Malta na urodziny. Wycieczka do Mdiny i Rabatu.

Grudzień 2017

 

Chłodny poranek! Hop z wielkiego łoża!

      W domu tylko gorąca kawa na rozgrzewkę i biegniemy na śniadanie do angielskiego barku nad morzem.

    Jest komfortowa temperatura (ok. 19 – 20 stopni), świeci słońce, siadamy więc na zewnątrz, by napawać się widokiem laguny… W oddali  kołysze się na falach statek… Jest (że się tak wyrażę) nieskończenie pięknie.

        Rysiek bohatersko zamawia angielskie śniadanie, ja, nieco mniej odważnie, poprzestaję na omlecie z pieczarkami (lubię pieczarki).

       Angielskie śniadanie (znane nam dotąd tylko z literatury) jest dla podniebienia kontynentalnego czymś niewyobrażalnym (podobnego szoku, nawet większego, bo teraz, mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać, doznałam kilka lat temu podczas jakiejś konferencji na Litwie, kiedy to – po jogurtach, twarożkach, paru plasterkach wędliny i jakiegoś sera, co uznałam za koniec posiłku ­– wniesiono – dla każdego – talerz z olbrzymią porcją kaszy, smażonym mięsem i jakąś surówką). Były obowiązkowe jajka sadzone w koszulkach (usmażone – a jakże! – na grubych plastrach bekonu), wieprzowe parówki, plasterki angielskiej pasztetówki (white pudding), do tego – pomidory i, podana w osobnych miseczkach, spora porcja fasolki w sosie pomidorowym. No i – na osobnym talerzu – monstrualnie wielka góra tostów. W zestawie znalazły się też dżemy, soki owocowe i herbata. Stolik wyglądał imponująco. Biedny Rysiek stwierdził, że trzeba spróbować wszystkiego, skoro jesteśmy na Malcie, gdzie tradycja brytyjska wciąż jest żywa…

   Rzeczywiście wokół nas siedzieli Anglicy, prawdopodobnie dawni urzędnicy, którzy po uzyskaniu przez Maltę niepodległości, zdecydowali się, jako emeryci, pozostać we własnych domach…

       Śniadanie, z którym zmagaliśmy się długo (i nie całkiem skutecznie; na koniec wzięliśmy jeszcze kawę…) urozmaicały nam wesołe i sprytne ptaszki. Siadały nie tylko na balustradzie, tuż koło stolika, ale pod nogami, a czasem wskakiwały wprost na stolik. Niemalże wyjadały nam z talerzy!

      Po tej uczcie Lukullusa (bardzo ociężale) zeszliśmy na plażę, by z bliska spojrzeć w odmęty morskie i ocenić, czy w tym miejscu będzie możliwa  kąpiel. Oczywiście – kiedyś… Teraz z pewnością takie ekscesy zakończyłyby się katastrofą. Nasze brzuchy pociągnęłyby nas  na dno!

       Po spacerze, który był absolutnie konieczny, udaliśmy się na przystanek autobusowy (znów, obśmiewana przez Kolegę Małżonka, patrzyłam w niewłaściwą stronę…), by – tym razem szybko i sprawnie – dojechać do Mdiny (a ściślej, do przyklejonego do niej Rabatu) miasta, które robi nieco dziwne wrażenie. Mieszka tam obecnie zaledwie kilkaset osób (Wikipedia podaje, że 292, przewodnik – 380…). To miejsce byłoby wymarłe, gdyby nie turyści (nawet teraz, na początku grudnia, było ich całkiem sporo), przybywający tam, by obejrzeć kolejne maltańskie muzeum pod gołym niebem, po którym chętni mogą się poruszać stylizowanymi karocami, zaprzężonymi w konie. Żadne inne pojazdy za mury wjeżdżać nie mogą. My poruszaliśmy się tradycyjnie, czyli na nogach…

        O ile Valletta (muzeum pod gołym niebem) to żywe, rozedrgane miasto, gdzie pełno przepychających się ludzi, spacerujących po ulicach – z dziećmi i przepychających się do sklepów i knajpek, o tyle Mdina (dawna stolica), mimo całego architektonicznego przepychu i wielu uroczych zakamarków, daje wrażenie wymarłego organizmu. Przy głównej bramie wchodzący mogą przeczytać prośbę (ale sformułowaną w języku urzędowym, a więc brzmiącą poważnie), by w obrębie miasta zachować ciszę. Mdina jest nazywana Miastem Ciszy i jest to bardzo odpowiednie miano…

       Wielkie wrażenie, już w momencie zbliżania się do miasta, robi jego położenie. Mdina leży bowiem na wzgórzu i jest otoczona potężnymi murami, wzniesionymi pierwotnie w IX wieku przez Saracenów (przedtem, za czasów podległości Cesarstwu Rzymskiemu, w mieście rezydował gubernator, jeszcze wcześniej to miejsce zasiedlali Fenicjanie), choć do dziś zachowały się późniejsze fortyfikacje, wzniesione już za złotych czasów wyspy, to jest w okresie panowania Zakonu Kawalerów Maltańskich (XVI – XVIII w).

        W mieście można oglądać wyniosłe pałace (gdzie znajdują się obecnie urzędy miejskie i państwowe) i potężną katedrę świętego Pawła. Została zbudowana na pamiątkę związanego z tym miejscem św. Pawła z Tarsu, który tu przebywał po katastrofie morskiej w roku 60 (Paweł z Tarsu, wówczas jako rzymski więzień, podróżował w kierunku Rzymu). Doszło do niej w czasie burzy. Św. Paweł (i pozostali rozbitkowie) pozostali przez trzy miesiące na Malcie. Św. Paweł uzdrowił wówczas ojca ówczesnego rzymskiego namiestnika wyspy, Publiusza, który rezydował w Mdinie. Później namiestnik został ochrzczony, a nawet został świętym. Wizerunek św. Publiusza znalazł się w świątyni św. Pawła, którą wzniesiono na miejscu willi namiestnika… Niestety z pierwotnego budynku katedry (wzniesionego w XI wieku, za czasów normańskich) pozostała tylko absyda. Obecny gmach (podobnie jak większość pozostałych budowli) została zaprojektowana przez maltańskiego architekta Lorenza Gafę.

      W tej chwili w dawnej stolicy zdecydowanie dominuje architektura barokowa, ponieważ miasto ucierpiało w czasie trzęsienia ziemi w 1693 roku, kiedy uległy zniszczeniu budowle saraceńskie, średniowieczne budowle normańskie (Normanowie, z królem Rogerem I, tym samym, któremu swą operę poświęcił Szymanowski, opanowali wyspę, podobnie jak pobliską Sycylię, w XI wieku). Potem bardzo starannie je odbudowano, ale już wedle nowej architektonicznej mody…

       Mdina, tak jak Valletta, jest miastem jednorodnym architektonicznie, eleganckim. Przechadzka po przestronnych placach i cichych zaułkach, wśród kamiennych, pięknych budowli, choć – z powodu braku zwykłych śladów codziennego życia –  nieco przygnębiająca, dawała odczucie zetknięcia z Czasem, który (zapewne…) trwa gdzieś niezależnie od ludzkiej krzątaniny.

       Ze starej stolicy zeszliśmy do leżącego pod jej murami Rabatu, który, w odróżnieniu od niej, pozostaje miastem żywym i pełnym znajomego gwaru codzienności. To tutaj właśnie, w grocie, przebywał (wraz z innymi rozbitkami) Paweł z Tarsu.

           W Rabacie pospacerowaliśmy po wąziutkich uliczkach z pięknymi, zbudowanymi z żółtego piaskowca kamieniczkami, niekiedy jednak dość skutecznie (i pracowicie…) oszpecanymi przez współczesnych miłośników swoiście pojmowanej elegancji. Na starych tynkach robotnicy kładą nieskazitelną gładź a elewacje malują na pastelowe (ściślej – niestety – majtkowe ) kolory. No i to, co jest dość typowe dla Południa – wszędzie na murach wiszą przewody… Wiszą i  nie wyglądają pięknie.

       W odróżnieniu od roślin, które zdobią niekiedy zaułki. Dotarliśmy na miejsce grot, gdzie przez kilka miesięcy  przebywali rozbitkowie, wraz z najsłynniejszym z nich   –  świętym Pawłem z Tarsu i zaułek, w którym spogląda na przechodniów kamienna figura świętej Agaty, strzegąca wejścia do katakumb (znów powiało Sycylią, bo przecież św. Agata Sycylijska związana jest swą męczeńską śmiercią z niedaleką Katanią, która właśnie jej wstawiennictwu – jak wierzą wierni – zawdzięczała ocalenie w momencie wybuchu Etny).

        Mdina i Rabat odrobinkę nas zmęczyły. Za dużo ciszy? Za dużo gwaru? No a ja miałam niezbyt przyjemną przygodę. Potknęłam się (przed szacownym zabytkiem, tzw. Domus Romana, czyli ruinami zbudowanego w I w. p. n. e. domu rzymskiego arystokraty, gdzie teraz jest muzułmański cmentarz) i boleśnie skręciłam kostkę…

       Trzeba się było wycofać na z góry upatrzone pozycje. Zrezygnowaliśmy z odwiedzenia Mosty (gdzie zamierzaliśmy obejrzeć ciekawą świątynię w kształcie rotundy) i ruszyliśmy na przystanek, mając zamiar wrócić do domu. Okazało się to jednak dość skomplikowane, bo nie mogąc doczekać się na właściwy autobus, postanowiliśmy dojechać do Valletty (do której zjeżdżają się wszystkie autobusy) i tam złapać właściwe połączenie. Stamtąd jednak niespodzianie ściągnęło nas do Slieny…

W końcu jakoś wróciliśmy do naszego Białego Delfina

  Kolega Małżonek (odrobinę niewyżyty jako kucharz) zabrał się za przyrządzanie obiadu, a ja rozcierałam bolącą kostkę.

        Ponieważ przed wyjazdem nie zawracaliśmy sobie specjalnie głów planowaniem pobytu, trzeba było teraz skupić się (choćby przez moment), co dalej. Jak, mianowicie, będziemy spędzać czas? Oto pytanie!

         Kolega Małżonek marzył, byśmy pozwiedzali wyspę na rowerach. Nie byłam przeciwna tym marzeniom (bo jakże się sprzeciwiać marzeniom?), ale, szczerze mówiąc, na samą myśl, że miałabym pomykać po maltańskich ulicach i drogach po LEWEJ stronie, przechodziły mnie ciarki (drogi na Malcie są w ogóle specyficzne; niektóre wyglądają jak nasze drogi lokalne, a kierowcy jeżdżą z sycylisko-gruzińską fantazją…). Z ulgą pogodziłam się więc z tym, że wypożyczenie rowerów/skuterów jest tak skomplikowane (i drogie), że praktycznie niemożliwe. Kolega Małżonek okazał się (jak często) miłosierny i nie szukał zbyt energicznie sposobów na rozwiązanie problemu. No i (chyba) wziął pod uwagę, że to jest Mój Wyjazd Urodzinowy…

      Odpoczęliśmy. Pomyśleliśmy. No i podjęliśmy decyzję, co dalej.

      Następny dzień to Sliena (gdzie, jak zwykle, pojedziemy autobusem) i rejs statkiem spacerowym, wyruszającym z morskiego dworca promowego. Mieliśmy okazję zobaczyć go dzisiaj podczas nieplanowanego pobytu w tym miejscu… Zobaczymy – od strony morza – zabytkowe fortece, ogromne mury miejskie i trzy miasta: Sengleę, Cospicuę i Vittoriosę. Nieźle!

       Zadowoleni z podjęcia decyzji, skoczyliśmy na pobliski przystanek, by ustalić godzinę odjazdu autobusu do Slieny (choć rozkłady jazdy na Malcie funkcjonują raczej losowo…), pospacerowaliśmy chwilę po Buggibie, usiłując odnaleźć opisywane w przewodnikach resztki świątyni megalitycznej (cywilizacja na Malcie jest starsza niż ta w Egipcie, więc, dla kolejnego zetknięcia z Czasem, dobrze by było znaleźć te kamienie…).

        Świątyni megalitycznej nie znaleźliśmy, ale za to znaleźliśmy angielski pub, gdzie poszliśmy na piwo.

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.