Rzym pod chmurką

Grudzień 2014

Skocz do galerii

      Relacje z podróży lepiej pisać na bieżąco. Potem wiele umyka. Często pozostają w pamięci  sprawy wcale nie najistotniejsze, ani nawet nie te, które – zdawałoby się –  mocno przykuły uwagę. Pamięć jest dziwnym wędrowcem. Wędruje sobie po gościńcu czasu i robi przystanki, kiedy jej samej się zechce… No ale ponieważ nie napisałam relacji z urodzinowego wyjazdu do Rzymu w roku 2014, więc spróbuję to naprawić, biorąc pod uwagę specyfikę przystanków pamięci. Lepiej późno niż wcale, że się tak (niezwykle odkrywczo) wyrażę.

    Mój Rzym zaczął się na studiach od fascynacji… poezją Mikołaja Sępa Szarzyńskiego. Do tej pory mogę wyrecytować z pamięci początek jego wiersza Epitafium Rzymowi:

Ty, co Rzym wpośród Rzyma chcąc baczyć, pielgrzymie,
A wżdy baczyć nie możesz w samym Rzyma Rzymie,
Patrzaj na okrąg murów i w rum obrócone
Teatra i kościoły, i słupy stłuczone:
Te są Rzym.

     Potem był Rzym barokowy (wiem, Przemo, że nie przepadasz za tym stylem), a ściślej wczesnobarokowy – z Il Gesu i obrazami Caravaggia. Potem Rzym Felliniego. Potem  praca i sama postać Michała Anioła (po prostu – kamień i cierpienie…) – tak bardzo związanego z Rzymem.  Dziewczęca Matka Boska – Pieta (uosobienie bezradnego smutku) – z ciężkim mężczyzną, swoim synem –  Chrystusem na kolanach… Tę przejmującą rzeźbę (ściślej – jej kopię) oglądałam w przyklejonym do głównego gmachu Uniwersytetu Kościele Akademickim we Wrocławiu, gdzie znajduje się jedna z trzech kopii arcydzieła Michała Anioła. Zawsze chciałam zobaczyć ją w oryginale i w oryginalnym otoczeniu.

      Na studiach (to lata siedemdziesiąte) nie śmiałam marzyć, że kiedyś będę w Rzymie. Objazdowa wycieczka do Włoch, której trasa wiodła również przez Rzym a odbyłam ją z siostrą w latach dziewięćdziesiątych, wydawała się szczytem spełnionych marzeń. Tymczasem Rysiek pilnie przeliczył nasze aktywa i, ni stąd, ni zowąd, zaproponował urodzinowe grudniowe rzymskie wakacje…

    Wystartowaliśmy z lotniska w Modlinie (w sobotę, 6 grudnia), przypominającym trochę stare Okęcie sprzed wielu, wielu lat, kiedy jeszcze nie było zdejmowania butów, ani przechodzenia przez bramki. Słoneczny dzień, miła atmosfera, luz, leżaczki rozstawione na trawniku. Wakacje! Mamy ze sobą tylko lekki bagaż – Rysiek niewielką torbę, ja torebkę (kupiłam przed wyjazdem, bo mi się spodobała i uznałam, że zmieszczę w niej całkiem sporo drobiazgów) i mały plecaczek. Okazało się, że w jakiejś kieszeni torby zaplątał się Ryśkowi szwajcarski scyzoryk. Fakt ten ujawniono, niestety, dopiero w drodze powrotnej i scyzoryk pozostał na lotnisku w Rzymie. Był naprawdę porządny. (Jego dwaj równie porządni poprzednicy też mieli niewesoły koniec –  pierwszy ugrzązł był na stoku narciarskim w Czechach, drugi utopił się, biedaczek, w Jeziorze Nidzkim…). Cóż, jakieś straty być muszą.  Podobno…

        Do Rzymu przylecieliśmy późnym popołudniem. Z lotniska dojechaliśmy bez większych przeszkód do centrum, stosunkowo blisko naszego rzymskiego adresu. Ruszyliśmy dziarsko, mijając po drodze Bazylikę Santa Maria Maggiore (pamiętałam ją jak przez mgłę z wycieczki objazdowej, ale z zupełnie innej strony, mianowicie od strony wysokiej wieży; teraz wydała mi się kompletnie inna, jakaś mniejsza), położonej  stosunkowo blisko stacji Termini,  a właśnie tam zatrzymał się nasz autobus. Szliśmy wciąż w górę (mimo niezbyt ciężkiego bagażu troszkę się zasapałam) przez Piazza di Santa Maria Maggiore, naszą Via Panisperna (tam, gdzie nam się podoba, wszystko niemal natychmiast staje się nasze) aż do Via Cavour, a potem – Via Ciancaleoni.

      Nasze mieszkanko, białe jak chmurka, umościło się pod niebem. Było malutkie. Wchodziło się do niego po stromych schodach (z drugiego piętra). Z niewielkiego pokoju, połączonego z kuchnią, było wyjście na dach. Na nim rozstawiono fotele, stoliki, leżaki i inne sprzęty, mające umilić pobyt. Nasz – tak zwany – apartament był malusieńki. Łóżko zajmowało niemal całą powierzchnię sypialni, z której – po trzech schodkach – wchodziło się do maluteńkiej łazienki. No ale – mimo nikłych rozmiarów – mieliśmy w naszym podniebnym locum wszystko, co potrzeba a nawet trochę tego, co się może (ale nie musi) przydać… Cieszyliśmy się tym dachem – tarasem, ile się dało. W końcu nieczęsto człowiek ma okazję spacerować po dachu i pić sobie kawkę, spoglądając z góry na inne dachy nieco niższych kamienic, wąziutką, zastawioną skuterami uliczkę z kamiennymi schodami (Scalinata Ciancaleoni) i dzikie wino porastające mury. Mieszkanie pod chmurką było pierwszym zetknięciem z polskim akcentem w Rzymie. Akcentem owym była sympatyczna Polka, przedstawicielka włoskiej firmy turystycznej, od której wynajęliśmy to locum (korzystając z niezawodnego jak zawsze booking.com). Pani zainkasowała należność i objaśniła, co i jak, czyli – gdzie i co się wciska i jak to działa (a i owszem! korzystaliśmy ze zmywarki!), no i co z kluczami, gdy już będziemy wyjeżdżać. Wszystko proste. Pełne zaufanie do klienta. Pani była zadomowiona we Włoszech, zadbana i elegancka. Miała świetnie skonstruowaną spódnicę, sprytnie maskującą lekko zaokrąglony (zapewne od past i pizzy), ale estetyczny brzuszek…

       Cóż, otrzepaliśmy piórka po locie i udaliśmy się na pierwszy rzymski spacer. Nie zwiedzanie, ale spacer właśnie. Takie posmakowanie miasta. Tymczasem trzeba było zajrzeć do pierwszej zapamiętanej po drodze knajpki (bo byliśmy już porządnie głodni), gdzie nakarmiono nas domową pastą (albo czymś innym…) i napojono vino locale w bardzo przyjaznej, niezwykle lokalnej atmosferze rozgardiaszu, wśród pokrzykiwań nawołujących się kelnerów. Trafiliśmy przypadkiem w naprawdę miłe miejsce. Potem przechodziliśmy tamtędy wielokrotnie – wciąż można było zobaczyć spory tłum gości (tłoczno – to znaczy, że dają dobrze jeść!). Pokrzepieni ciepłym posiłkiem zabraliśmy się za smakowanie ciepłego, choć lekko wilgotnego miasta. Minęliśmy, znajdujące się w dość bliskim sąsiedztwie naszego mieszkanka, Koloseum, przed którym akurat zaczęto montować na wielkiej choince świąteczne ozdoby. Wszystko odbywało się przy akompaniamencie dziarskich okrzyków panów monterów. Błyskały flesze. Ruch, ruch! Minęła nas rozpędzona grupa cyklistów. Tak! To przecież Italia!

     Łuk Konstantyna, najbliższego sąsiada Koloseum,  podświetlono tymczasem żółtawym światłem reflektorów (było już ciemno). Ruszyliśmy dalej, mijając po drodze Forum Romanum (to bardzo niedaleko) a potem posuwaliśmy się wzdłuż olbrzymiej dziury w ziemi, idąc przez Via del Circo Massimo. Trafiliśmy na placyk przed świątynią Santa Maria in Cosmedin (w jej przedsionku znajdują się Usta Prawdy – Bocca Della Verita), ale świątynia była zamknięta. Może to i dobrze… Napiłam się tylko wody z ulicznego (czy też raczej placykowego) ujęcia. Potem (jako  wodniaków z długim stażem) wyrzuciło nas nad rzekę.

     Ciągle trwa prócz (bez) odmiany/ Tyber, z piaskiem do morza co bieży zmieszany.

     Zbudowany ręką człowieka Rzym, mający być pomnikiem chwały i siły Imperium ulega zniszczeniu (zostaje obrócony w rum…), ruchoma rzeka trwa niewzruszenie. Tybr, ten (w ujęciu Sępa) paradoksalnie najbardziej trwały, choć ruchomy, element miasta, pociągał nas jakoś tego wieczora ku sobie… Stanęliśmy na Moście Palatyńskim. W dole szumiał spieniony Tybr. Wciąż było ciepło, choć w pewnym momencie pokropił nas deszcz. Trzynaście minut po godzinie 22. termometr (co sfotografowałam) pokazywał 15 stopni.

      Szliśmy bulwarami wzdłuż Tybru aż do kolejnego mostu (Ponte Sisto), którym przeszliśmy na Trastevere (Zatybrze). Pod nogami chrzęściły liście. Ponieważ było już późno a mnie zaczął dokuczać odcisk (wszystko dlatego, że nie chciałam paradować po Rzymie w adidasach…), trzeba było pomału się wycofywać. Rzeka była wzburzona, widzieliśmy jakieś malownicze spiętrzenie, gdzie, niby w potężnym garze, kotłowała się woda… Pomału, ciesząc się ciepłym wieczorem, powróciliśmy do domu. Spacer był baaardzo długi, bardzo romantyczny. Na szczęście w łazience znajdował się zgrabny bidecik, którego (raczej nietypowo) użyłam do wymoczenia zmęczonych stóp z baaardzo niemiłym odciskiem…

      Na naszej uliczce, ani w pobliżu nie zauważyliśmy sklepików, gdzie można byłoby się jakoś zaopatrzyć w produkty śniadaniowe (a byliśmy zbyt zmęczeni, by szukać gdzieś dalej), kupiliśmy więc to, co było  dostępne – chleb i białe wino. No i takie właśnie było nasze śniadanie…

        Korzystając z wiedzy zaczerpniętej z przewodnika, udaliśmy się na pobliski dworzec Termini, gdzie po mozolnych poszukiwaniach (nikt nie umiał wskazać nam drogi) dotarliśmy wreszcie do punktu obsługi turystów. Nabyliśmy tam szczęśliwie kartę rzymską, uprawniającą do rozmaitych zniżek (wolne wejścia do niektórych muzeów i komunikacja). Na szczęście mieszkaliśmy w takim punkcie, że od Termini do Koloseum, które chcieliśmy zwiedzić było stosunkowo blisko, więc strata czasu nie była tak bolesna.

      Przed Koloseum kłębił się potężny tłum. Przerażeni kolejką, podrapaliśmy się po głowach i ruszyliśmy odważnie do przodu. Okazało się, że karta rzymska upoważnia nas do wejścia przez oddzielną bramkę, z pominięciem kolejki oczekujących. Poczuliśmy się jak wybrańcy.

       Koloseum to olbrzymi obiekt. Niewiarygodnie olbrzymi. Wysokie stopnie powodują, że wdrapanie się na poziom areny to prawdziwy wyczyn sportowy (ponieważ był tłok, nawet nie próbowaliśmy skorzystać z wind). Trafiliśmy akurat na ciekawą wystawę poświęconą książkom i bibliotekom, oczywiście w ich starożytnych odmianach. Znalazła się na niej na przykład spora makieta Biblioteki Ulpia  sprzed Forum Trajana – z koronkową balustradą wzdłuż tarasu wspartego na kilku kolumnach, fragmenty (zdaje się oryginalne) kolumn, na których umieszczono płaskorzeźby przedstawiające jakichś skrybów… No a w wielkiej księgarni (na terenie Koloseum) zobaczyłam na wystawie Mapy Aleksandry i Daniela Mizielińskich (oczywiście we włoskim przekładzie). Zaraz umieściłam na facebooku stosowną fotkę, bardzo dumna z osiągnięcia naszych młodych (i bardzo miłych) autorów! Polak potrafi!

        W Koloseum widać niezmienność ludzkich zachować. Na kamieniach – pozostałościach po trybunach dla plebsu – można zauważyć starożytne graffiti. Pewnie w przerwach pomiędzy jedną a drugą walką (lub inną atrakcją) jakiś starożytny młodzian dla rozrywki kuł na oparciu to, co widział przed chwilą (walkę gladiatorów, dzikie zwierzę), dając w ten sposób upust swoim emocjom, ambicjom artystycznym i zostawiając swój ślad. Trochę to było trudniejsze niż dziś. Ale się udało…

           Łaziliśmy po Koloseum naprawdę długo, zaglądając w różne zakamarki. Trochę się trzeba było przepychać, bo akurat przypadało jakieś włoskie święto i – najwyraźniej – wszyscy Włosi (tak nam się zdawało) postanowili wpaść tam, gdzie my… Patrzyliśmy z góry na potężne katakumby, z innej perspektywy na oglądany poprzedniego wieczora Łuk Konstantyna, na Forum Romanum. Burczało nam w brzuchach. Niestety nie było możliwości, by się posilić. Trzeba było zwiedzać!

      W końcu, szczęśliwie, wydostaliśmy się jakoś na zewnątrz i podążyliśmy w kierunku Forum Romanum. To olbrzymi teren, co krok coś wspaniałego. Tyle tych wspaniałości, że wszystko się w pamięci poplątało.

        W tle widniało Wzgórze Palatyńskie (pamiętałam z poprzedniego, objazdowego pobytu!), ku któremu zmierzaliśmy. Minęliśmy szczątki, wciąż monumentalne, Świątyni Saturna, łuk triumfalny (Septymiusza Sewera), przy którym fotografowały się tabuny turystów, ławeczki osypane jesiennymi liśćmi… Błądziliśmy wśród ruin lekko przytłoczeni nadmiarem wrażeń… Słońce paliło. Zdjęłam prochowiec. Było miło i bardzo ciepło. Przystawaliśmy sobie co krok (albo dwa), przyglądając się rozmaitym malowniczym, mniejszym i większym kamykom i kamyczkom.

    Wszystko byłoby całkiem nieźle, gdyby nie puste żołądki. Wściekły głód coraz silniej dawał nam się we znaki. Niestety Włosi nie zadbali o tak przyziemne potrzeby jak jedzenie. Najwyraźniej nastawiono się w tym arcyciekawym miejscu na dostarczanie turystom strawy duchowej. Jeśli chodzi o mnie, to pod koniec zwiedzania byłam bliska omdlenia. Rysiek (jak to on) nadrabiał miną.

     W stanie wycieńczenia powróciliśmy do naszego mieszkania pod chmurką. Rysiek bohatersko udał się na poszukiwanie jakiegoś posiłku (o co nie było łatwo, bo trwała, święta dla Włochów, pora sjesty) a ja zaległam na dachu-tarasie nad filiżanką kawy i jakąś nędzną kromką suchego chleba (wino się, niestety, skończyło). Rysiek dotarł po jakimś czasie z niezłym tureckim jedzonkiem. Na szczęście Turcy (bardzo operatywni, co zauważyliśmy w Istambule) nie zarządzili sjesty…

      Pokrzepieni jedzeniem, wykąpani, odświeżeni, z wymoczonymi odciskami ruszyliśmy na spacer wieczorny. Niestety popołudniowe i wieczorne spacery zlały mi się w pamięci w jedną niemożliwą do rozplątania całość. Przemierzaliśmy (wielokrotnie) Piazza Venezia, z górującym nad nim  dziwacznym i olbrzymim pomnikiem Wiktora Emanuela (to także Pomnik Ojczyzny i Pomnik Nieznanego Żołnierza), słusznie zwanym przez co dowcipniejszych Włochów maszyną do pisania, z pełną uroku sylwetką renesansowego Palazzo Venezia i z jakby przyklejoną do niego Bazyliką świętego Marka.

    Maszerowaliśmy ulicami (a czasem podjeżdżaliśmy autobusem, korzystając z dobrodziejstwa posiadania rzymskiej karty), co krok oglądając starożytne (no może średniowieczne…) kamienne ściany połączone w organiczną całość z jakimiś zupełnie  współczesnymi budowlami. Wpadaliśmy na kawę do knajpek i znów ruszaliśmy, by popatrzyć na wciąż spieniony Tybr i… wioślarzy zmagających się z żywiołem rwącej rzeki.

       Nie zawsze wiedzieliśmy na co patrzymy. Jednak oboje mieliśmy bardzo mocne doznanie silnego pulsowania organizmu miasta, które nie straciło łączności ze swoją historią.

   Raz nawet (prawdę mówiąc, przez pomyłkę) zajechaliśmy autobusem w jakieś dziwne miejsce (chyba wsiedliśmy w odwrotną stronę), peryferyjną ulicę z platanami i ogromną budowlą  (w tle) wyglądającą jak akwedukt. Nie wiadomo, co to było… Ale było wspaniałe.

      Na Piazza Navona kręciły się karuzele. Próbowaliśmy zlokalizować kamerki i ustawić się tak, żeby dzięki sieci mogły nas zobaczyć dzieci (ładny rym się utworzył; jakiś taki poetycki nastrój był w tym miejscu i widocznie trwa do dziś na samo wspomnienie). Fontanna di Trevi była akurat w remoncie – zupełnie sucha! To fantastyczne przeżycie – zobaczyć w Rzymie suchą fontannę. W dodatku – obudowaną rusztowaniami. Cóż, w Rzymie jest wszystko! Podobno jest tam gdzieś w pobliżu jakiś kultowy – jak to dziś mawia młode pokolenie  –  sklep z butami, o który zapytała mnie niedawno pewna elegancka starsza pani, czytelniczka Biblioteki w Ogrodzie; niestety, nie zauważyłam; pani była rozczarowana; uznała – nie wiedzieć dlaczego – że ja nie mogę przeoczyć tak ważnego punktu Wiecznego Miasta…

      W Galerii Alberto Soldi (sprytnie sfotografowałam nazwę, dlatego mogę jej tu użyć!) trafiliśmy na moment włączenia bożonarodzeniowych dekoracji świetlnych. Nie wiadomo, co było ciekawsze – same dekoracje, czy setki rzymian i – takich jak my – turystów dokumentujących tę chwilę za pomocą wyciągniętych triumfalnie smartfonów.

         Na Piazza Dell Poppolo udało nam się wejść do kościoła, gdzie na ścianie rozgościł się wspaniały Caravaggio. Zajrzeliśmy do maleńkiego (jak na rzymskie standardy) muzeum poświęconego Leonardo da Vinciemu – inżynierowi. Miał człowiek otwartą głowę! Wpadały do niej różne pomysły. Ale, skąd się brały? Najczęściej pewnie z obserwacji świata przyrody. Machiny latające – na wzór ptaków, czołgi – na wzór gąsienic (chyba), ale pomysł na rower? Jego rysunek i model skonstruowany przez mistrza wygląda prawie jak dzisiejszy model roweru! No nie wiem… Może jest jakieś zwierzątko, które porusza się na dwóch kółkach…

       Trzeci dzień naszych rzymskich wakacji (8.12., poniedziałek) przeznaczyliśmy głównie na zwiedzenie Bazyliki św. Pawła za Murami. Pamiętałam tę świątynię ze swojego poprzedniego (objazdowego) pobytu. Wtedy wywarła na mnie wielkie wrażenie. Ogromna! Chciałam, by zobaczył ją również Rysiek. Dojechaliśmy tam linią B z naszego przystanku metra Colloseo. (Metro rzymskie jest brudne, ale wygląda chyba nieco lepiej niż berlińskie; nasze warszawskie jest najładniejsze!). Ogromne wnętrze. Piękne, złotawe światło sączące się przez szybki, wyglądające tak jakby były zrobione z zestruganego alabastru… Krużganki… Rzeźby. Lapidarium. Kamienie, które mówią. Pamiątki (rękopis kompozycji Palestriny). Dostojne palmy na dziedzińcu zalanym światłem. Prawie pusto. Cisza.

     Potem pojechaliśmy do Watykanu (metrem i autobusem) z zamiarem zwiedzenia Bazyliki św. Piotra. Jednak kolejka była tak ogromna (tu karta rzymska nie ma zastosowania, wstęp free), że, przerażeni, postanowiliśmy odłożyć to na następny poranek. Obeszliśmy dokoła plac przed Bazyliką ze słynną kolumnadą Berniniego i egipskimi obeliskami.  Popatrzyliśmy (z pewnego oddalenia) na gwardzistów papieskich. To wszystko jest znane z widokówek (to właśnie tego rodzaju widokówki oglądano  z przerażeniem w oczach w Dyskretnym uroku burżuazji Bunuela…).

      Potem ruszyliśmy Via Consilacione w kierunku monumentalnego Zamku Anioła (gdzie mogliśmy użyć naszej rzymskiej karty). Początkowo nie byłam zachwycona tym planem (przerażał mnie ogrom zamku), ale gdy znaleźliśmy się w obrębie budowli, stwierdziłam, że było warto. Wspinaliśmy się na kolejne piętra, mijając po drodze gigantyczne wazy o pięknych kształtach i kamienne kule ułożone w zgrabne piramidki. No i w końcu stanęliśmy oko w oko z najpiękniejszym kamiennym aniołem, jakiego widziałam. Anioł okazał się Archaniołem Michałem  (Archangelo Michele) wyrzeźbionym (1544)  przez Raffaella da Montelupo (ucznia Michała Anioła). Nic nie poradzę na to, że urodziwy, młodzieńczy anioł  (a właściwie Archanioł) bardziej przywodził mi na myśl któregoś z pięknych młodzieńców z Platońskiej Uczty… No może tylko te skrzydła… W każdym razie trudno było oderwać wzrok od wdzięku tej postaci (kogokolwiek miała przedstawiać). Ponoć kiedyś Archanioł Michał stał na szczycie twierdzy. Potem (tj w wieku XVIII) umieszczono tam masywnego, umięśnionego anioła, wyrzeźbionego przez rzeźbiarza flamandzkiego Petera Antona von Verschaffelta. Gdy znaleźliśmy się pod flamandzkim mocarnym aniołem słońce chyliło się już ku zachodowi. Światło i widok z góry na miasto zapierał dech. Opis tej chwili nie może się udać… Ważne, że trwała. Była piękna.

        Wieczorem włóczyliśmy się jeszcze długo po mieście, chłonąc jego pełen życia klimat, patrząc na eleganckie wystawy, piękne budowle, często jakby rozrastające się w czasie. Stare elementy wykorzystywano do budowy nowszych obiektów i to było widoczne co krok. To typowe dla Rzymu. Dlatego nie zdziwiła mnie wcale informacja, którą dziś usłyszałam w radio, że w stolicy Włoch powstanie nowa stacja metra (w pobliżu naszej Colosseo), w której odkopane fragmenty dawnych koszar z czasów cesarza Hadriana zostaną zintegrowane z  nową architekturą metra. To jest właśnie Wieczne Miasto.

          Tymczasem, już przy naszej via Cavour, wstąpiliśmy do ciasnego, ale nadzwyczaj gwarnego barku, gdzie towarzystwo wylewało się na ulicę (Włochom wyrządzono poważną krzywdę, wprowadzając zakaz palenia w lokalach…). Zamówiliśmy coś (już nie pamiętam, co) a po chwili pojawiło się koło nas dziewczę i zagadało do nas w języku ojczystym… Okazało się, że to kelnerka. Usłyszała rodaków, przyszła się przywitać i przyniosła nam szybciutko jakąś drobną gratisową przekąskę. Bardzo to było miłe. Kolejny polski akcent. Nieco smuklejszy.

        Następny dzień, 9 grudnia, był dniem moich urodzin. Słońce świeciło cudnie. Było niemal gorąco. Śniadanie i poranna kawa na dachu smakowały jakoś tak… rzymsko. Po prostu rzymskie wakacje.

           Po śniadaniu udaliśmy się piechotą do dawnych Term Dioklecjana, wspaniałych, monumentalnych budowli. W ich wielkich przestrzeniach (niezależnie od tego, jaka jest ich główna funkcja; my trafiliśmy do kościoła) ciągle można się przechadzać (jak dawniej), rozmawiać i podziwiać dzieła sztuki. Mnie zachwycił Anioł Światła, współczesna rzeźba Ernesta Lamagni. Może dlatego, że miał – podobnie jak ja – zmęczone i obolałe stopy. Światło i ból – piękne, dziwne połączenie.

       No i nie bez satysfakcji odnotowaliśmy tym razem mocny polski akcent – rzeźbę Igora Mitoraja przedstawiającą głowę św. Jana Chrzciciela.

        Ponieważ był to ostatni dzień w Rzymie, nie można było zwlekać. Trzeba było zmierzyć się z kolejką do zwiedzania Bazyliki św. Piotra. Odstaliśmy swoje w gronie Anglików, Holendrów i, najliczniejszych chyba, Japończyków (dzięki nim mamy jedno wspólne zdjęcie; jakoś nie zaopatrzyliśmy się w gustowny wysięgnik do robienia selfie, choć oferowano nam to cudeńko dosłownie na każdym kroku…), a także innych skośnookich przedstawicieli Azji. W Bazylice tłum. To nie ułatwiało skupienia. Zdobiący Konfesję brązowy baldachim Berniniego (brąz wzięty z Panteonu, ale w Rzymie to normalny recykling; wszystko się przenika i takie podejście, jak już zostało powiedziane, trwa), skręcone, niemal trzydziestometrowe kolumny (podobne, ale dużo niższe widzieliśmy poprzedniego dnia na krużgankach Bazyliki św. Pawła za Murami) z korynckimi kapitelami,  anioły u szczytu – wszystko to wydało mi się tym razem przytłaczająco wielkie. Jakoś nie mogłam odkryć w sobie uczuć, jakich tu doznałam podczas pierwszego (objazdowego) pobytu.

     Pobiegliśmy do Piety Watykańskiej. Nietrudno ją zauważyć (choć w pamięci miałam inne usytuowanie; no ale chyba jej nie przestawiono), bo przed szybą (nie było jej tam, gdy widziałam Pietę poprzednio) kłębiło się prawdziwe mrowie entuzjastów sztuki. Ruch, ruch. Tłok. Mimo to tutaj uginają się kolana. Piękno tej rzeźby, jej porażający smutek, bezradny gest lewej dłoni, potęgujący wyraz opuszczenia robią przejmujące wrażenie. Trafiają wprost do serca. Nawet hałas aparatów i odgłosy filmowania (wszystko, dzięki współczesnej technice, niezbyt głośne, ale przy tej ilości zwiedzających wyraźnie słyszalne) nie zmieniają tego wrażenia. Wiem, że to banał, ale tak po prostu jest – tutaj wzdycha się z zachwytu.

     Zatrzymaliśmy się jeszcze przez chwilę przed sarkofagiem Leona XI i – z niejaką ulgą – wyszliśmy na zalany słońcem plac. Chciałam zobaczyć Kaplicę Sykstyńską (poprzednio była w remoncie). Jednak bilet do niej można nabyć jedynie w komplecie ze wstępem do Muzeum Watykańskiego.

        Nie mieliśmy już sił na przepychanie się w tłoku, nadziewanie na aparaty, patrzenie na te wszystkie święte cuda sztuki i inne wspaniałe dziwy poprzez statywy, na których umieszczano aparaty i komórki, by kolejny turysta mógł sobie machnąć wdzięczne selfie. Wolałam, Rysiek podzielał to zdanie, opuścić teren Watykanu,  przypominający jakiś gigantyczny kocioł, wokół którego krąży tłum nawiedzonych szaleńców, przemieszczających się w różnym tempie i zajętych głównie uwiecznianiem (w postaci fotek, rzecz jasna) chwil, których i tak nie da się zatrzymać. Uciekliśmy. Trudno. Może tu jeszcze wrócimy. Może nie.

        Nogi poniosły nas tymczasem w stronę Trastevere, gdzie było pustawo. Po ulicach snuli się fajnie ubrani młodzi ludzie – smukli  chłopcy o uwodzicielskich oczach (ach, te włoskie oczy!) i dziewczęta w kolorowych ubrankach pokrzykujący do siebie znad kufli piwka i białego wina poprzez wąskie uliczki. Siedzieliśmy dłuższą chwilę (Rysiek – piwko, ja – białe wino) pod parasolem (ach, ten grudzień w Rzymie!), obserwując mijające nas barwne postaci – studenci, artyści, turyści zza oceanu, szukający artystycznych wrażeń.

      Potem, spacerując niespiesznie (odcisk, odcisk!) minęliśmy jakieś palazzo (XVI wiek, bagatelka) o cudownych liniach i wdzięcznych kolumienkach, gdzie teraz urządzono hotel dla nieco bardziej zasobnych niż my turystów. Doszliśmy do pięknie położonej willi, gdzie mieściło się muzeum (ale prywatne – karta rzymska nie działała). Na dziedzińcu drzewka pomarańczowe i niewielki, francuski ogród z pięknie przystrzyżonymi roślinami, tworzącymi geometryczny labirynt. XVI wiek, jasne wnętrze, szerokie schody z białego marmuru, freski w kolejnych pomieszczeniach. W jednym, obszernym – jasnobłękitny Rafael. Spędziliśmy tam sporo czasu, przechadzając się po kolejnych komnatach i podziwiając cudnej urody freski, meble (niewiele ich) i dość ascetyczne, niebywale przy tym eleganckie detale. Willa była cicha, byliśmy w niej niemal sami. To było bardzo przyjemne. Rzadko można się przechadzać po szesnastowiecznej willi…

        Pospacerowaliśmy jeszcze trochę i w końcu pojechaliśmy do domu, żeby trochę odpocząć i zebrać energię na wieczorną, urodzinową kolację. Nie mogliśmy się zdecydować, co wybrać. W końcu jednak, pewnie nieco banalnie, wróciliśmy na Trastevere, które wieczorem nabrało tajemniczości. Tybr szumiał po swojemu. Okazuje się, że to wyjątkowo bystra rzeka! Plątaliśmy się po uliczkach, zaglądając do knajpek. Trudno było podjąć decyzję, bo knajpek całe mnóstwo.

          W końcu zgłodnieliśmy i  dokonaliśmy wyboru metodą  chybił-trafił. Udało się! Dostaliśmy smaczne jedzonko. Jak zwykle zamówiliśmy różne dania, by – jak przystało na smakoszy – popróbować różnych rzeczy, trochę sobie wyjadając z talerzy (jak  przystojniak Nino, mój kolega Portugalczyk, który bez uprzedzenia wpakował mi w czasie pobytu w Gent łyżkę do zupy, żeby spróbować, jak też smakuje; nie wiedziałam, że tak się można zachować; cóż, podróże kształcą…). Rysiek zamówił jakieś danie z owocami morza a ja mięso, bardzo pyszne polędwiczki w znakomitym sosie. Mniam. Wino było przednie (z regionu rzymskiego). Kawka, jak zwykle, czyli pierwsza klasa i mój ulubiony deser, czyli creme brule… Tak nam było miło, że zapomnieliśmy się uwiecznić na fotce.

      Wieczór był tym razem nieco chłodniejszy. Mimo to pospacerowaliśmy jeszcze trochę po krętych uliczkach Zatybrza. To ostatni wieczór w Rzymie… Jeszcze na naszej via Cavour wstąpiliśmy na mały koniaczek w naszym barku z polską kelnerką i… pod chmurkę! Trzeba się było spakować. Arivederci, Roma!

    W Warszawie, na ursynowskim bazarku Na dołku zobaczyłam pewnej soboty identyczną spódnicę  jak ta, którą miała na sobie nasza włosko-polska przedstawicielka firmy turystycznej. Kupiła ją w Rzymie, czy w Warszawie? A może spódnica przyleciała z Rzymu? Jak ja… Popatrzyłam. Nie kupiłam. Niech pozostanie rzymskim wspomnieniem.

5 odpowiedzi na “Rzym pod chmurką”

  1. Dziękuję za wspaniałą relację z Rzymu. Jadę do wiecznego miasta za dwa tygodnie, a na razie delektuję się obrazami miejsc, w których byliście, klimatem wąskich, rzymskich uliczek, światłem zabytków. Cenne są konkretne wskazówki. Dzięki relacji poczułam zapach i smak stolicy Italii.

  2. Właśnie wróciliśmy z Rzymu, w samolocie do Wiecznego Miasta czytaliśmy te piękne wspomnienia. Wszystko się sprawdziło, a dziś wydaje nam się, że to był cudowny sen.

      1. Pomyślałam, że najcenniejszy z „Podróży we dwoje” jest niezwykle osobisty klimat relacji. Pisanie obrazami i odczuciami.
        Bo dla każdego turysty, „człowieka spoza” Wieczne Miasto jawi się podobnie, ale i trochę inaczej. Podobieństwo to ogrom, przepych, zachwyt, inność to smak i zapach Rzymu, detale, które zapamięta się na całe życie. Ale też cudowne zdziwienie, że starożytne i późniejsze dzieje Europy żyją sobie jak gdyby nigdy nic dzisiaj, pośród hałasu skuterów i tłumu ludzi z komórkami przy uchu.

Skomentuj Hanna Di Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.