Rumunia we wrześniu, Bukowina i malowane cerkwie, czyli siódma (i ostatnia) część wyprawy rumuńskiej…

 

Październik 2019

         Po nocy w busie Walec wypluskał się w naszej ciasnej łazience raczej z przyjemnością…. Jeszcze tylko śniadanko o poranku (chłodnym) i mogliśmy bez specjalnego żalu opuścić niezbyt przytulny motel z mocno rozchwianym kibelkiem… W drogę!

            Przed nami rumuńska Bukowina, kraina łagodności… Pierwszy przystanek to Suczawa, stolica rumuńskiej Bukowiny i okręgu  o tej samej nazwie. Suczawa  – po węgiersku Szűcsvár, w jidisz – Szoc, po ukraińsku i po polsku –  Suczawa, po rumuńsku Suceava. Ludzie przez wieki mówili tu w różnych językach… Mieszkali tu (i często mieszkają nadal) Rumuni, Ukraińcy, Niemcy, Żydzi, Romowie, Ormianie i Polacy (wciąż można odwiedzać na Bukowinie polskie wioski). W miasteczku bardzo szybko dojrzeliśmy okazały budynek Domu Polskiego, co nie dziwi, bo Suczawa wciąż pozostaje siedzibą Związku Polaków w Rumunii (w samej tylko Suczawie ok. 300 mieszkańców deklaruje narodowość polską).

            Spod Domu Polskiego ruszyliśmy na spacer, chcąc dotrzeć do paru najbliższych zabytkowych monastyrów. Nie było daleko, bo szesnastowieczny kompleks monastyru św. Jana Nowego, ze sporą malowaną kaplicą i z cerkwią (pod wezwaniem św. Jerzego) ozdobioną wieżą-latarnią i malowidłami  znajduje się w bliskim sąsiedztwie Domu Polskiego.  Na zewnątrz zachowało się, niestety,  niewiele malowideł. Najlepiej widać tak zwane Drzewo Jessego. Ponoć Monastyr św. Jana Nowego z cerkwią św. Jerzego to najważniejsze miejsce pielgrzymek w tym rejonie. Wewnątrz cerkwi znajdują się relikwie św. Jana Nowego, które powróciły tu pod koniec wieku XVIII (w poprzednim wieku wywiózł je stąd król Jan III Sobieski i umieścił w kościele w Żółkwi). Obeszliśmy cały obszerny kompleks klasztorny… Trzeba przyznać, że (mimo obecności sklepiku z pamiątkami) dawało się tam odczuć atmosferę skupienia, spokoju i powagi.

            Dość głodni (czasu od ostatniego posiłku upłynęło już sporo…) zaopatrzyliśmy się w stosowną porcję pysznego, choć zapewne niezdrowego glutenu, kupując na ulicy gorące, pachnące cynamonem bułeczki i różne inne frykasy do zjedzenia na szybko... W podróży trudno zachować dobre nawyki żywieniowe, zwłaszcza gdy ma się za towarzyszy dwóch facetów, skłonnych jeść cokolwiek i gdziekolwiek… A i nie jeść też by mogli, byle w wieczornej perspektywie było jakieś wysokokaloryczne piwko…

            Zajrzeliśmy potem do innej cerkwi, której nazwy, niestety, nie pamiętam –  starszej i znacznie mniejszej. (Przy okazji zauważyłam, że w Wikipedii są błędy, bo sfotografowano dwa razy to samo miejsce, tylko z różnych stron, więc przy pisaniu tej relacji nie mogłam poratować pamięci…)

            Po spacerze (Walec wciąż był trochę w pracy i odbierał telefony…) opuściliśmy Suczawę, udając się do pobliskiej wsi Pătrăuți, gdzie znajduje się cerkiew Podniesienia Krzyża Pańskiego. Maleńka cerkiewka schowana na końcu wsi robi duże wrażenie. Tu malowideł zachowało się sporo… Zaraz też pojawił się stróż-przewodnik, który wpuścił nas do wnętrza i od progu zaczął zawzięcie tłumaczyć coś w ojczystym języku. Co prawda wiele nie rozumieliśmy, ale nasz wzrok biegł za jego ręką, co ułatwiało dostrzeżenie ciekawszych elementów. Wnętrze cerkwi, podzielone, jak to jest w cerkwiach, na trzy części, dosłownie mieniło się kolorami (mieliśmy szczęście, bo było akurat piękne światło). W pierwszej sali przedstawiono, w sposób mający najwyraźniej mocno oddziałać na odbiorcę, rozmaite skomplikowane męki świętych. Były odcięte głowy i inne członki. Krew dosłownie tryskała ze ścian. W drugiej sali naszą uwagę zwróciło malowidło przedstawiające orszak rycerzy na koniach, na czele ze świętym Stefanem Wielkim, fundatorem świątyni. Dumnie wypięte piersi i wzrok utkwiony przed siebie… Wszyscy zapatrzeni w dal…

             Nasz anioł stróż (przewodnik) przyjął z radością opłatę a my, zadowoleni, ruszyliśmy dalej.

            Przy okazji, chyba nielegalnie (lecz tak prowadziła miejscowa droga), przejechaliśmy przez bardzo piękny las (mapa pokazywała powrót niemal do Suczawy, więc nie posłuchaliśmy mamy, tylko oczu…). Był to, zdaje się, rezerwat leśny Crujana… Na końcu drogi znajdowała się wieś Dragomirna, z potężnym kompleksem klasztornym (z daleka widać, że miejsce musiało pełnić funkcje obronne), otoczonym przez spory sad z jabłonkami.

         Fundatorem klasztoru był metropolita mołdawski Anastasie Crimca, miłośnik (m.in.) kaligrafii oraz iluminatorstwa. Założył szkołę przyklasztorną kształcącą adeptów tych trudnych umiejętności. No i sam także własnoręcznie zdobił księgi. Można je obejrzeć w muzeum przyklasztornym, które, niestety, było nieczynne. Cerkiew Zesłania Ducha Świętego (w samym centrum kompleksu) wygląda nieco inaczej niż to, co dotychczas oglądaliśmy. Jest dużo smuklejsza. Wieża też jest smukła i bardzo pięknie ozdobiona skomplikowanymi ornamentami. Tak się zapatrzyliśmy, że zrobiliśmy zbyt mało zdjęć… No ale trudno. Kto ciekawy, zdjęcia znajdzie w sieci. Tam przecież jest wszystko…

           Z monastyru we wsi Dragomirna ruszyliśmy na północ. Trudno opisać krajobrazy Bukowiny. To prawdziwy wypoczynek dla oka. Łagodne wzgórza, zieleń pól, wioseczki z domami, wokół których wciąż widać krzywe płoty, pamiętające zapewne czasy pradziadków. Jakby tego było mało – stada owiec pasące się tu i tam, a na drogach – furmanki (z widocznymi z tyłu, a jakże, tablicami rejestracyjnymi)… Jednym słowem – coś niesamowitego! Człowiek patrzył i własnym oczom nie wierzył. Wciąż są na świecie, i to nie gdzieś na jego końcu, ale tu, u nas, w Europie, takie niebywałe miejsca.

         Zajechaliśmy do miasteczka Rădăuţi (Radowice), czyniąc po drodze rozmaite przydrożne zakupy. Nabyliśmy, na przykład, ogromny słój pełen kiszonek (bardzo tutaj popularnych), gdzie umieszczono nie tylko liście kapusty i paprykę w różnych kolorach (banał…), ale również marchew, kalafiory, pomidory (chyba)  i, zdaje się, jeszcze coś… Taki prezent otrzymał nasz najmłodszy syn, wielki miłośnik zdrowych, miejscowych przysmaków.

   W Radowicach zamierzaliśmy obejrzeć cerkiew św. Mikołaja (znaną z zastosowania  nietypowego   układu świątyni – to cerkiew o wnętrzu bazylikowym, bez podziału na trzy części), ale okazało się, że jest niedostępna z powodu prac konserwatorskich.

           W tej sytuacji udaliśmy się na obiad do sympatycznej i bardzo przyjemnie urządzonej knajpki, gdzie uraczono nas smakowitym i niesamowicie obfitym obiadem (porcje były gigantyczne).

          Miasteczko jest stare, założone w XIII wieku, w wieku XV powołano tu biskupstwo, wielokrotnie niszczone najazdami (również za sprawą Polaków), odżyło za czasów habsburskich, robi teraz dość miłe wrażenie. Widzieliśmy wejście na miejscowy bazar i porządnie utrzymane ulice z dziewiętnastowieczną zabudową.

           Po pewnych kłopotach ze znalezieniem właściwej drogi (oznaczenia były fatalne), ale za to bardzo najedzeni (a nawet przejedzeni) ruszyliśmy do Suceviţy, gdzie znajduje się opisywany wszędzie (t.j. w niezbyt licznych  przewodnikach, w książkach dla historyków sztuki, no i w sieci) obronny klasztor. Rzeczywiście monastyr w Suczewicy już z szosy robi duże wrażenie. Świątynia znajduje się wewnątrz potężnych murów z czterema narożnymi basztami. Cerkiew (z piękną, ciekawie ozdobioną wieżą) pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego pokryto malowidłami, które (również na zewnątrz, z wyjątkiem pustej ściany zachodniej) zachowały się w zupełnie dobrym stanie. Niestety spora część została osłonięta rusztowaniami, ponieważ wciąż trwają prace konserwatorskie. Wypada się jednak cieszyć z takiej dbałości o ten wspaniały zabytek. Zapamiętałam, że do pomieszczenia znajdującego się przed nawą cerkwi, tzw. przednawia, wchodziło się (przez ganki z arkadami, które bardzo mi się spodobały) z obszernego przedsionka, z przedstawieniem  nieba, na którym widniały znaki zodiaku, zaś z samego szczytu spoglądała  na wchodzących Matka Boska z Dzieciątkiem….  Z nawy zapamiętałam sceny Męki Pańskiej oraz obrazy przedstawiające (jak mi się zdaje) fundatorów cerkwi.

            Po obejrzeniu cerkwi i obejściu obszernego dziedzińca ruszyliśmy w stronę samochodu. Po drodze zza krzaka wyskoczyła na nas z nagła jakaś miła pani zakonnica i,  pobrzękując puszką, zaczęła się dopytywać (w paru oficjalnych językach ONZ), skąd jesteśmy. Gdy się dowiedziała, przywitała nas w naszym języku  ojczystym i wytłumaczyła (już nie pamiętam, po jakiemu), że zbiera datki na przyklasztorny Dom Seniora. Nie mogła trafić lepiej: Walec (jako pan na Wilmannowej Pokusie, gdzie od paru lat działa Dom Seniora) nieźle potrząsnął kiesą. My też się dołożyliśmy. Pani zakonnica zapisała nas w kajeciku i obiecała, że będziemy omodleni. Fajnie zostawiać po sobie dobre myśli!

           Robiło się coraz później, więc ruszyliśmy przed siebie. Bardzo chciałam zatrzymać się chociaż na chwilę w którejś z mijanych wsi, ale czas to nieubłagany organizator wszelkich wycieczek… Nie można go zignorować. Udaje się to tylko niekiedy. Tym razem taki przypadek nie zachodził. Jechaliśmy więc przez cudowną krajobrazowo Bukowinę, patrząc przez okna i nie mogąc się  nacieszyć widokami, które mieliśmy przed oczyma.

            W końcu jednak zrobiło się na tyle późno, że należało rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Obiecałam, że nie pisnę ani słowa i poprosiłam panów, by sami podjęli decyzję. Lekko skonfundowani moją łagodną postawą (w końcu byliśmy w krainie łagodności) zaproponowali, czego się spodziewałam, by znowu zanocować w przyrodzie. Ok. Co to dla mnie… W końcu nie jestem zgrzybiałą staruszką i mogę skorzystać z toalety za krzaczkiem (gęstym) a wodę mamy w busie, więc zęby i inne przybrudzone części ciała jakoś umyję.

          Zaczęliśmy się rozglądać za miejscem, gdzie by tu stanąć. Zajechaliśmy tymczasem na teren Obczyn Bukowińskich, a więc byliśmy już dość wysoko.  Z przełęczy, gdzie stanęliśmy na chwileczkę, przepłoszył nas wiatr. To był prawdziwy wygwizdów! Trzeba było zjechać nieco w dół. No i znaleźliśmy zaciszne i ładne miejsce z przyjemnym widokiem (trochę już zamazanym, bo się mocno ściemniło), w pobliżu strumienia, na skraju wsi o dźwięcznej nazwie Cjumirna i – po herbatce (na kolację nikt po wielkim, obiadowym żarciu nie miał ochoty) oraz niezbyt dokładnych wieczornych ablucjach, udaliśmy się na zasłużony, nocny spoczynek.

            Jednak… Co to tak dzwoni?… Ach, to dzwonią zęby moich towarzyszy podróży! A dlaczego tak dzwonią? A no z zimna!

          Po jakimś czasie i ja zaczęłam odczuwać spory dyskomfort cieplny, choć miałam najlepszy z całej trójki śpiwór. Wiercąc się na wszystkie strony, przytulając (samotny, bez Ludki, Walec był w najgorszej sytuacji, a do nas przytulać się nie śmiał) i okrywając, czym się dało, dotrwaliśmy jakoś do świtu. Okazało się, że w nocy temperatura spadła do -5 stopni. Właściwie to nic dziwnego. Byliśmy w końcu w górach! Obczyny Bukowińskie! Nie byle co! Wokół nas malowniczo srebrzył się szron… Toaleta pod krzaczkiem (gęstym) okazała się pewnym wyzwaniem. Ahoj, przygodo! Pokrzepiliśmy się troszeczkę gorącą kawą a ja zarządziłam (stanowczo, choć łagodnie), by ruszyć natychmiast a na śniadanie zatrzymać się w pierwszym możliwym, cywilizowanym miejscu.

             Okazało się, że parę kilometrów dalej stał sobie przy szosie nowy, wielki motel, gdzie przywitało nas ciepło i spora przestrzeń. Spożyliśmy gorące śniadanie, ogrzaliśmy się a ja, korzystając bezczelnie z tego, że mam dwóch zmieniających się za kółkiem kierowców, zamówiłam sobie jeszcze solidną lampkę koniaku. A co!

          Ogrzani i najedzeni ruszyliśmy do Moldoviiţy, by zobaczyć kolejną, ostatnią już na naszej trasie malowaną cerkiew. Na miejsce, do wsi Vatra Moldoviţei dotarliśmy jako pierwsi (choć, zdaje się, zagląda tu całkiem sporo turystów). Było zupełnie pusto i niesamowicie cicho. Na trawie, porastającej klasztorny dziedziniec i na dachach klasztornych zabudowań, wciąż jeszcze migotały igiełki szronu…

         Centralnym obiektem całego kompleksu klasztornego (podobnie jak dwa poprzednie miał charakter obronny) jest – jak zawsze – cerkiew. Tutaj, na malowanej cerkwi pod wezwaniem Zwiastowania, zachowało się mnóstwo fresków. Patrzyliśmy z zachwytem. W pamięci utkwiła mi bogata w szczegóły scena oblężenia Konstantynopola (1453); no i mnóstwo wydrapanych bezpośrednio na freskach (co za barbarzyństwo) podpisów dawnych turystów i miejscowych notabli... To miejsce było rzeczywiście niezwykłe, trudno było oderwać oczy od ścian, ale fresków było tyle, że w głowie (może to paradoks…) powstał pewien chaos. Mimo wszystko wciąż patrzyliśmy i patrzyliśmy. Jak zaczarowani.

          Z Moldoviţy ruszyliśmy na zachód, przez Karpaty Wschodnie w kierunku granicy węgierskiej.

           Zatrzymaliśmy się jeszcze na kilka miłych chwil w Bystrzycy, mieście leżącym już w północno-wschodnim Siedmiogrodzie. Wypiliśmy piwko, grzejąc się w słoneczku (po chłodnej nocy słoneczka nigdy dość!) i oglądając stare kamieniczki z XVI i XVII wieku. Trochę zaskakujące było to, że całe miasto obsiadły… strusie. Był to efekt (malowniczy i zabawny) jakiegoś artystycznego projektu.  Zażądałam, rzecz jasna, fotki z takim malowniczo przystrojonym strusiem! W Bystrzycy zrobiliśmy też zakupy w… miejscowym Lidlu (na szczęście sprzedają tam, podobnie jak u nas, wybrane produkty lokalne, przeważnie takie z nieco wyższej półki).

            Dalszy szlak wiódł na północny zachód w kierunku Satu Mare.

            Tym razem poprosiłam (łagodnie) o nocleg w jakimś miejscu cywilizowanym… No i trafiliśmy do motelu Dve Veverice (czyli Dwie Wiewiórki, czego się można było domyślić, patrząc na szyld widniejący na budynku) na przedmieściach Baja Mare. Wjeżdżało się tam piękną aleją dębową. Walec, jak to on, postanowił zanocować w aucie (trudno powiedzieć, dlaczego tak postanowił…), my udaliśmy się w luksusy… Motel był czyściutki, chyba całkiem nowy. Pokój duży, łóżko wygodne. Wszystko jak trzeba, tyle, że nikt w całym obiekcie nie mówił (nawet troszkę) w żadnym innym języku poza rumuńskim. Trochę to zaskakujące jak na placówkę turystyczną. No ale porozumieliśmy się jakoś. W końcu byliśmy w typowej sytuacji, wystarczyły ręce i… uśmiechy.

            Następnego ranka, nie wjeżdżając już do miasta, ruszyliśmy w stronę węgierskiej granicy. Ostatnim rumuńskim miastem, gdzie stanęliśmy było Satu Mare. Zatrzymaliśmy się przy bazarku, chcąc wydać ostatnie rumuńskie pieniądze, co okazało się niemożliwe, bo handlowano samymi produktami z Węgier. Zamierzaliśmy też znaleźć w mieście baseny termalne, żeby się odprężyć po trudach podróży, ale okazało się, że basen (finansowany ze środków unijnych) jest jeszcze nieczynny. Miał być otwarty za parę dni. Wszystko stało i czekało. My czekać nie mogliśmy, bo gonił nas czas. Wieczorem mieliśmy dotrzeć do mojej rodziny w Polanach (koło Krynicy), gdzie stęskniona kuzynka – Jadzia (z mężem) zapewne już zaczęła wyglądać przez okno, a na pewno zabrała się do przygotowania rodzinnej kolacji…

           Granicę rumuńsko-węgierską przekroczyliśmy bez kłopotu. No i ruszyliśmy, co koń (mechaniczny) wyskoczy w stronę Tokaju. Nie obyło się bez przystanku, choć czas nieubłaganie dawał znać o sobie. No ale coś trzeba było zjeść, no i wypadało nabyć jakieś wino. W końcu to jest Tokaj! Zjeść się udało i to smacznie.  Wina nabyliśmy, spacerując dobrą chwilę (może nieco za długo, ale było tak przyjemnie…, ech…, że też człowiek wciąż musi się spieszyć…) po głównej, niemal pustej uliczce miasta i zaglądając do prywatnych piwniczek i sklepów winnych (czemuś). Nie obyło się bez degustacji… Panowie musieli uważać, ale ja nie musiałam się oszczędzać…

       Cóż… Brakowało wyraźnie jeszcze jednego dnia… Być w Tokaju tylko parę godzin to po prostu grzech. Jednak (co było robić?) zgrzeszyliśmy i ruszyliśmy w kierunku Słowacji, gdzie zamierzaliśmy stanąć na kawę. Zatrzymaliśmy się w Sabinovie, znanym nam z narciarskich wyjazdów i poprzednich podróży, ale okazało się, że bracia Słowacy każą sobie płacić gotówką. W dwóch kolejnych lokalach nie było możliwości zapłacenia kartą! Nie mieliśmy już Euro, a organizator wyjazdu – Pan Czas – nie pozwolił nam na szukanie bankomatu. Z kawy trzeba było zrezygnować… Bywa i tak…

        Do mojej kuzynki Jadzi i jej męża Franka dotarliśmy znacznie później niż to było pierwotnie przewidziane. Na szczęście nasze spóźnienie zostało przyjęte ze zrozumieniem (wiadomo – w podróży trudno dokładnie ustalić godzinę dojazdu, zwłaszcza gdy się pokonuje długą trasę). Cała trójka została ugoszczona jak to w tym rejonie Polski bywa… Pojedliśmy różnych pyszności, które przygotowała nam Jadzia. Popiliśmy tokaju. Pośpiewaliśmy na głosy (bo w Polanach się śpiewa).

         No i takim miłym, rodzinnym, śpiewającym akcentem zakończyła się Nasza Wyprawa Rumuńska. Było pięknie!

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.