Rumunia we wrześniu: przejazd przez Wołoszczyznę, czyli szósta część wyprawy rumuńskiej

 

 

Wrzesień 2019

   Znad Morza Czarnego powiało smutkiem… Koniec sezonu… Opuściliśmy  camping pod Konstancą bez specjalnego żalu. Wszystkie urządzenia plażowe – to jest parasole, dające odrobinę cienia i leżaki, na których można by się wyciągnąć – uprzątnięto. Czyszczono też (dość porządnie) plażę. Wjechały spore maszyny, przesiewające piach: usuwano niedopałki i różne pozostałości po użytkownikach. Od plaży zalatywało ostrym zapaszkiem gnijącej organiki… Biedne ślimaczki i małże wyrzucone na brzeg, a także meduzy i inne mniej widoczne żyjątka, dokonywały swego żywota wśród warkotu silników…

     Wiedzieliśmy, że czeka nas długi przejazd. Ciągnęła ku sobie, dość odległa, Bukowina z jej malowanymi monastyrami. To był nasz ostatni ważny cel.  Nie było powodu, by się ociągać.

    Droga prowadziła początkowo w kierunku Dunaju, który tutaj, dziki i nieuregulowany, prezentował się majestatycznie. Minęliśmy stary most kolejowy i – równoległym mostem drogowym – przekroczyliśmy Dunaj, zmierzając początkowo w stronę Bukaresztu (którego nie mieliśmy w planach), by potem – lokalnymi (ściślej – krajowymi) drogami  – ruszyć na północ, na Bukowinę.

    Kraina, którą przemierzaliśmy, historycznie – Wołoszczyzna – wyglądała jak Olbrzymie Nic (wiadomo z doświadczenia, że takie miejsca bywają intrygujące!). Właśnie tutaj żyli Trakowie, przegnani potem przez Daków. Tu rozciągała się rzymska prowincja – Dacja. Stąd wyruszyli na północ wołoscy pasterze, zapewne szukając nieco bezpieczniejszych warunków bytowania, miejsc, gdzie można by się ukryć (tu widoczność była na dziesiątki kilometrów, żadnego wzgórka ani najmniejszego choćby wzniesienia).

     Wołoszczyna leżała pomiędzy dwoma ówczesnymi potęgami Turcją i Węgrami i była narażona na ciągłe niebezpieczeństwa, związane z sąsiedztwem potężnych, walczących o wpływy sąsiadów. Pasterze grali na swoich multankach (Multania – to inna nazwa Wołoszczyzny), robili swoje sery z owczego mleka – bryndzę i oscypki i, chcąc nie chcąc,  nieśli swoje zwyczaje, przemieszczając się wzdłuż Karpat coraz bardziej na północ. Dziś na multankach (czyli syrindze, zwanej też fletnią Pana) grają w polskiej kolędzie pasterze (pasterze śpiewają, na multankach grają!… ) a oscypki (na ogół z bardzo niewielką domieszką owczego mleka) można kupić pod Tatrami i to po obu stronach…

       My tymczasem patrzyliśmy na ogromne pola, gdzie ustawiono nieprawdopodobnie potężne, nowoczesne deszczownice. Można sobie wyobrazić, że palące słońce błyskawicznie wypija tu z ziemi wszelką wilgoć. Bez dobrego nawadniania  żadna uprawa nie miałaby szans na przetrwanie. Widzieliśmy głównie pola słoneczników i kukurydzy (Rumunia jest jednym z najpotężniejszych producentów tego zboża), a także winną latorośl, ale krzewy rosły tu na płaskich polach, bo… wzgórz (które się głównie kojarzy z winnicami) w okolicy ani śladu…

         Obok nowoczesności widać było też całe farmy starych, drewnianych studni-żurawi. Najwidoczniej tak właśnie radzono sobie kiedyś z nawadnianiem. Pewnie do niedawna, bo Rumunia przyspieszyła gospodarczo dopiero w ostatnich dosłownie latach (od 2018 roku, z dochodem narodowym w wysokości 11 290 jest gospodarką o tzw. średnim wyższym dochodzie – a jeśli uniknie kryzysu, to, jak podaje  http://300gospodarka.pl/news/2019/08/04 – zostanie w roku 2020 gospodarką o wysokim dochodzie!) i to przyspieszenie wyraźnie widać.

         Zatrzymaliśmy się na chwilę, by rozprostować nogi w niewielkim miasteczku, gdzie pospacerowaliśmy chwilę, zaglądając do przydrożnych sklepików. Udało się nawet wypić kawę.

        Powoli zaczęliśmy się też rozglądać za jakimiś pamiątkami z podróży. Od czasu do czasu, jadąc wciąż lokalnymi drogami, mijaliśmy kramy, gdzie można było kupić produkty prosto z pola – pachnące oszałamiająco pomidory, paprykę, kapustę, cebulę… Niekiedy te dobra sprzedawali rolnicy, bezpośrednio z worków i z jakichś skrzyń, czasem produkty wyeksponowano z większą dbałością. Przy jednym z takich kramów nabyliśmy przepiękny warkocz czerwonej, słodkiej, delikatnej cebuli.

        Na obiad zatrzymaliśmy się w sporej, ładnie utrzymanej i – chyba – nastawionej na nieco zamożniejszych turystów gospodzie Hanul, co, sądząc z szyldu, znaczy kogut. Nazwa tego przybytku zabrzmiała mi w uszach dość sympatycznie i swojsko, bo Kolega Małżonek zwraca się do mnie czasem per Hanula (czy to znaczy: koguciku?!…). Lokal w tym pustym otoczeniu robił trochę zaskakujące wrażenie. Z potężnym parkingiem, podjazdami, gazonami z kwieciem, stanowił część motelu a właściwie kompleksu moteli (druga część znajdowała się nieopodal).

        Moi panowie byli, najwyraźniej, zadowoleni, że – po długim telepaniu się naszym wspaniałym wehikułem –  mogli zaoferować damie dość elegancki lokal, troskliwie zamówili mi nawet do obiadu chłodne, białe wino…. Dobrze jest być pasażerką! No i dobrze mieć fajnych towarzyszy podróży!

       Po obiedzie stanęliśmy jeszcze na chwilę w przydrożnym sklepie (z takich porządniejszych), ponieważ postanowiliśmy zakupić miejscowe wino. Okazało się, że dobrze trafiliśmy. Sprzedawca okazał się prawdziwym winiarzem (w odróżnieniu od nas władał językiem winiarzy, czyli francuskim, co w średnim pokoleniu jest tu dość powszechne, bo w Rumunii, jako jedynym kraju dawnego bloku wschodniego, nie uczono obowiązkowo rosyjskiego, lecz właśnie francuskiego; tak, w fazie ochłodzenia stosunków z ZSRR, zarządził Ceausescu…). Winiarz podał nam szklaneczki i zaprosił do degustacji. W pawiloniku umieścił całkiem przyzwoitą baterię beczułek. Stanęliśmy właśnie u niego, ponieważ na stojaku przed sklepem tkwiło wino w szklanych gąsiorkach (nie chcieliśmy w plastiku!). Jednak nasz winiarz – po francusku i ręcznie – przekonał nas, by jednak wziąć wino w pojemniku z plastiku a potem, już po przyjeździe, przelać je do szklanego gąsiorka, który nam ochoczo sprzedał. Plastik jest lepszy do transportu a przelane wino dobrze się napowietrzy i będzie super! Chyba miał rację. Przydrożne wino, przelane do gąsiorka ze szkła, smakowało wakacjami i lekko słoneczną nutą…

      Zaopatrzeni w cebulę, pomidory, wino i – kupione w przydrożnym kramie –  malownicze, dobrze związane (bo to najważniejsze!) potężne miotły, których nie powstydziłaby się żadna czarownica, zajechaliśmy na nocleg do niewielkiego, przydrożnego motelu. Walec postanowił zanocować w busie, ale ja wolałam dach nad głową z jakimś łóżkiem i toaletą w pobliżu…

      W motelu mieszkali głównie robotnicy i specjaliści rozmaitych branż, wśród których natknęliśmy się na fachowców z Polski (zajmowali się montowaniem urządzeń klimatyzacyjnych).  Pokoik był maleńki a łazienka… oryginalna. Trzeba było uważać, by nie spaść z kibelka, ponieważ potężnie kiwał się na boki… No ale prysznic był na miejscu, co, po całym dniu jazdy przez pola i piachy, miało spore znaczenie. Po przetestowaniu miejscowego wina i przyrządzeniu kolacji, którą spożyliśmy we trójkę pod motelową wiatą, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

     Zza siatki spoglądał na nas z sympatią pies sąsiadów. Załapał się na spore kęsy kiełbasy. Psie merdanie ogonem sprawiło, że – mimo kiwającego się kibelka – poczuliśmy się nieco bardziej swojsko…

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.