to zupełnie nowa żona – od, mniej więcej, roku; z pochodzenia Rosjanka, dawniej stewardesa), która zajmowała się nie tylko linami cumowniczymi, ale – przede wszystkim – przyrządzeniem dla gości posiłku. Nasz opiekun zaprosił nas na dziób, gdzie rozłożono rozmaite materace i siedziska. Było tam dużo słońca i świetny widok na rzekę. Siedziała tam już para młodych ludzi. Byli bardzo młodzi, bardzo zakochani. To było widać na pierwszy rzut oka. Na głównym pokładzie, pod osłoną dachu, znalazło się jeszcze siedem (czy osiem…) osób – Rumuni i bodajże paru Niemców.
Ruszyliśmy. Początkowo czuliśmy się trochę jak na Mazurach. Brakowało żagli, ale poza tym było podobnie – jakieś łabędzie, od czasu do czasu – kaczka, gdzieś tam na brzegu – czapla, kormorany… Czyli, cóż, normalka… Walec trochę narzekał, ale kazaliśmy mu patrzeć na tę potężną rzekę, która jest przecież drugą (po Wołdze) co do wielkości rzeką Europy, wpada do Morza Czarnego i w ogóle!!!… Walec dalej okazywał pewne rozczarowanie (mieszkał długo w Linzu, więc z Dunajem był zżyty na co dzień…). Mijaliśmy różne mniej i bardziej malownicze miejsca, u brzegów widać było żeremia bobrów, czasem wyprzedzały nas rącze (i hałaśliwe) motorówki.
Na brzegach rozlokowali się samochodziarze, miłośnicy wędkowania. To było dość liczne towarzystwo (trafiliśmy na weekend). Wędkarze nie przepadają za wodniakami, którzy (niekiedy, bo przecież nie jest to regułą) burzą im spokój. Jeden z takich osobników postanowił zademonstrować swój stosunek do turystów przemierzających Dunaj statkiem. Gestami zachęcał nas dla niepoznaki do fotografowania (no cóż, faktycznie, cykaliśmy sporo fotek …), potem wskoczył do wody, zanurkował i pokazał nam swoje siedzenie. Dość okazałe i mocno włochate… Taki dowcip. Brrr!!!
Mijaliśmy też niewielkie drewniane łódki (przypominające kajaki). Te należały najprawdopodobniej do miejscowych rybaków (trudno to sobie wyobrazić, ale – jak podaje Wikipedia – na obszarze delty mieszka około 15. tys. ludzi!)
Słońce wciąż świeciło, Swietłana przyniosła nam wodę i białe wino a – dla chętnych – palinkę… Kto chciał, mógł napić się kawy. Obserwowaliśmy, brzegi, wodę, ptaki, na które zwracał nam uwagę Mihai. Bez jego okrzyków moglibyśmy nie dostrzec na przykład paru bielików, przelatujących wysoko nad głowami i pojedynczych latających klejnocików – maleńkich zimorodków.
Obserwowaliśmy też kątem oka parę, która razem z nami siedziała na dziobie stateczku. Dziewczyna (wyglądała na 17 – 18 lat, potem się okazało, że ma 25) wsparta na ramieniu Ukochanego (wyglądał na lat 16; miał 24) cichutko śpiewała, a Ukochany towarzyszył jej drugim głosem… Dziewczę zrobiło wrażenie na wszystkich, ponieważ było nie tylko śliczne, ale przypominało obrazek wyjęty z dawnej powieści… Tak można sobie wyobrazić niewinną i delikatną Madzię, bohaterkę Emancypantek Prusa, przeniesioną w nieco bliższe nam czasy…
W pewnym momencie doszło do rozmowy. No tak! Mieliśmy na pokładzie Młodą Parę w podróży poślubnej. Ślub odbył się zaledwie tydzień temu! Dziewczę pokazało nam zdjęcia. Okazało się, że mamy do czynienia ze studentką Akademii Muzycznej z Braszow i jej mężem, studentem pielęgniarstwa (który też bardzo lubi śpiewać). Nie pamiętam już, co było przyczyną, ale wywiązała się rozmowa na tematy światopoglądowe. Oboje młodzi byli wyznania protestanckiego (co jest dość częste na terenie Transylwanii) i oświadczyli, że nie wyobrażają sobie życia bez Boga i bez Kościoła… Bez Boga nie można być szczęśliwym – poinformowała nas z głębokim przekonaniem Kudruta, bo tak miało na imię dziewczę ze staroświecką torebeczką, maleńką chusteczką i w plisowanej spódniczce. Usiadła w pewnym momencie wśród nas i zaśpiewała pełnym głosem (a był to śliczny, dźwięczny sopran) dość długą, tęskną pieśń. Była to pieśń religijna. Ukochany patrzył na żonę z zachwytem. My też. Wdzięk młodości i niewinność… Para była trochę (lub może całkiem) nie z tego świata. Urocze dzieciaki! Mam nadzieję, że im się życie ułoży szczęśliwie i śpiewająco. Z Bogiem, jeśli tak mocno go potrzebują i tak po prostu w niego wierzą…
Tymczasem Mihai przygotował niespodziankę. Przycumowaliśmy do brzegu, gdzie trzeba było się przesiąść do małej motorówki (dotąd – na holu). Najpierw ruszyliśmy my, czyli polish people – jak mówił o nas Mihai i nasi Młodzi, w drugiej turze miał popłynąć górny pokład. Okazało się, że naszą cichą motorówką (silnik pracował na niezbyt wysokich obrotach) wpłynęliśmy do sporej zatoki, której wody pokryte były gęstą roślinnością i rzęsą. Przycupnęliśmy z boku i trochę nas wszystkich (łącznie z Walcem) zamurowało. Zobaczyliśmy czaple – białe i siwe w takiej ilości, jakiej na Mazurach na raz nie widzieliśmy nigdy… Łabędzie, kormorany, rybitwy, bociany (w tym – czarne), cała masa zimorodków furkoczących nam niemal przed nosem skrzydełkami! Całe to skrzydlate bractwo mieliśmy tuż przed oczami. A nad głową chmury kołujących pelikanów… Były też orły bieliki i jakieś inne ptaszyska, o które nie zapytaliśmy Mihaia, bo gapiliśmy się na przyrodnicze widowisko jak zaczarowani. Trochę robiliśmy zdjęć, ale fotografowanie ptaków nie jest łatwym zadaniem, więc woleliśmy chłonąć po prostu ten żywy obraz, żeby jakoś zatrzymać go w sobie. Mimo wszystko parę fotek (pewnie trochę przypadkowo) udało się nie najgorzej.
W końcu, nasyceni widokami ptasich pląsów i lotów (a niekiedy – odpoczynku na gałęzi), ruszyliśmy z powrotem na statek, gdzie już czekał na nas obiad. Swietłana przyrządziła bardzo prosty posiłek, co kolejny raz potwierdziło tezę, że najważniejszym elementem dania są dobre składniki. Jedliśmy rosół z ryby a potem rybę prosto z Dunaju, pyszną i soczystą, bez specjalnych przypraw (nawet soli było niewiele), rybę smakującą rybą. Po prostu. Dla mięsożerców była też pieczona jagnięcina (ponoć wyborna). Do tego ziemniaki z wody i jakieś warzywa. Wszystko świeże, nieprzesolone. Idealne. No i całkiem dobre, porządnie schłodzone, białe, miejscowe wino (Swietłana w poprzednim życiu była stewardesą i najwyraźniej znała się na rzeczy). No i jeszcze – dla chętnych – po naparstku palinki… No może po dwa naparstki. Zjedliśmy. Wypiliśmy. Co kto chciał. Swietłana i Mihai donosili kolejne półmiski i dzbanki. Narzekali przy tym, że jemy jakoś mało. Swietłana była szczupła, ale nasz cicerone miał okrągły brzuszek. Wyglądał na smakosza… Trochę śmiechów i rozmów… Świeże powietrze i fale Dunaju, ale wcale nie modre, tylko dość mętne, żółtawe – woda przemieszana z gliną…
Po obiedzie, lekko rozleniwieni, zalegliśmy znowu na dziobie, patrząc w niebo, w wodę i na brzegi. Dość często smyrgały przed nami zimorodki, wpłynęliśmy najwyraźniej w ich strefę (no i teraz nauczyliśmy się je zauważać), czasem pojawiła się czapla…
W końcu trzeba było wracać. Przepłynęliśmy tylko niewielki fragment Delty Dunaju. Cały jej obszar wynosi 3446 km2 , z czego 2733 km2 objęte są ścisłą ochroną. Delta Dunaju znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO oraz na liście rezerwatów biosfery. Zdołaliśmy spojrzeć na maleńki jej wycinek, w dodatku w niesprzyjającym obserwacji ptaków okresie a i tak zrobiło to na nas spore wrażenie. Można sobie wyobrazić, jak wygląda to miejsce wiosną, kiedy przylatują tu miliony ptaków z całej Europy na okres lęgowy… Można sobie to wyobrazić?… Raczej nie…