Jak pisać o tym, co skrajnie trudne? (Parę uwag o książkach dotyczących Zagłady)

                  Przebrzmiała wydaje się wątpliwość, czy należy dzieciom dawać do rąk książki o Zagładzie. To tragedia, która odcisnęła się ciężkim piętnem na milionach istnień ludzkich. Jej ślady są żywe do dziś. Nadal bolą, poruszają, wzbudzają emocje. Oddziałują na sumienia. Ciągle istnieją w sposób mocny i wyrazisty. Dzieci nie mogą być odizolowane od historii, zwłaszcza tej tak żywo obecnej we współczesności. Warto o niej mówić wcześnie, bo – w miarę dojrzewania – pozostaje człowiekowi po prostu więcej czasu zarówno na przeżycie, będące emocjonalnym spotkaniem z historią, jak i przemyślenie, będące spotkaniem intelektualnym. Będzie też więcej czasu na zauważenie związków historii i teraźniejszości i w ogóle na zauważanie rozmaitych relacji istniejących współcześnie a często będących funkcją zdarzeń minionych. Ziarno zasiane w dzieciństwie ma większe szanse wydać wartościowe owoce. Pozostaje istotne pytanie, w jaki sposób je siać…

         Na polskim rynku wydawniczym istnieje całkiem sporo książek, w których pojawia się temat Zagłady. Różni autorzy, różne sposoby podejścia do tego skrajnie trudnego tematu.

        Mamy zatem podejście symboliczno-estetyzujące obecne w książce Dym (wyd. Tako) pary autorów Antóna Fortesa (tekst) i Joanny Concejo (ilustracje; Joanna Concejo to ta sama artystka, która zilustrowała baśń Olgi Tokarczuk Zgubiona dusza), gdzie doświadczenie obozu koncentracyjnego ujęte jest z punktu widzenia dziecka.

         Pierwszoosobowa narracja migawkowo pokazuje zdarzenia z obozowego życia. Całość podszyta jest lękiem, narrator wie, że nadchodzi śmierć. Ilustracje (wyłącznie w odcieniach szarości) silnie oddziałują na emocje odbiorcy. Bardzo silnie. Jednak estetyzacja tematu wprowadzona zarówno poprzez wysmakowaną sferę wizualną, jak i motywy baśniowe obecne w narracji (sen o pożerającym chłopca smoku) powoduje, że pozostaje on zdecydowanie bardziej na poziomie przeżyć niż dyskursu. Przeżycia zaś będą raczej z gatunku tych budzących przerażenie.

       Wcale nie jest pewne, czy z przerażenia zrodzi się jeszcze coś więcej… Mimo wstępnych uwag Dymu nie odważyłabym się podarować dziecku… Tu adresatem byłby raczej tak zwany młody dorosły.

        Inne podejście, można tu mówić o podejściu realistycznym, odnajdujemy w wyraźnie już adresowanej do dzieci książce Doroty Combrzyńskiej-Nogali Bezsenność Jutki (Łódź, Wyd. Literatura, 2012).

      To historia dziewczynki z łódzkiego getta, rozgrywająca się w przededniu wielkiej szpery. Walorem książki jest prostota sprawnej narracyjnie opowieści i psychologiczna prawdziwość – wojenna makabra stopniowo staje się dla dziecka oczywistością. Ciekawe są opisy normalnych zachowań małej dziewczynki, która znalazła się w zupełnie nienormalnych warunkach. To kontrastowe zestawienie normalności z nienormalnością tworzy napięcie, które bardzo porusza.

         Zaletą książki są też wartości poznawcze (wiedza na temat losów Żydów i wielkiej szpery) i wychowawcze (postawa dziadka).

        Wadą Bezsenności Jutki – niestety sporą – jest sztuczność języka objawiająca się w dziecięcych dialogach (kolega Jutki, mały Josek, mówi np: Dołączyłem do grupy ludzi, co jak fala szli z jednej ulicy na drugą, żeby uciec przed Niemcami i policjantami.). Autorka, w mojej ocenie, słabo poradziła sobie ze stylizacją na język dziecięcy.

           Do dziecięcego czytelnika (i to w różnym wieku, bo  nadaje się zarówno dla dzieci młodszych, jak i dla młodszych nastolatków) adresowana jest też książka XY Joanny Rudniańskiej (Warszawa, wyd. Muchomor, 2012). To, moim zdaniem,  jedna z najlepszych książek, w których mówi się dzieciom o wojnie i Zagładzie.

        Jest chwytającą za serce opowieścią o wojennych losach dwóch dziewczynek.

           Wszystko zaczyna się jak baśń. Oto dwie kobiety znajdują w lesie porzucone niemowlęta: dziewczynki-bliźniaczki. Jedna z nich trafia do rodziny polskiej, druga do żydowskiej…

         XY zachwyca prostotą i klarownością opowieści, z której stopniowo wyłania się z jednej strony ważna myśl o przypadkowości ludzkiego losu, z drugiej – głęboko humanistyczne przesłanie o konieczności niesienia pomocy. Wysmakowana szata graficzna (ilustracje Jacka Ambrożewskiego) pasuje do nastroju opowieści, choć na planie pierwszym pozostaje tu zdecydowanie nie obraz, lecz słowo.

         Do młodzieży zaadresował swą książkę Wszystkie lajki Marczuka (Łódź, wyd. Literatura, 2012) Paweł Beręsewicz.

           To powieść znakomicie napisana i mądra. W dodatku zagadkowa, ponieważ nie bardzo wiadomo, czy jest opowieścią o historii (w planie historycznym chodzi o Zagładę), czy o współczesności. Zawiera w sobie potężny materiał do rozważań natury filozoficznej.

     Jest powieścią tyleż obyczajowo-psychologiczno-historyczną, co przygodową. Kompozycja jest oparta na dwóch planach czasowych, ale ich istnienie okazuje się pozorem (co łączy się z ujawniającą się na końcu niespodzianką zawartą w treści).

          Rywalizacja pomiędzy gimnazjalistami, realizującymi projekt edukacyjny, przemienia się w dylemat związany z wartością  prawdy i pytaniem o jej istotę. Jest też problem siły oddziaływania wirtualnej rzeczywistości, zależności ludzi (w różnym wieku) od mediów, możliwości kreacji rzeczywistości równoległej. Siła powieści Pawła Beręsewicza tkwi w tym, że skłania ona do stawiania pytań o sprawy najważniejsze. Otwiera myślenie, a przy tym nie nudzi. Wartka akcja trzyma w napięciu (również w dotyczącym  Holocaustu planie historycznym). Autor stwarza przekonywujące portrety psychologiczne bohaterów, sprawnie posługuje się brzmiącym naturalnie, choć – rzecz jasna – lekko stylizowanym – językiem młodzieży.

          Natomiast Arka czasu czyli wielka ucieczka Rafała od kiedyś przez wtedy do teraz i wstecz Marcina Szczygielskiego (po raz pierwszy wydana przez Wydawnictwo Piotra Marciszuka Stentor, wznawiana i nagradzana) to przede wszystkim książka przygodowa.

             Bardzo sprawnie, jak zawsze u tego autora, poprowadzona akcja z wieloma dramatycznymi zwrotami to największa zaleta Arki…. Krótkie zdania momentami wywołują wrażenie zawrotnego pędu. Świetnie się to czyta. Autor używa wciąż atrakcyjnego, sprawdzonego wielokrotnie motywu podróży w czasie (bohater i narrator – dziewięcioletni Rafał jest, jak wszyscy bohaterowie książek Marcina Szczygielskiego, dzieckiem bardzo oczytanym a jego ulubioną lekturą jest Wehikuł czasu H.G. Wellsa …), zamieszcza też ładnie łączące się z całością posłowie, gdzie odpowiada na pytania pierwszej czytelniczki książki, odsłaniając przy okazji nieco pisarskiego warsztatu i wyrażając bezpośrednio, ale wcale nienachalnie (co jest niemałą sztuką), prostą, lecz, niestety, raczej zagubioną myśl o tym, że warto słuchać opowieści starych ludzi. Autor nazywa ich przybyszami z przeszłości.

      Arka czasu ma też walory poznawcze. Daje opisy wojennej codzienności i wydarzeń widzianych oczyma dziecka – sympatycznego, bardzo inteligentnego, niepozbawionego uczuć wyższych.

              Jest to jednak dziecko wymyślone. To się czuje. I tak ma być. Świat Rafała nie powinien przerazić czytelnika. Nie chodzi tu bowiem o realizm, o odczytywanie symboli, podejmowanie refleksji nad trudnymi problemami (choć i ta pozycja może skłaniać do formułowania pytań i podejmowania dyskusji). Tutaj na plan pierwszy wysuwa się przygoda, która staje się nośnikiem dla wartości poznawczych i wychowawczych.

            Inne podejście, bazujące na silnym powiązaniu fikcyjnej historii i fikcyjnych bohaterów z działalnością postaci historycznej, reprezentuje Katarzyna Ryrych (będąca również autorką minimalistycznych, dobrze korespondujących z treścią ilustracji) w książce Pan Apoteker (Łódź 2018. Wydawnictwo Literatura).

        Tutaj bohater tytułowy, czyli pan Apoteker to postać historyczna. Chodzi o Tadeusza Pankiewicza,  prowadzącego na terenie krakowskiego getta Aptekę pod Orłem i uhonorowanego medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Wszystkie inne postaci – tata narratorki, ośmioletniej Blume (nauczyciel w chederze), zaradna mama, szalona ciotka Mirełe, mądry brat Arik i młodsze rodzeństwo – Józek i Dorina  to postaci fikcyjne.

        Na oczach ośmioletniej Blume znika (w sensie dosłownym) żydowski świat, w którym się wychowała. Ludzi coraz mniej, gdzieś wyjeżdżają, co jest obserwowane przez szczelinę w podłodze. Są i inne dziwności. Oto płaszcz leżący na ulicy okazuje się martwym człowiekiem, a dorośli uznają, że  szalona ciotka Mirełe została obdarzona łaską przez Boga, ponieważ pomieszał jej w głowie. Czy to była łaska? Wiele pytań dręczy małą dziewczynkę…

                    Katarzyna Ryrych nie epatuje naturalistycznymi obrazami. Czytelnik nie napotyka scen przemocy. Wszystko toczy się jakby na zwolnionych obrotach. Obraz stopniowo unicestwianego krakowskiego getta widziany oczami małej dziewczynki, która się nigdy nie uśmiecha, to powolne osuwanie się jej dotychczasowego świata w nieznaną otchłań.

          Dziewczynce pozostaje tęsknota za pilśniowymi kapeluszami, lśniącymi chałatami, świecącymi w mroku białymi pończochami, za zbieganiem po drewnianych schodach, za domowym zapachem cebuli i czosnku… Coraz bardziej tęskniłam za dobrze znanymi zaułkami, przyćmionym światłem ulicznych latarni i był to dla mnie raj, bezpowrotnie utracony. Autorka każe swojej narratorce zmodyfikować swoje marzenia; nie uda się studiować na uniwersytecie, ale przecież można być tak dzielną i mądrą jak kobiety, o których opowiada Tora – Ruth, Ester, czy Judyta. Mała Blume bardzo dba o swoją dzielność i mądrość.

          Właśnie taka postawa staje się przesłaniem opowieści. Dorośli wielokrotnie podkreślają, że Blume jest zadziwiająco mądra. Często zadaje pytania. To pytania zadawane sobie lub – czasem – mądremu bratu Arikowi. Na większość z nich brak zadowalających odpowiedzi. Jednak wyzwalają dojrzewanie do mądrości, do międzyludzkiej solidarności, pozwalają narratorce-bohaterce widzieć głębiej i próbować rozumieć lepiej.

          Jeszcze silniejsze powiązanie z historią widać w książce Uriego Orleva Biegnij, chłopcze, biegnij (przeł. z języka hebrajskiego Magdalena Sommer; wyd. WAB), ponieważ odnajdujemy w niej literacko przetworzoną historię prawdziwego życia i prawdziwego człowieka, Jorama Friedmana.

         Czytelnik dowiaduje się o tym z epilogu, w którym autor w ostatniej linijce zwierza się, że wysłuchał z ust Friedmana historii jego dzieciństwa w sali pogrążonej w ciszy, gdzie wszyscy słuchacze siedzieli przejęci, poruszeni, bliscy łez. Tak jak ja. W powieści Orleva mamy więc do czynienia z głównym bohaterem stworzonym na podstawie wyrazistego, realnie istniejącego i znanego autorowi pierwowzoru.

              Pisarz skonstruował powieść o losach Srulika-Jurka przede wszystkim jako historię o dzieciństwie. Zwykle myśli się o tak zwanym prawdziwym dzieciństwie jako o czasie szczęśliwości, beztroskich zabaw i spokoju. Taki stereotyp dzieciństwa, choć burzony niejednokrotnie i przez rzeczywistość, i przez literaturę (pierwszy z brzegu przykład – to chociażby Bramy Raju Andrzejewskiego, czy Władca much Goldinga) jest wciąż silnie obecny w powszechnej świadomości.

       Dzieciństwo w książce Orleva to nie jest z pewnością dzieciństwo szczęśliwe, ale (co w pierwszej chwili może zabrzmieć jak paradoks) jest to dzieciństwo prawdziwe.

         I nie chodzi o to, czy takie być powinno. Ono się tak ułożyło. Srulik – Jurek Staniak został przedstawiony jako malec, który miał dzieciństwo prawdziwe, bo zanurzone w prawdzie. Zetknął się zarówno z rozległymi obszarami zła, jak i z  cennymi i pięknymi wyspami dobra. Zarówno zło, jak i dobro są w prawdziwym dzieciństwie Jurka Staniaka czymś naturalnym. Istnieją i współistnieją. Nie zależą od wieku, ani nawet narodowości. Dobre i złe może być zarówno dziecko, jak i dorosły. Dobry i zły może być zarówno Polak, jak i Niemiec.

         Prawdziwe dzieciństwo Jurka Staniaka to czas, kiedy bohater odkrywa, czym jest zaradność, samodzielność, współczucie, pomoc, więź z przyrodą, ale i obojętność, strach, zawiść, zdrada, pragnienie zysku, ale i – potrzeba bezpieczeństwa i bliskości, gotowość do poświęcenia i niesienia pomocy, granice w jej świadczeniu.

     Zweryfikował też definicję wolności, którą – jeszcze w getcie – sformułował jego starszy brat – Dawid: Wolność jest wtedy, kiedy nie ma muru i można iść przed siebie, i nic cię nigdzie nie zatrzyma. Definicja okazała się prawdziwa. Jurek Staniak szedł przed siebie. Nie zatrzymywało go nic. Wytrwały bieg przed siebie sprawił, że mimo koszmaru wojny pozostał wolny. Nie było już żadnego muru. Miewał i pecha, i szczęście. Tego ostatniego – mimo wszystko – więcej. Przeżył… Czy była w tym pomocna jakaś cecha osobowości Jurka Staniaka (masz w sobie dużo wdzięku, ludzie będą ci pomagać)? Być może… Nie tylko przeżycie, które mu nakazał ojciec świadczyło jednak o szczęściu. Bohater Orleva ochronił swoje człowieczeństwo. Co więcej – rozwinął je i umocnił  w sobie.

         Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie, co stwarza dystans wobec głównego bohatera, licznych zdarzeń fabularnych i postaci.

            Wszystkie są  epizodyczne, bo tak układają się losy Jurka Staniaka, idącego, a często – biegnącego przed siebie, z konieczności zmieniającego miejsca pobytu. Narrator nie angażuje się emocjonalnie w opowieść. Woli, by uczynił to czytelnik. Opisy stanów emocjonalnych bohatera nie istnieją. Z rzadka tylko pojawia się jakiś pojedynczy epitet ledwie sygnalizujący stan uczuć dziecka.  Pisarz posługuje się chłodnym, wręcz ascetycznym opisem sytuacji a potem pojawia się szczegół – jeden, drugi, trzeci… Pozornie nic nie znaczą, ale gdy się je zauważy, mogą wywołać całą falę uczuć i myśli.

    Mamy na przykład scenę, gdy mały Srulik (jeszcze wówczas nie wiedział, że powinien nazywać się Jurek Staniak) wydostaje się z getta na wozie przepełnionym śmieciami. Woźnica go zauważa. Wymieniają spojrzenia. Brutalne przeszukiwanie wozu za pomocą wideł kończy się dla chłopca szczęśliwie, po chwili wóz odjeżdża, lecz – pechowo –  Srulik zostaje wtedy dostrzeżony przez Niemców. Rozpoczyna się pogoń. Chłop wyciąga malca na drogę, odcina wóz, wskakuje wraz z dzieckiem na konia i ucieka przed Niemcami na galopującym wierzchowcu! Narrator nie daje tu najmniejszego komentarza. Mamy wyłącznie chłodny opis. Rozstanie Srulika z chłopem kończy się  tym, że wybawca pokazuje maluchowi grupkę widocznych w oddali dzieci, informuje, że to dzieci żydowskie i mówi, żeby poszedł do nich. Potem następują szczegóły: chłop daje malcowi kromkę chleba i kostkę cukru, drugą kostkę cukru daje koniowi (klepiąc go serdecznie po szyi), kreśli na głowie dziecka krzyż i poleca  opiece Matki Boskiej, wreszcie wsiada na konia i rusza dalej, Srulik stał i patrzył za nim. Chłop nie odwrócił głowy, chociaż Srulik podniósł rękę, żeby pomachać mu na pożegnanie. Koniec. Długa, dramatyczna scena… Chciałoby się wypełnić ją jakimiś epitetami, wykrzyknikami. A tu nic. Pozostaje miejsce do przeżycia. Tego miejsca jest dużo. Może nawet zbyt dużo, bo ascetyczność opisu aż boli. Chyba tak właśnie ma być… Choć nie wszystkim czytelnikom będzie to odpowiadać.

          Niestety bolą też zdarzające się nazbyt często potknięcia tłumaczki (a może redaktorki?). To wielka szkoda dla tekstu, w którym każde, dosłownie każde słowo niesie w sobie mnóstwo treści. Nie powinien tu się wkraść żaden fałsz, żaden zgrzyt. A wkradł się i fałsz, i rozmaite zgrzyty, a czasem wręcz – błędy… Nie chcę się jednak pastwić nad autorką przekładu. Jej praca z pewnością była trudna.

              Książka Uriego Orleva wydaje się na tle innych pozycji, w których pojawia się temat wojny i Zagłady zjawiskiem wyjątkowym. Ma w sobie autentyczność doświadczenia. To olbrzymia siła. Zwłaszcza, że (z oczywistych przyczyn) takich książek raczej przybywać nie będzie. Przybysze z przeszłości wkrótce zamilkną na zawsze…

                                                                               Hanna Diduszko

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.